Art Brut, Black Wire
Berlin, Lido - 6 czerwca 2007
Art Brut to nie jest zwyczajna kapela. Nie ma co do tego wątpliwości. Bo kto wyrusza na trasę promującą nową płytę przed, a nie tuż po jej premierze? Wariaci, wierzący, że ich muzyka i tak obroni się na scenie. Albo po prostu ci, którzy nie mają złudzeń i znają potęgę internetu, za sprawą którego nawet nie wydane jeszcze płyty trafiają do wielbicieli. Członkom Art Brut towarzyszyć musiały chyba obie te motywacje. I obie okazały się jak najbardziej uzasadnione.
Grupa trafiła do Berlina w dniu, gdy niedaleko odbywał się bardzo oczekiwany, pierwszy od wielu lat koncert istnej legendy gitarowego rocka, grupy The Smashing Pumpkins. Ale w żaden sposób nie przeszkodziło to Brytyjczykom wyprzedać do ostatniego miejsca sporego przecież klubu Lido. A ci, którzy zamiast wybrać zmagania Billy’ego Corgana z nowymi piosenkami i nowym składem swego zespołu, woleli posłuchać opowieści Eddiego Argosa, nie zawiedli się ani trochę.
Opowieści było rzeczywiście sporo – wokalista Art Brut w pełni potwierdził swoją renomę mistrza sarkazmu i mówienia wprost o sprawach, o których wielu woli dyskretnie milczeć. Można więc było tego wieczoru posłuchać jego wyśpiewywanych, a raczej wykrzyczanych historii o nieudanych podbojach miłosnych, o tym, że czasem nawet najsłodsze pocałunki trzeba przerwać, żeby zrobić głośniej radio, nadające właśnie wielki przebój i oczywiście o tym, jak bardzo chciałby wystąpić w kultowym brytyjskim programie telewizyjnym „Top Of The Pops”. W koncertowych wersjach jego teksty były nieco rozbudowane w stosunku do studyjnych, a więc bezlitosnej ironii – najczęściej zresztą: autoironii i absurdalnego poczucia humoru było tym razem jeszcze więcej niż zwykle.
W bawieniu publiczności nie ustępowali wokaliście także pozostali członkowie zespołu. Efekt ten uzyskiwali już choćby samym swoim wyglądem: jeden z gitarzystów sprawiał wrażenie członka jakiejś nieznanej glamrockowej kapeli z lat siedemdziesiątych, obsadzonego w epizodycznej roli w tanim horrorze, drugi z kolei był niczym zagubiony przedszkolak, któremu ktoś właśnie powiedział, co to seks. Perkusista, grający przez cały koncert na stojąco, mógłby bez żadnej dodatkowej stylizacji trafić na plansze jakiegoś komiksu o początkujących nazistach, a uroczo pulchniutka basistka podrygiwała rytmicznie z gracją tytułowej bohaterki „Pyzy na polskich dróżkach”.
Choć wszyscy razem – z grubiutkim i spoconym niemiłosiernie Argosem, któremu zdarzały się numery w stylu robienia pompek, skakania przez kabel od mikrofonu, jak przez skakankę, a przede wszystkim – wskakiwania w tłum i wspólnego, nieco chaotycznego pogowania – sprawiali wrażenie postaci z jakiegoś zaginionego odcinka „Latającego cyrku Monty Pythona”, zaserwowali ponad godzinę znakomitej muzyki. Utwory z obu płyt przeplatały się przez cały czas, nie zabrakło żadnego z wielkich hitów zespołu: przy „Bad Weekend”, „My Little Brother” czy „Nag Nag Nag Nag” publiczność wpadała w prawdziwy amok. A członkom zespołu w pełni się to udzielało. Wielkie wrażenie robiła zwłaszcza wydłużona wersja piosenki „Emily Kane”, zagrana pod koniec koncertu. Argos wygłosił w jej trakcie płomienne przemówienie o tym, żeby dawne miłości puszczać w niepamięć, a muzycy podkreślili to długą, pełną żywiołowego, punkowego hałasu kodą.
Prosta, ale zabójczo przebojowa muzyka, znakomite, pełne gryzącej ironii i inteligentnego poczucia humoru teksty, charyzmatyczny wokalista i świetne koncerty – Art Brut spełnia wszystkie warunki, by być indie-rockową gwiazdą, wyrastając bardzo wyraźnie ponad dzisiejszą średnią brytyjskiej sceny muzycznej. Berliński koncert potwierdził to bardzo dobitnie.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła początkująca brytyjska grupa Black Wire. Jej materiał na żywo wypadł podobnie jak na wydanych do tej pory singlach – czyli niezbyt rewelacyjnie. Mało oryginalny indie-rock, pożeniony z punkiem potrzebuje jednak nieco więcej pomysłów, żeby wyróżnić się wśród propozycji innych zespołów. Nie sposób odmówić natomiast wokaliście zaangażowania: szalał przez cały koncert, wspinał się na metalowe wsporniki sceny, wskakiwał między słuchaczy, miotał się i wił. Robił co mógł, by pomóc muzyce swego zespołu zabrzmieć dobrze. I trochę rzeczywiście pomógł. Ale przed członkami Black Wire jeszcze daleka droga, by osiągnąć poziom, na którym są dziś muzycy Art Brut.