Isobel Campbell & Mark Lanegan
Estragon, Bolonia - 31 stycznia 2007
Kiedy jechałam na ten koncert zastanawiałam się jak można zagrać na żywo muzykę, która powstawała w dwóch osobnych miejscach na świecie. Isobel i Mark nie nagrywali przecieć płyty w jednym studio. Myślałam o totalnie różnej stylistyce, różnych charakterach, głosach, doświadczeniach. Myślałam o przeciwieństwach, które w tym przypadku miały być połączeniem owocnym. Bo tak było, mimo wszystko, na płycie. Zastanawiałam się też, czy pod koniec trasy promującej „Ballad Of The Broken Seas” muzycy są już zgranym duetem, czy może chłód i powaga Lanegana nie były najlepszym tworzywem do budowania scenicznej więzi i przyjaznego klimatu. W końcu to facet z rockowej kapeli, który z założenia powinien mieć w głębokim poważaniu panienki o anielskich głosikach. Gdyby tak było faktycznie, nic by z ich wspólnej pracy nie wyszło. Może ujęła go tą erotyczną wiolonczelą, może zaimponowała odważną propozycją współpracy. Kto to wie.
Nie zmienia to faktu, że w czasie koncertu Mark Lanegan uśmiechnął się tylko raz i dostał za ten gest ogromną owację od publiczności. Drugim wyczynem było niewielkie drgnięcie lewej brwi, gdy jeden z fanow wdarł się na scenę, powiedział kilka miłych słów i ucałował (Włosi!) wokalistę w policzek. Na tym skończyły się popisy ruchowe byłego wokalisty The Screaming Trees. Również pani Campbell nie wykazała się jakąś wyjątkową ruchliwością, jej gesty ograniczały się do wystukiwania rytmu dłonią o biodro.Talentów ruchowych zdecydowanie ma mniej niż wokalnych. No ale jeśli nie można mieć wszystkiego, to lepiej będzie jak zostanie przy śpiewaniu.
Sam koncert przypominal mi trochę atmosferę pierwszej randki. Zaczęło się nieśmiało, badawczo, trochę obojętnie. On – silny, poważny i pewny siebie. Ona – łagodna, nieśmiała i wystraszona. Czy to może się udać? Skończyło się euforycznie i z ochotą na więcej. Ale po kolei…
Muzycy wyszli na scenę i od razu zaśpiewali „Revolver” – nie ruszając się przy tym ani trochę. Z każdym następnym utworem szło im coraz lepiej, mimo że aranżacje niewiele odbiegały od tych studyjnych. Przyzwoicie zagrali „Deus Ibi Est” i „Ballad Of The Broken Seas”, potem Mark opuścił scenę i przyszedł czas na dwa utwory Isobel – z jej pierwszej solowej płyty. Publiczność zahipnotyzowana nostalgicznym i sennym głosem wybudziła się dopiero wtedy, gdy na scenie znów pojawił się ich ulubiony wokalista. Usłyszeliśmy dwie piosenki z „Bubblegum”, a potem znów zaprezentowała się połówka żeńska – „Saturday’s Gone” oraz instrumentalnie „Dusty Wreath”.
Mniej więcej w połowie koncertu pojawiła się pierwsza niespodzianka. Kiedy wszyscy myśleli, że niczego nowego nie można od muzyków oczekiwać, padły słowa: This is the new song, so… clap your hands or…something… sorry, if it doesn’t work. I wrócił Mark. Jeszcze większe zdziwienie: nowa wspólna (!!!) piosenka? A może nagrają coś jeszcze razem? Kto wie.. Po ostatniej nucie po raz pierwszy w ogóle na siebie spojrzeli, z odwzajemnianym uśmiechem. To był chyba przełomowy moment tego występu. I nagle Isobel zamiast smętnych, melancholijnych rytmów stanęła ze swoją wiolonczelą i zagrała pierwsze dźwięki psychodelicznej i nadzwyczaj żywej (jak na nią) melodii – kolejny nowy utwór. Pierwszy raz poradziła sobie znakomicie bez swej męskiej połówki. Następnie wróciła do materiału ze współnej płyty: zagrała „Black Mountain”.
Potem już było coraz lepiej: Mark zaśpiewał fantastyczny „Circus Is Leaving Town” – w taki sposób, że wszystkim przeszły po plecach dreszcze, a niektórzy złamali nawet zakaz palenia, bo przy takim głosie aż się prosi wyjąć papierosa. I za chwilę znów oba mikrofony były zajęte, bohaterowie wieczoru zagrali „False Husband” i „Do You Wanna Come Walk With Me” oraz instrumentalne „It’s Hard To Kill The Bad Thing”, potem Mark zaśpiewał sam przepiękną balladę „I’ll Take Care Of You” – przy dźwiękach wtórującej mu wiolonczeli Isobel. Na sam koniec części oficjalnej zabrzmiał radośnie „Rambling Man”.
Czekaliśmy na bis. Wyszła Isobel i powiedziała, że teraz spróbuje zaśpiewać po włosku. Uśmiechała się nieśmiało w trakcie piosenki, bo chyba jej nie wychodziło, ale tego już nie wiem, nie znam włoskiego. Włosi pogratulowali jej odwagi dużym aplauzem. I przy jeszcze większym aplauzie na scenę wszedł po raz ostatni Mark Lanegan. Zaśpiewał sam nikomu nie znany utwór pełen bluesowej energii i na sam koniec, razem z Isobel, mój ulubiony kawałek z płyty: „Honey Child What Can I Do”.
Nie był to najlepszy koncert jaki widziałam, nie był najlepiej zorganizowany, miejsce było ponure i nieprzytulne, a pozostali muzycy zupełnie niewidoczni. Jednak nie da się ukryć, że tamtego wieczora mieliśmy do czynienia z dwoma głosami, których można by słuchać bez przerwy. Całą noc - bez zmęczenia, irytacji, z błogim uśmiechem na twarzy.