Editors, The Lake Trout, The Big Sleep
Nowy Jork, Irving Plaza - 28 lipca 2006
Nowojorski koncert, którego gwiazdą był zespół określany często, niezbyt zresztą sprawiedliwie, „brytyjską odpowiedzią na Interpol”, rozpoczął występ lokalnej, brooklyńskiej formacji The Big Sleep – już drugi w ciągu tego tygodnia. Dosłownie kilka dni przed tym występem trio podpisało kontrakt na wydanie debiutanckiej płyty z niezależną wytwórnią Les Savy Fav i ma pewne szanse stać się kolejnym znanym w Europie zespołem z Brooklynu. Po stronie plusów z pewnością trzeba zapisać wpadające w ucho od pierwszego razu, dynamiczne kompozycje, budzące respekt, mocne, tłuste brzmienie i udane nawiązania do klasyki konwencji zwanej power-trio. Ale grupie z pewnością brakuje jeszcze obycia na scenie i doświadczenia – szczególnie basistka, obsługująca także instrumenty klawiszowe kilka razy zdawała się być co najmniej z lekka zagubiona na scenie.
Po nowojorczykach na scenie zainstalowali się muzycy z grupy The Lake Trout. Rozpoczęli nieco patetycznym, instrumentalnym intro, które przerodziło się w pierwszy z kilku zaprezentowanych tego wieczoru utworów. Muzyka zespołu leży gdzieś na przecięciu nieco odległych od siebie, choć ostatnio coraz częściej łączonych w twórczości niektórych zespołów, gatunków: nowej fali i rocka progresywnego. To pierwsze wychodziło muzykom dość sprawnie, przy tym drugim niestety ciśnienie mocno spadało. Pomysły typu dwuminutowe solówki na gitarze albo – zupełne już kuriozum – solo na flecie, zdecydowanie nie służyły tej dość ciekawej muzyce. Na szczęście zespół bardzo poprawiał wrażenie mocnymi, dynamicznymi utworami z bardzo gęstymi dźwiękami dwóch gitar i nietypowym, bardzo atmosferycznym brzmieniem. Ponad trzydziestominutowy występ pozostawiłby widzów w stanie pewnego niedosytu, gdyby nie to, że już za chwilę na scenie mieli się pojawić goście z Wielkiej Brytanii.
Występ Editors rozpoczął się niezwykle dynamicznie – przebojowym utworem „Someone”, zaraz potem czwórka muzyków zaserwowała swój najnowszy amerykański singiel, „Blood”, by zakończyć ten mocny początek kolejnym przebojem „All Sparks”. I kiedy już wydawało się, że będzie tak jak na poprzedniej trasie grupy: krótko, bardzo ostro, niemal punkowo, szorstko i dynamicznie, okazało się, że panowie przygotowali się do wycieczki do Ameryki nieco inaczej. W repertuarze koncertu pojawiły się mianowicie te wolniejsze i o wiele łagodniejsze utwory, takie jak choćby – jedna z ciekawszych na debiutanckiej płycie Editors – piosenka „Camera”. Co prawda nawet te spokojniejsze utwory w wersji koncertowej zabrzmiały dużo ostrzej niż na płytach, ale i tak członkowie zespołu udowodnili, że potrafią znakomicie grać nastrojami i przeskakiwać od eksplozji energii do nieco onirycznych, mrocznych fragmentów. W tworzeniu lekko nostalgicznej atmosfery znakomicie pomagały także światła, które albo rozbłyskały niezwykle jaskrawym blaskiem, albo przygasały niemal zupełnie, pozostawiając muzyków na scenie w całkowitej ciemności.
Jak zwykle w repertuarze koncertu, obok sporej ilości nagrań z debiutanckiego krążka, pojawiły się także utwory ze stron B wcześniejszych singli. Za nieco niepokojący, zważywszy na czas, który upłynął od ukazania się debiutanckiej płyty, można natomiast uznać fakt, że zespół nie zagrał ani jednej nowej kompozycji. Poszczególne piosenki czasami dość znacznie różniły się od swoich studyjnych wersji – tu muzycy dodali rozedrgane, pełne rozpędzonych, zgrzytających gitar zakończenie, tam z kolei niezbyt długie, ale znakomicie ubarwiające utwór perkusyjne solo. Zespół potrafił także przykuć uwagę publiczności przez cały czas godzinnego występu swoim zachowaniem na scenie. I nie chodzi nawet o te wszystkie kokieteryjne gesty: czarujące uśmieszki, defilowanie z instrumentami po samym brzegu sceny czy wyrzucanie w powietrze gitarowych kostek. To były tanie gesty, ale nie sposób odmówić muzykom, a zwłaszcza obu gitarzystom, żywiołowości i sporej dawki zdrowego szaleństwa. Ewolucje wokalisty z gitarą albo stojakiem do mikrofonu były nieco ekwilibrystyczne i z pewnością przyciągały uwagę.
Dobór utworów, umiejętność łączenia dynamicznych piosenek i spokojnych utworów, sceniczna dzikość – to zdecydowanie argumenty za tym, że entuzjastyczne przyjęcie debiutu Editors kilka miesięcy temu nie było ani trochę na wyrost – to zdecydowanie jeden z najciekawszych młodych brytyjskich zespołów ostatnich miesięcy.