Oasis

(What's The Story) Morning Glory?

Okładka Oasis - (What's The Story) Morning Glory?

[Sony; 2 października 1995]

Na początku był chaos, a potem Oasis. To w największym skrócie początki mojej poważnej muzycznej edukacji. Nieszczególnie oryginalne, bo kto tylko urodził się z lekkim uczuleniem na scenę grunge i uwielbieniem dla The Beatles we krwi, w połowie lat dziewięćdziesiątych doznał niezwykle przyjemnego deja vu, obserwując jak po raz kolejny Wielka Brytania zakochuje się w "swoich" chłopakach. Przydarzyło się to i mi, jeszcze zupełnie nieświadomemu nie tylko dorobku, ale nawet istnienia takich britowych fundamentów jak The Stone Roses czy The Smiths. Śmiejcie się, ale uwierzyłem nawet prasowym przechwałkom Noela Gallaghera, że Oasis to najlepszy zespół na świecie. Co ciekawe, nadal wierzę w to, że oni byli wtedy najlepsi.

Debiutancki "Definitely Maybe" z sierpnia 1994 roku nie był wstrząsem dla tych, którzy uważnie śledzili rozkwitającą tamtej wiosny scenę britpopową. Oasis wcześniej zaatakowali serią doskonałych singli. Już rozesłane do rozgłośni radiowych whitelabelowe demo utworu "Columbia" zyskało znaczną popularność i przygotowało grunt pierwszemu oficjalnemu wydawnictwu zespołu, "Supersonic", wyrastającemu z ich punkowego okresu, zarazem deklaracji zapatrzenia w "I Wanna Be Adored". Dalej poszedł abstrakcyjnie lennonowski "Shakermaker". "Live Forever", w powszechnej opinii najlepszy utwór zespołu i jeden z czołowych hymnów w historii rocka, promował album w tygodniach bezpośrednio przed jego wydaniem. Przełożyło się to na rekordowe zainteresowanie longplayem. Kiedy dodali do tego świąteczne, beatlesowskie, zarażające zwiewną partią sekcji smyczkowej "Whatever", obecność Oasis na szczycie stała się faktem. Wprawdzie taki był plan Noela Gallaghera, ale gdy premier Tony Blair zadeklarował, że codziennie rano w drodze do pracy słucha "Definitely Maybe", a szef Creation, Alan McGee uhonorował swoją złotą kurę sprezentowanym pod choinkę rolls-royce'em, rok 1994 można było podsumować: umarł król (Kurt Cobain), niech żyje król!

Krótko trwała promocja pierwszej płyty, bo już w kwietniu świat usłyszał zapowiedź kolejnego albumu, "Some Might Say". Pełniący zarówno w teorii, jak i praktyce rolę łącznika pomiędzy płytami utwór zderzał fantastyczną, stonerosesowską melodykę ze ścianą gęstych, charakterystycznych dla Oasis, choć wywodzących się z debiutu Jesus And Mary Chain gitar. (Moim subiektywnym zdaniem) najlepszy z singli grupy zawierał reminiscencję nocy samotnie spędzonej przez Noela w Los Angeles, akustyczne "Talk Tonight", braterskie "Acquiesce" i sex-pistolsowego wymiatacza "Headshrinker". Miażdżąca siła tych piosenek dostarczyła wymiernego efektu w postaci pierwszego numeru 1 na singles chart. Wydawało się to naturalnym biegiem wydarzeń, ale zadziwiająco sukcesu tego nie powtórzyły ani "Roll With It" (efekt zenitu, jakiego sięgnęła oasisowo-blurowa wojenka), ani słynne "Wonderwall". Jednak mniejsza o to, bo 2 października ukazał się najbardziej wyczekiwany album roku: "(What's The Story) Morning Glory?".

Jakaż presja musiała ciążyć na Noelu Gallagherze, który przez ponad rok każdym kolejnym nagraniem wynosił Oasis na coraz wyższy poziom. A gość ze stoickim spokojem wyjął z szuflady kilka kolejnych piosenek i wydał drugą wybitną płytę. "Morning Glory" jawi się dzisiaj jako britpopowe arcydzieło. Mistrzowsko przemyślano kolejność piosenek. "Hello", opener zatytułowany tak banalnie, że już bardziej się nie da, przez trzynaście pierwszych sekund próbuje wprowadzić w błąd akordami z "Wonderwall". Nie zostaje jednak zniżony do roli jakiegoś podrzędnego, pomijalnego intro, a funkcjonuje jako kompletna, pełnowartościowa kompozycja, wyróżniająca się przede wszystkim łapiącą nas od razu progresją akordów w mostku (it's never gonna be the same). Następujące po nim "Roll With It" to sztandarowy przykład rock'n'rollowego kawałka a'la Oasis: nie porzucając gitarowej jazgotliwości wprawnie miesza melodyjnością głównych inspiracji zespołu (tu british invasion i madchester). I jeśli wciąż czekamy na uderzenie, dostajemy podwójną dawkę. "Wonderwall". Niezapomniana sekwencja akordów, sugestywność doskonale czystego śpiewu młodszego Gallaghera, subtelność perkusji czy drugoplanowe, ale arcyważne smyki - wszystko z osobna imponuje, ale połączone w całość ma prawo umykać, z uwagi na klasyczny sposób, w jaki rozwija się linia melodyczna, dostojna i sztandarowa. Dla zespołu? Britpopu? Lat dziewięćdziesiątych? Wszystkie odpowiedzi prawidłowe?

