Mono
Wrocław, Firlej - 23 listopada 2006
Japończycy z Mono są raczej młodzi, a zadebiutowali w okolicach 2000 roku. Wydali kilka płyt i na żadnej nie ma wokalu, co może być głównym zarzutem nielubiących zespołu. Może nawet jedynym, bo Mono są bardzo sprawni instrumentalnie: trzy gitary, keyboard i bębny tworzą dźwiękowe obrazy w wersji kompletnej, czyli bez dziur, w które wspomniane wokale możnaby wepchnąć. W tym miejscu, dla tych, którzy jeszcze Mono nie znają, można wymienić oklepane już (bo najbardziej znane) postrockowe nazwy: Godspeed! You Black Emperor, Mogwai, Explosions In The Sky i jakoś je skontrastować z zespołem, ale to pewnie nie uchwyci istoty rzeczy.
Na koncercie w Firleju atmosfera była trochę klapnięta. Już na początku poproszono o brak oklasków i spontanicznych reakcji, w związku z żałobą narodową. Spoko, mam nadzieję, że zespół został o tym powiadomiony, bo inaczej mogliby uznać wrocławską publiczność za co najmniej niemiłą – oklaski oczywiście były, ale co drugi utwór, wtedy, kiedy ktoś się wyłamał, a za nim poszła zgromadzona gawiedź. Dialog artysty z publicznością był tym mniejszy, że często po piosenkach zespół zmieniał się tylko szybko przy instrumentach i zaczynał nowy utwór. Koncert nawiasem mówiąc zgromadził sporą publiczność, ale część okazała się przypadkowa (to tak z rozmów zasłyszanych), kilkanaście osób nie dotrwało do końca. Występ odebrałem nieco inaczej niż płyty – delikatne i rzewne wstępy przekształcały się prawie zawsze w ścianę dźwięku i muzyczną rzeź. Miałem wrażenie, że piosenki koncertowe są trochę na jedno kopyto, poza tym (może to wina nagłośnienia) był to spory zamach na aparat słuchu. Część liryczna, jeśli taka w ogóle może istnieć w muzyce instrumentalnej, była chwilami ciekawa, powiedzmy, że wzruszająca. Od strony technicznej - gitarzyści zasuwali aż miło, a bębniarz operował nie waleniem z całej siły, tylko drganiami, co do momentu zbudowania w całości wspomnianej ściany było całkiem miłe dla ucha.
Ciężko o konkretne wrażenia – dziwny był to koncert ze względu na okoliczności, a i ja chyba nie byłem specjalnie dobrym odbiorcą instrumentali. Całość wydawała mi się nieco mdła, chociaż sami muzycy byli strasznie zaangażowani, no i przeraźliwie smutni – trochę wpisując się w klimat. Po koncercie jedyna kobieta w zespole, Tamaki, sprzedawała bardzo tanie płyty i ładne koszulki. Kupiłem koszulkę, nie płytę i niech to będzie znak, że z całą sympatią dla zespołu, koncert był trochę nijaki.