Radiohead, Beck, Deerhoof
Edynburg, Meadowbank Stadium - 22 sierpnia 2006
Zaczęli niemiłosiernie wcześnie, ignorując pracującą część społeczeństwa. Przegapiłem początek setu Becka, wchodząc na murawę Meadowbank Stadium przy dźwiękach „Loser”. Pierwszy z wielu przekrojowych przez dyskografię artysty hitów wypadł jednak jedynie poprawnie, pewnie z uwagi na duchową nieobecność wykonawcy. Beck ograniczył się do motorycznych fragmentów swej twórczości, co miało uzasadnienie we wczesnej, słonecznej porze dnia, lecz jego mina zdawała się mówić „jestem w pracy, jest wtorek, ale ten tydzień się wlecze”. Całe szczęście towarzyszącemu mu zespołowi chciało się bardziej, a ostateczny wydźwięk koncertu uratowały... kukiełki. Ktoś wpadł na pomysł stworzenia marionetkowych duplikatów członków zespołu, co wymusiło zagracenie sceny sztabem odpowiedzialnych za ich gesty lalkarzy, ale wymiar humorystyczny przedsięwzięcia był niepodważalny. Gdyby postacie z „Team America” założyły zespół, mogłyby wyruszyć z nimi w trasę. Przed wyjściem na bis wyświetlono kilkuminutowy film prezentujący podbój Edynburga przez kukiełki, rozmowy z tubylcami, zakupy kiltów, odegranie „Bravehearta” i całą masę innych komediowych zagrywek. Efekt był przedni, lecz skończyło się na tym, że scenografia zdominowała warstwę muzyczną. Dwa dni później spytałem się kumpla jak ocenia występ Becka. The puppets were brilliant!, usłyszałem w odpowiedzi.
Powiedzieć, że Radiohead dają słabe koncerty jest nietaktem. Dodać, że dekada w branży stworzyła z nich kapryśne gwiazdy totalną głupotą. W odróżnieniu od leniwego scenicznie Hansena, Thom Yorke wkłada w występ sto procent. Serio, w dzisiejszych czasach, wśród jego pokolenia, nie zdarza się to często. Richard Ashcroft wejdzie, odegra „Drugs Don’t Work” i zejdzie, Liam Gallagher podrapie się po tyłku po czym pozwoli piosenkom wykonać całą robotę, Brian Molko podbije kartę zegarową, ponudzi godzinę i pójdzie na piwo, z frontmanem Radiohead jest zupełnie inaczej. Być może to kwestia wymagającej ekspresji stylistyki, może względna rzadkość koncertowej aktywności, a może po prostu ciągle mu się nie znudziło. Przywitali się „Airbag”, odsłaniając naszym oczom pocięte asymetrycznie ekrany, prezentując możliwości targanego ze sobą arsenału świateł, imponując doskonałością nagłośnienia. Połączenie nawiązano chwilę później, dynamiczny finał „2+2=5” musiał podziałać. Choć to i tak pikuś przy „My Iron Lung”, widział ktoś kiedyś grającego to Greenwooda, podrasowane stroboskopami wejścia jego partii? Szaleństwo. A potem było jeszcze lepiej.
Przy „Lucky” ścierpła mi skóra. Jeżeli „OK Computer” uważany jest za jedną z płyt wszechczasów, a „Lucky” stanowi jeden z najbardziej przejmujących jej momentów, to czy uczestniczenie (podkreślam: uczestniczenie, nie oglądanie) w jego wykonaniu nie jest momentem historycznym? Jeśli tak, to „Paranoid Android” urasta do rangi misterium. Kto by pomyślał, że jego chóralny środek można tak fantastycznie rozprzestrzenić za pomocą, bagatela, kilku tysięcy zahipnotyzowanych gardeł. Kto by przewidział, że „Pyramid Song” potrafi poruszyć równie mocno co „Fake Plastic Trees”, mimo że pochodzi z zupełnie innej bajki. Właśnie. Na przestrzeni sześciu płyt zespół ewoluował przecież w sposób nieprawdopodobny, już „OK Computer” reprezentował inną wrażliwość niż „The Bends”, nie mówiąc już o tym co wyszło po „Kid A”. Zaskakujące, że tak odrębnie stylistycznie kompozycje potrafiły stworzyć przekonujący set, że współistnienie biegunowo przeciwnych „Creep” i „Idioteque” było bardziej niż możliwe, a zjednoczenie zrekrutowanych na różnych etapach działalności fanów wykonalne. Wymownym kontekstem tego ostatniego stał się „You And Whose Army?”. Kiedy Yorke odchylił się względem filmującej go kamery (patrz: zdjęcie) ustępując miejsca na telebimie publiczności, alegoria stała się oczywista. Byliśmy armią Radiohead.
Dokonując szczegółowej analizy kapitalności dwudziestu czterech zaprezentowanych kompozycji (o trzy więcej niż chociażby w Dublinie) nietrudno zauważyć, że najgorzej wypadły te nowe. Może to kwestia ich wcześniejszej nieznajomości, a może fakt, że od „Kid A” zespół ma problemy z nagraniem płyty osiągającej samodzielnie wyśrubowany standard, trzy zaprezentowane nowości nie powaliły. Trudno na ich podstawie zdefiniować kierunek nowej płyty, zapowiada się powrót gitar i spora rozbieżność stylistyczna. Zresztą nie ma to wielkiego znaczenia, gdy na scenie Yorke dedykuje „There There” dla obecnego podobno w tłumie Johnny’ego Marra. Byłoby tak do końca, gdyby ktoś brutalnie nie wyciągnął mi wtyczki podczas ostatniego z pierwszej serii bisów. Wiecie, w oglądanie koncertów w UK wliczone jest ryzyko oberwania piwną bombą, tudzież znalezienie się w obrębie rażenia podekscytowanego osobnika. W pewnej chwili poczułem, że coś na czworakach przeciska się do przodu, by wyminąwszy moje miejsce wstać i rozpocząć zniszczenie w promieniu trzech metrów. Sto kilo pijanej i spoconej samby de janeiro zakłóciło mi odbiór „Karma Police”, wycofałem się na sam tył, ale połączenie zerwano bezpowrotnie. Wcześniej Yorke przerwał „Morning Bell” w połowie, by uspokoić innego głąba pod sceną wysyłając go do baru za rogiem. Armia Radiohead musi najwyraźniej nad sobą popracować.