Mazarin, Blood Feathers
Nowy Jork, Knitting Factory - 17 lipca 2006
To był słaby dzień na koncert. Nie dość, że poniedziałek – moment, kiedy wszyscy potencjalni słuchacze nabierali sił po wypełnionym atrakcjami (Siren Festival!) weekendzie, to jeszcze na dodatek był to jeden z najgorętszych wieczorów tego lata. Od rana z nieba lał się żywy żar, a wilgotne i rozgrzane powietrze przypominało wrzący kisiel. Wieczorem było niewiele lepiej. Stanie pod klubem, choćby przez chwilę, gwarantowało stan bliski omdlenia. Jedynym ratunkiem było wejście do klimatyzowanej sali, gdzie odbywał się koncert. Tego wieczoru do Knitting Factory zawitały dwa zespoły z Filadelfii: Blood Feathers i Mazarin, których członkowie, jak się miało okazać już za kilka minut, są ze sobą bardzo zakolegowani, zarówno pod względem artystycznym, jak i towarzyskim.
Koncert zaczęli muzycy z Blood Feathers, zespołu o wiele mniej znanego, właściwie dopiero debiutującego. Mając tego świadomość, jego członkowie nie narażali zbyt długo na szwank cierpliwości widzów, czekających tego wieczoru na występ formacji Mazarin. Zagrali spójny, zwarty, półgodzinny koncert, wypełniony utworami, które można bez zastanowienia określić jako „stary rock”. Sporo było w tym graniu nawiązań do tradycyjnej muzyki amerykańskiej sprzed kilku dekad, klasyki lat sześćdziesiątych, a momentami nawet do korzennego country. Muzyka dziś bardzo modna, powracająca po latach niebytu, chętnie przypominana przez niektóre z gwiazd sceny, która wywołała zjawisko zwanej jeszcze niedawno „nową rockową rewolucją”. Ale nie do końca przekonująca. Przynajmniej w wykonaniu Blood Feathers.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawili się czterej muzycy z grupy Mazanin i zupełnie znienacka, bezpretensjonalnie zaczęli swój występ. Jako pierwszy zagrali nowy utwór, a zaraz potem rozpoczęła się wyliczanka ich największych przebojów z ostatniej płyty długogrającej, zatytułowanej „We’re Already Here”. Nie mogło zabraknąć znakomitego utworu otwierającego ten mocno niedoceniony krążek, „The New American Apathy”, i piosenki „Another One Goes By”, znanej przede wszystkim za sprawą... coveru, który na swej najnowszej płycie zamieścił dużo bardziej popularny zespół The Walkmen.
Na żywo te wszystkie pomysłowe, indierockowe utwory zabrzmiały jeszcze lepiej niż na płycie – nieznaczne uproszczenie aranżacji i wyeliminowanie psychodelicznych pasaży granych na instrumentach elektronicznych bardzo się temu przysłużyły. Jednak po kilku utworach, gdy stopniowane napięcie sięgnęło niemal zenitu, nastąpiła spora niespodzianka: gitarzysta i perkusista grupy zeszli ze sceny, a na ich miejscu pojawili się członkowie Blood Feathers, W tym mieszanym składzie muzycy wrócili znowu do czasów, które przywoływali kilkanaście minut wcześniej podczas swego właściwego występu członkowie Blood Feathers – znów można więc się było poczuć trochę jak na zapomnianej farmie, gdzieś w Nebrasce, albo na środku międzystanowej autostrady nr 66, prowadzącej gdzieś w nieznane. Znów dźwięki country i klasycznej americany wygrały z indierockowymi pomysłami i brzmieniem. Trochę szkoda, bo w tych ostatnich muzycy grupy Mazarin okazali się prawdziwymi mistrzami. Na bis można było usłyszeć coś jeszcze zupełnie innego – tym razem gitarzysta i wokalista grupy pojawił się na scenie sam i zagrał klasyczną balladę z towarzyszeniem lekko tylko przesterowanej gitary. Okazało się, że estetyka klasycznego singer/songwritingu też nie jest mu obca.
Trochę może zbyt dużo było na tym koncercie żonglowania stylami i konwencjami, roszad na scenie, zamieniania się instrumentami. Może trochę zbyt często muzycy kazali publiczności przeskakiwać z jednej muzycznej krainy w zupełnie inną. Trochę szkoda, bo w tej różnorodności trochę rozmył się naprawdę spory talent kompozycyjny i niezłe pomysły, a to najciekawsze i najbardziej oryginalne, indierockowe oblicze grupy Mazarin, usunięte zostało gdzieś na dalszy plan.
Ale i tak, to co muzycy zaprezentowali na scenie tego wieczoru stanowczo wystarczyło, żeby udowodnić, że nie są tylko „tym nieznanym zespołem znikąd, którego piosenkę zagrał The Walkmen na swojej ostatniej płycie”.