Iron And Wine, Low, Califone / We Are Americana

Nowy Jork, McCarren Pool Park / The Lit - 17 sierpnia 2006

Zdjęcie Iron And Wine, Low, Califone / We Are Americana - Nowy Jork, McCarren Pool Park / The Lit

Kolejna impreza w cyklu plenerowych koncertów na nieczynnym od lat, ogromnym publicznym basenie na Williamsburgu – najbardziej chyba sympatycznej części Brooklynu – mimo swego odmiennego od poprzednich charakteru, przyciągnęła spore grono wielbicieli spokojnego i łagodnego grania. Tym razem ze sceny nie zabrzmiały mocne rytmy, jak podczas koncertu Bloc Party, nie było gitarowych zgrzytów i sfuzzowanego brzmienia, jak wtedy, gdy występowały tu wspólnie grupy Yeah Yeah Yeahs i Sonic Youth. Tym razem królowało zamyślone, koronkowe granie, pełne akustycznych brzmień i nut ledwie wybijających się ponad szmer kilkunastu setek widzów.

Koncert rozpoczęła grupa Califone, dopiero szukająca dla siebie miejsca na muzycznej scenie. To, co zaprezentowała tego wieczoru w McCarren Pool Park zasługuje co najmniej na uwagę, jeśli nie na poważniejsze zainteresowanie, a może nawet lekki zachwyt. Bardzo delikatne kompozycje, utkane czasem z pojedynczych, oddzielonych od siebie bardzo długimi, zdawałoby się, momentami ciszy, łagodny głos wokalisty i ładne miękkie melodie – to wszystko czego potrzebują pogrążeni w chronicznej depresji romantycy. Czterdziestominutowy koncert musiał być dla nich prawdziwą ucztą.

Albo raczej znakomitą przystawką do tego, co wydarzyło się na scenie, gdy po kilkuminutowym przygotowaniu pojawiła się tam trójka muzyków z Low. Najsmutniejszy zespół świata przedstawił trwającą prawie równo godzinę symfonię dla muzycznych samobójców. Usypiająco wolne rytmy, płacząca rzewnymi łzami gitara, miękki bas i ciepły jak dłoń kogoś bliskiego głos wokalisty – ten zestaw stanowi prawdziwy muzyczny miód na połamane i poszarpane wściekłymi uczuciami serca. Grupa wypadła znakomicie, choć oglądanie tego koncertu dla kogoś, kto zupełnie nie czuje takiego grania musiało być prawdziwą męczarnią – muzycy przez sześćdziesiąt minut nie ruszyli się ani na krok, niemal nie drgnęli, jakby przytłoczeni swoją porażająco smutną muzyką, jakby przywiązani na zawsze do swoich instrumentów.

Zupełnie inny charakter miał ostatni występ tego wieczoru. Sam Beam, lider Iron And Wine, zaprosił do współpracy bardzo duże grono muzyków, grających czasem na zupełnie nietypowych instrumentach: akordeonie, kongach czy różnego rodzaju perkusjonaliach. Czasami na scenie pojawiało się jednocześnie dziesięć osób, a koncert przyjmował wówczas formę przyjacielskiego jamowania na tematy z płyt zespołu. Pod względem muzycznym występ ten był bardzo różnorodny: dominowały akustyczne brzmienia leżące gdzieś na skrzyżowaniu neofolku i tradycyjnego country, ale czasami brodaty gitarzysta zapędzał się w rejony nieco bardziej rockowe. Taka muzyka, po szyję zanurzona w dźwiękowej tradycji tej części świata po prostu musi się tu podobać, nic więc dziwnego, że Beam porwał publiczność – reagującą wcześniej, zgodnie zresztą z muzyczną propozycją poprzednich zespołów, dość powściągliwie – do prawdziwie szaleńczego tańca.

Przez cały koncert można było jednak odnieść wrażenie, że tym razem to nietypowe miejsce, samo w sobie znakomite, na tego typu koncerty jednak nie nadaje się najlepiej. Ucierpiały na tym zwłaszcza pierwsze dwa zespoły, dla których bez trudu można wyobrazić sobie lepsze miejsce i czas niż słoneczne popołudnie na plenerowym, piknikowym koncercie. Impreza musiała się skończyć o godzinie dziesiątej wieczorem, było więc sporo czasu, żeby zdążyć na jeszcze jeden koncert tego wieczoru. W klubie The Lit w East Village na dolnym Manhattanie występowała młoda kapela We Are Americana, na której czele stoi postać niemal kultowa dla dzisiejszej nowojorskiej sceny indie – DJ Jess, autor najciekawszych alternatywnych imprez tanecznych w Nowym Jorku, zagorzały fan The Smiths i Pulp, mistrz łączenia dobrej muzyki z nieco wyuzdaną otoczką. Na koncercie jego zespół – jak na niedoświadczoną kapelę, dopiero po debiucie – wypada całkiem nieźle, a znany z promocyjnego singla utwór „My Body Hates Me” na żywo okazuje się jeszcze większym przebojem niż w wersji studyjnej.

Przemek Gulda (3 listopada 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także