Yeah Yeah Yeahs
Berlin, Postbahnhof - 27 maja 2006
Od poprzedniego koncertu Yeah Yeah Yeahs w Berlinie minęła cała epoka. Wówczas na niewielkiej scenie niezbyt dużego klubu Maria występowało trio owiane bardzo głośną i pełną brzydkich słów legendą, o której jednak niewielu wówczas jeszcze słyszało. Tamten występ, napakowany aż po szwy niekontrolowaną wściekłością, erotycznym napięciem i trudnym do ogarnięcia szaleństwem, robił porażające wrażenie. Dziś było niby podobnie, ale jednak zupełnie inaczej. Przede wszystkim Yeah Yeah Yeahs to teraz zupełnie inny zespół. Pod co najmniej kilkoma względami. Po pierwsze – pod względem muzycznym. Druga pełnowymiarowa płyta grupy, wydany ledwie kilka tygodni przed koncertem krążek „Show Your Bones”, zawiera muzykę znacznie różniącą się od tego, co grupa prezentowała na swych poprzednich wydawnictwach. Nowe kompozycje są o wiele bardziej uporządkowane, melodyjne, spokojne. Niektórzy nazywają to dojrzałością, inni – zdradą. Tych pierwszych okazało się jednak zdecydowanie więcej. To drugi powód, dla którego Yeah Yeah Yeahs jest dziś w zupełnie innym miejscu niż półtora roku temu. Amerykańskie trio jest teraz po prostu o wiele bardziej popularne niż kiedyś – stało się prawdziwą gwiazdą na miarę alternatywnej sceny rockowej. I to było widać na tym koncercie. Wielka sala, mieszcząca bez trudu kilka setek widzów, która wyprzedana była na długo przed koncertem, duża, wysoka scena, barierki oddzielające publiczność od zespołu – to już nie był kameralny, klubowy koncert, ale rockowe wydarzenie dużego kalibru.
Zaczęło się prawie dokładnie tak samo, jak skończył się tamten, poprzedni koncert – piosenką „Cheated Hearts” – wtedy nikomu jeszcze nieznanym, jedynym premierowym utworem wykonanym tamtego wieczoru, teraz – wielkim przebojem, jedną z najbardziej charakterystycznych kompozycji, które znalazły się na nowej płycie. Karen O – charyzmatyczna wokalistka grupy – jak zwykle wyszła na scenę w niecodziennym stroju: krótkiej, kiczowatej sukience i pelerynce w jarmarcznych kolorach. Od razu rzucały się też w oczy jej wyraziste rajstopy – były w połowie białe, w połowie czarne. I to była znakomita metafora tego występu, który wyraźnie dzielił się na dwie części.
Najpierw było bardzo ostro, drapieżnie i agresywnie. Zupełnie jak za czasów pierwszej płyty: Karen rzucała się po scenie, krzyczała wściekle do mikrofonu, skakała i przyjmowała najdziwniejsze pozy – od erotycznego, kociego wyprężania się do wymierzania niewidzialnym przeciwnikom silnych ciosów i kopnięć. Jej śpiew przestawał być śpiewem, przeradzał się w nieartykułowany, niehamowany w żaden sposób krzyk. Jej taniec przestawał być tańcem, był już tylko bezładnym miotaniem się między przeciwnościami, dobijaniem się do zamkniętych bram. Ale pod koniec koncertu nastąpił bardzo wyraźny zwrot, jakby zespół chciał pokazać zupełnie inne oblicze. Zestaw utworów wybranych na zakończenie skłaniał do uspokojenia i wyciszenia: „Y Control”, „Maps”, nawet nieco mocniejszy w końcowej części „Warrior” brzmiały w porównaniu z poprzednimi utworami niemal jak kolędy, jak cisza po brutalnej i wulgarnej burzy, jak pojednanie po długiej kłótni. Karen sprawiała wrażenie, jakby ktoś zatrzymał film, na którym była nagrana. Stała prawie bez ruchu, składając dłonie na mikrofonie, przymykając oczy i delikatnie wypowiadając, niemal wyszeptując, słowa tych trudnych miłosnych piosenek. Ale ani przez moment nie można było odnieść wrażenia, że ociera się to o banał rockowych ballad: żadnych zapalniczek, żadnego siadania na barowym stołku z akustyczną gitarą w ręku. To nie sprawiało wrażenia odgrywania rockowej konwencji, wyraźnie było czuć pulsujące. rozedrgane emocje. I to był znakomity dowód na mistrzostwo tego zespołu, który w krótkim, trwającym niewiele ponad trzy kwadranse, występie zdołał przeskoczyć tak skutecznie z jednej skrajności w drugą: od wykrzywiającego twarz wrzasku, do wywołującego grymas, przejmującego smutku.