Morrissey, Kristeen Young

Berlin, Arena Treptow - 17 grudnia 2006

Zdjęcie Morrissey, Kristeen Young - Berlin, Arena Treptow

Morrissey w Berlinie! Taka gratka nie zdarza się zbyt często. Wiedziałem, że to świetny, być może już ostatni zresztą, moment, żeby wreszcie zobaczyć tego - w pełnym obu tych słów znaczeniu - kultowego i legendarnego wokalistę na żywo. Właśnie wydał dwie zdumiewająco dobre płyty po okresie kilkuletniego milczenia, wyruszył na znakomicie przyjmowaną trasę koncertową po całym świecie, jest w świetnej formie - taka okazja może się nie powtórzyć. On sam ma chyba tego świadomość - podczas koncertu nieustająco raczył publiczność dość niewybrednym dworowaniem sobie z własnego wieku, coraz słabszej kondycji i rosnącej z roku na rok tuszy: choćby wtedy, gdy kłaniając się na koniec koncertu udawał, że nie może się wyprostować.

Ale nie przeszkodziło mu to w żaden sposób w zaprezentowaniu trwającego półtorej godziny występu, o którym z całą pewnością i bez żadnej przesady można powiedzieć, że był bliski doskonałości. Dobór repertuaru był znakomity: przeważały oczywiście utwory z dwóch najnowszych płyt (w tym wszystkie największe, singlowe przeboje na czele z: „The Youngest Was The Most Loved”, „First Of The Gang To Die” czy „Let Me Kiss You”), nie zabrakło kilku ważnych piosenek z okresu solowej kariery wokalisty (m.in.: „I've Changed My Plea To Guilty”) i najstarszych przebojów, jeszcze z czasów The Smiths („William, It Was Really Nothing”). Już sam początek był kapitalny - gdy rozbłysły światła i zabrzmiały pierwsze dźwięki niemal hymnowego utworu „Panic”, zrobiło się gorąco. I było wiadomo, że tego wieczoru międzynarodowy tłum widzów zgromadzony w potężnej Treptow Arena, nie usłyszy ani jednego dźwięku, który „nie będzie mówił nic o ich życiu”. I rzeczywiście tak się stało - zaraz potem brzmiały kolejne piosenki, kolejne opowieści Morrisseya, czy to o chłopcach z „niezapominajkowymi oczami”, którzy schodzą na złą drogę, czy o wieczorach, gdy wraca się samotnie do domu i chce się tylko płakać i umrzeć. Wykonanie utworu, w którym padają takie właśnie słowa - „How Soon Is Now” - było jednym z najbardziej porażających momentów tego wieczoru. Podczas rozbudowanego zakończenia mocne brzmienie poszczególnych instrumentów zlewało się już niemal w kakofoniczny zgiełk, a perkusista porzucił swoje miejsce za potężnym zestawem bębnów, by walić jak oszalały w wielki gong. To robiło ogromne wrażenie. Nie mniej intensywne emocje poruszały tłumem podczas takich utworów jak choćby „Irish Blood, English Heart” - w dynamicznym refrenie energia sięgnęła poziomu, jaki generują na swoich koncertach zespoły punkowe. Podczas dużo spokojniejszego przeboju „Everyday Is Like Sunday”, tłum podrywał się w górę, zgodnie i donośnie życząc zagłady „miasteczku na wybrzeżu, którego ktoś zapomniał zamknąć”.

Morrisseyowi towarzyszy na obecnej trasie znakomity zespół. Sześciu młodych muzyków - ubranych w przepisowe białe koszule i stylowe czarne muszki - to nie tylko sprawni i obdarzeni wyobraźnią instrumentaliści, ale także znakomici showmani. Solówki na puzonie, elektrycznym pianinie czy... trzymanych w dłoniach ogromnych talerzach, nie tylko skutecznie urozmaicały brzmienie poszczególnych utworów, ale ich wykonanie - po prostu - świetnie wyglądało.

Jest jeszcze jeden ważny element, bez którego koncert Morrisseya nie byłby tak oryginalnym i niezwykłym wydarzeniem: jego cyniczne poczucie humoru, prezentowane niemal nieustająco między utworami. Z niemiecką publicznością poczynał sobie bardzo śmiało, nie wahając się przed wyraźnymi aluzjami do II Wojny Światowej: choćby wtedy, gdy skandującym tłumem pokierował wykrzykując dziarskie „eins, zwei!” tonem i z miną godną strażnika w obozie koncentracyjnym. Albo mówiąc, że „wasze miasto jest niewypowiedzianie piękne, zakładając, że to Warszawa”. Musiał się nieźle zdziwić, gdy oprócz milczenia nieco zaskoczonej publiczności, z jego strony doleciał doń jeszcze... szalik z napisem „Polska”. „Ten przedmiot chyba rzeczywiście jest z Warszawy” - dodał i założył szalik na szyję, a potem - na perkusję. Morrissey nie ma litości dla publiczności. Ale ta i tak go kocha. I nie ma się co dziwić dopóki będzie grał tak znakomite koncerty jak ten niedzielny.

Choć występ gwiazdy starczyłby w zupełności, by ten wieczór uznać za nad wyraz udany, nie sposób nie wspomnieć o bardzo ciekawym supporcie - dwuosobowej formacji występującej pod nazwiskiem wokalistki Kristeen Young. Dysponuje ona bardzo oryginalnym głosem, a za podkład służy jej niezwykle dynamiczna muzyka, tworzona za pomocą żywej perkusji i instrumentów elektronicznych. Recenzenci piszą, że słuchając tej formacji ma się wrażenie, jakby Kate Bush występowała z Metalliką. Coś w tym jest, choć nazwy, które mi przychodziły do głowy podczas znakomitego półgodzinnego koncertu to dwa inne damsko-męskie duety: The Dresden Dolls i Mommy And Daddy.

Przemek Gulda (23 grudnia 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także