Pretty Girls Make Graves, Jason Lytle, Bon Savants
Nowy Jork, McCarren Pool - 23 lipca 1006
Koncerty w McCarren Pool to tegoroczna nowojorska inicjatywa, którą nie sposób się nie zachwycić. Obiekt, w którym się odbywają, to pochodzący z lat trzydziestych, monstrualnej wielkości odkryty basen – jeden z kilku otwartych w podobnym czasie w różnych częściach miasta, eksploatowany z wielkim powodzeniem aż do połowy lat osiemdziesiątych. Od tamtej pory stoi zupełnie bezużyteczny. Wreszcie ktoś wymyślił, jak go przywrócić do życia. Pomysł to zaiste rewelacyjny – seria letnich, plenerowych koncertów, które siłą rzeczy przeradzają się w pikniki, gromadzące fanów występujących tego dnia zespołów, hipsterskie rodziny z niemowlętami albo psami, a nawet tłumy miejscowych Polaków – Greenpoint jest ledwie dwie przecznice od basenu – którzy chcą sprawdzić, co się dzieje tuż koło ich domów.
A dzieje się sporo – na brzegu basenu, w którym oczywiście nie ma wody, zainstalowano ogromną, festiwalową scenę, a wokół całą niezbędną przy organizacji tego typu imprez infrastrukturę: garderoby, stoiska z towarami poszczególnych zespołów, sporą ilość gastronomii. Piknik zaczyna się tuż po południu, gdy tylko mekka alternatywnej młodzieży – Bedford i Williamsburg – budzą się po sobotnich imprezach. Słońce przygrzewa, miejsca na basenie, żeby położyć kocyk jest mnóstwo, więc z każdą minutą przybywa chętnych, żeby uczestniczyć w tej imprezie. Tym bardziej, że jest darmowa.
Koncert zaczął się około trzeciej po południu występem młodej nowojorsko-bostońskiej kapeli Bon Savants. Mimo niewielkiego doświadczenia scenicznego, grupa wypada nadspodziewanie dobrze. Jej muzyczna propozycja to melodyjny indie rock, momentami może nieco zbyt patetyczny, ale mimo wszystko – bardzo obiecujący. Potem na scenie pojawił się Jason Lytle – postać bynajmniej nie anonimowa. To wokalista i lider dość popularnej grupy Grandaddy. Jego solowa propozycja mogła się jednak spodobać chyba tylko zaciekłym fanom tego zespołu. Bo sama w sobie okazała się raczej nudna i mało atrakcyjna – mętna i mdła odmiana stylistyki singer/songwriter.
Zbladła jeszcze bardziej w obliczu tego, co działo się na scenie kilka minut później. Tuż przed siódmą na scenie zameldowała się piątka muzyków z Seattle. Zespół Pretty Girls Make Graves wystąpił w przemeblowanym składzie, prezentując przede wszystkim materiał ze swojej najnowszej, zbierającej znakomite recenzje płyty „Elan Vital”. Choć jest on raczej mało dynamiczny, momentami nawet dość senny, na koncercie sprawdził się znakomicie. Zawdzięczać to należy przede wszystkim żywiołowemu zachowaniu prawie wszystkich członków zespołu, a zwłaszcza rozbieganej i rozkrzyczanej wokalistki, Andrei Zollo. Zespół grał blisko godzinę, prezentując w tym czasie większość kompozycji z najnowszej płyty. Najciekawiej z tego zestawu wypadł na żywo marszowy utwór-manifest „Parade”, charakterystyczny przede wszystkim dlatego, że podczas jego wykonywania gitarzysta odłożył swój instrument, by zagrać na drugim zestawie perkusyjnym. Duże uznanie publiczności zyskała także nowa twarz w zespole, specjalistka od instrumentów klawiszowych, Leona Marrs. Największe brawa zbierała wykonując partie niecodziennych instrumentów, np. harmonijki, czy niemal większego od niej akordeonu.
Natura i technika stworzyły znakomitą scenografię do tego występu. Przewalające się po brooklyńskim niebie ciemne chmury i przelatujące – jak się mogło zdawać – tuż nad głowami muzyków samoloty były znakomitym tłem do poczynań muzyków. Publiczność nie dała zespołowi zejść ze sceny po odegraniu całego przygotowanego na ten wieczór materiału. Domagała się bisu i dostała go – na koniec grupa cofnęła się trochę w czasie i przypomniała kilka starszych utworów z poprzednich płyt. Pozwoliły one pokazać nieco inne, dużo dynamiczniejsze oblicze zespołu, cofnąć się na chwilę do dawnych, punkowych czasów. Miało to oczywiście pewien przewrotny, sentymentalny urok, ale pokazywało jeszcze dobitniej, jak dużo grupa ta zawdzięcza konsekwentnej ewolucji, którą przechodzi od swych pierwszych, punkowych i surowych płyt do dziś, gdy prezentuje dojrzały, dorosły, a nawet dość wyrafinowany brzmieniowo i kompozycyjnie alternatywny rock.