Junior Boys, Out of Tune
Warszawa, CDQ - 22 czerwca 2007
Wśród polskich miłośników CIĘŻKIEGO GRANIA pokutuje legenda o warszawskim występie grupy Tool sprzed kilku lat, a konkretnie o piekielnej temperaturze panującej wewnątrz hali, która zmusiła większość sympatyków tej jakże popularnej w naszym kraju formacji do pozbycia się koszulek. (Kurde, wyobrażacie to sobie? Cała sala fanów Toola topless. Jakaż determinacja, by tam wytrzymać). W podobnych warunkach atmosferycznych odbywał się ubiegłotygodniowy występ Mitch&Mitch w piwnicy jednego z warszawskich klubów. Wówczas to próbując zmierzyć się z żywiołem (w końcu klimat był raczej zawsze przeciwko nam, no ale to jeszcze nie powód, aby mówić brzydkie wyrazy), mniej więcej w połowie schodów włączył mi się alarm UWAGA PIEKARNIK. Włodarze stołecznych obiektów goszczących występy rodzimych i obcojęzycznych gwiazd muzyki niezależnej najwyraźniej uważają brak wentylacji za warunek konieczny przeprowadzenia takiego eventu. Odhaczywszy Gus Gus przed dwoma tygodniami, wiedzieliśmy już zatem dokładnie co czeka nas w CDQ na Junior Boys.
I rzeczywiście, było ciepło jak w saunie, a my byliśmy spięci, bo na scenę miał zaraz wyjść jeden z najważniejszych zespołów ostatnich lat. Po prawdzie, zobaczywszy Jeremy’ego Greenspana nigdy bym tak nie pomyślał (zapewne on też tak o sobie nie myśli). Niepozorna sylwetka ubranego w zwykłą flanelową koszulę lidera Junior Boys zbliżała jego aparycję do image’u przeciętnego roadie. Antywizerunek szefa próbowała nieco bilansować druga połówka duetu, Matthew „odpalam-papierosa-od-papierosa” Didemus. Składu dopełnił łysy bębniarz, o którym chciałbym napisać tyle ciepłych słów, co Maciek w dublińskiej relacji, niestety, nagłośnieniowe niedostatki CDQ skutecznie maskowały jego wkład w koncertowe brzmienie Kanadyjczyków. Akustycznie, koncert był góra na trzy z plusem. Po początkowych kłopotach wokal Greenspana stał się słyszalny w zadowalającym stopniu, z jego basem było średnio, z gitarą nieco lepiej. Jak widać analityczny odbiór nie służy wysokiej ocenie występu, starczy zatem.
Junior Boys wypadli bowiem bez dwóch zdań kapitalnie. Rozpoczęli od „Equalizer” i gdy po chwili Jeremy wszedł w springtime, you’re gonna wish that we were friends, a Matthew wyraźniej niż w wersji albumowej zaznaczył ten post-kraftwerkowski motyw, nie było chyba na sali osoby, która nie byłaby kupiona. Przyjacielskie nastawienie do publiczności (może ktoś policzył ile razy padło how are you guys doin’) korespondowało z ekstatycznymi wręcz owacjami po każdym utworze. Niewątpliwie, najmocniej naparzałem po ulubionym „Double Shadow”, w którym Greenspan rytmicznym akordem zdublował bit utworu oraz „More Than Real” z rozbudowaną częścią syntezatorową. Ale czy czegoś brakowało majestatycznemu „Under The Sun” lub przyjętemu najcieplej „In The Morning? Czy braku „Teach Me How To Fight” nie rekompensowała obecność równie emocjonalnego „FM”? Pytania wydają się retoryczne.
Nie ujmując nic pozostałej dwójce, o unikatowości wieczoru decydowała jedna osoba. Greenspan przekonał, że jest kompletnym muzykiem. Sprawności instrumentalnej pozazdrościłoby mu niejeden basista, a wokal? O wokalu Jeremy’ego ani słowa. Przy tym to przesympatyczny gość i ufam, że kiedy w krótkiej wymianie uprzejmości po koncercie obiecał podczas kolejnej wizyty w Polsce zagrać „Teach Me How To Fight”, kierował się czymś więcej niż czystą kurtuazją.
(fot. Paweł Gajda)