Kolejnym majstersztykiem jest "Don't Look Back In Anger", w bezczelny sposób podejmujący we wstępie pianinowe akordy "Imagine", a potem jeszcze lennonowską linijkę you said the brains I had went to my head. Co z tego, kiedy kompozycja od samego początku budowana jest tak swobodnie i kunsztownie zarazem, precyzyjnie ozdabiana przez gitary i znów tworzące tło pod chóralną całość smyki. I choć nie wiadomo czy bardziej ballada to czy hymn, utwór aspiruje do grona najdojrzalszych dokonań zespołu. "Don't Look Back In Anger" to jedyna z piosenek zaśpiewana przez Noela, możliwość wykonania drugiej odebrał mu Stevie Wonder i jego prawnicy, żądający gigantycznego honorarium przy okazji "Step Out". Wersja Noela: to przecież genialne połączenie "Uptight" Wondera i "Rosalee" Thin Lizzy! Stevie nie poczuł się jednak tym zaszczycony. W efekcie kolejny na płycie "Hey Now!" został pozbawiony konkurencji w zakresie najsłabszego pełnowymiarowego utworu na "Morning Glory". Prawie sześć minut zahaczającego o shoegaze gitarowego, solidnego rzężenia i przyzwoita, ale nie wybijająca się kompozycja to było zbyt mało, żeby odnaleźć się wśród tylu killerów. Są wprawdzie niezatytułowane tracki 6 i 11, cytujące w podobny sposób fragmenty świetnego notabene jamu "Swamp Song", ale łącznie nie trwają dłużej niż półtorej minuty i ich rola wydaje się być sprowadzona do podziału płyty na część pierwszą (utwory 1-5), drugą (7-10) i oddzielne wprowadzenie epickiego finału.

Ukrytą perłą jest dedykowany geniuszowi lidera The Verve, Richarda Ashcrofta, "Cast No Shadow". Prawdziwie porusza tekst o "człowieku, któremu zabrano duszę i skradziono dumę", a "gdy spotkał słońce, nie rzucił cienia". Refleksyjna, podbudowana płaczącymi smykami kompozycja jest trochę smutną, wonderwallową impresją i jeśli ktoś powie, że jest nie mniej piękna, nie będzie się o co kłócić. Kontrastuje z nią żywiołowy, britpopowy "She's Electric", trochę zasłuchany w temat z harrisonowskiego "While My Guitar Gently Weeps". Z kolei utwór praktycznie tytułowy, czyli "Morning Glory" czerpie z "Don't Fear The Reaper" Blue Oyster Cult, ale broni się mocarnym riffem, zmasowanym atakiem hałaśliwych gitar i esencjonalnie rockową siłą refrenu.

Jeszcze "tylko" jeden utwór. Wielu uważa siedmio-i-półminutowe, monumentalne "Champagne Supernova" za oasisowski szczyt. Trudno spierać się o to słysząc doskonałą partię gitary autorstwa noelowego boga Paula Wellera czy organowy motyw płynący przez cały utwór, biorąc pod uwagę szczyty podniosłości i klimatyczne wyciszenia, jakie bez uszczerbku przemierza kompozycja, wreszcie dostrzegając jak mistrzowsko marszowe werble doprowadzają ją do finału.

Drugi album Oasis aspiruje do miana jednego z najważniejszych drogowskazów muzyki popularnej naszych czasów. Kompozycje, którym zarzucano wtórność, niedługo później stały się niedoścignionymi wzorami, choćby dla ostatniej fali britpopu. Ich wpływ nietrudno dostrzec w najlepszych dokonaniach Coldplay, Black Rebel Motorcycle Club, Cooper Temple Clause czy Doves. Noel i Liam urośli do miana pół-bogów brytyjskiego indie, ojców chrzestnych wszystkich Kasabianów i im podobnych. Obecnie ktoś słyszący jazgotliwy, melodyjny utwór z nonszalanckim wokalem czy balladę ze stadionowym refrenem i przestrzennymi bębnami, często bez długiego namysłu stwierdza: Oasis. Lekkim przygnębieniem napawa myśl, że dekadę temu cały świat potrafił zachwycić się "Some Might Say" czy "Don't Look Back In Anger", odkryć niezmierzony potencjał gallagherowskich kompozycji, a dziś rockowymi przeboikami zostają żałosne post-grunge'owe popłuczyny lub co najwyżej rzeczy na poziomie The Killers.

Dziś takich piosenek już się nie pisze. A nawet jeśli, ja wolę moje "Morning Glory".

Kuba Ambrożewski (30 grudnia 2004)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[13 grudnia 2009]
ALE ŻE CO POP.

Cała reszta spostrzeżeń się zgadza, ale sorry, to było 5 lat temu.
Gość: dinosaur.sr.of.a.jr.
[12 grudnia 2009]
pop
niestety pop
dobry ale ciągle pop
nadwyraz zjeżdżany przez hardcore indierockowców
nawyraz ceniony przez NME i brytoli
wierzę szczerze, że dla autora ważna płyta, ale kilka lat minęło i pewnie już jej aż tak nie ceni, choć pewnie ma do niej sentyment

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także