The Beatles
Abbey Road
[Capitol; 26 września 1969]
Właściwie każda data, jaką wymieni się mówiąc o The Beatles, zdaje się być kamieniem milowym w historii rocka. Od 1962 roku datuje się ich panowanie. Tworząc proste, acz zupełnie genialne piosenki zdominowali muzyczny rynek. Choć zwykle dzieli się ich karierę na "prosty" okres do "Revolvera" (czasem "Rubber Soul") i ten "eksperymentalny" - od "Revolvera" włącznie, to należy jednoznacznie podkreślić, iż w pierwszej fazie kariery też nagrywali utwory, które do dziś się nie zestarzały. Jeśli "She Loves You", "Twist and Shout", "Please Please Me" mogą brzmieć poniekąd trochę archaicznie (choć energia zawarta w tych kawałkach poraża nawet w XXI wieku) to "We Can Work It Out", "Ticket To Ride" czy "Help!" (posłuchajcie pierwszych 15 sekund, tyle zmieścić w tak krótkim czasie!) wydają się być niedoścignionymi wzorcami nowoczesnych "wymiataczy". Fenomen "Fab Four" szybko zrozumiał cały świat, uznając ich największymi gwiazdami popkultury. 7 lutego 1964 to Hastings The Beatles. Przylecieli wtedy do Ameryki i krótko mówiąc: zdobyli ją. Singiel "I Wanna Hold Your Hand" sprzedawał się w liczbie 10000 sztuk na godzinę! Tak więc grunt pod atak przygotowany był doskonale. (Na marginesie: tym właśnie sposobem rozpoczął się nurt british invasion). Stany Zjednoczone wiążą się również z jeszcze jednym słynnym wydarzeniem. Oto The Beatles spotykają się z równym im artystą - Bobem Dylanem, którego muzyka od dawna inspirowała liverpoolczyków. W sierpniu 1966, ku uciesze Dylana, ukazuje się "Revolver". Fab Four we właściwy sobie sposób odpowiadają na bodaj dwa największe amerykańskie albumy "Blonde On Blonde" Dylana oraz "Pet Sounds" The Beach Boys. "Tomorrow Never Knows", "She Said She Said" , "I'm Only Sleeping", "Eleanor Rigby" to fundamenty współczesnego rocka. 1966 najlepszym rocznikiem w historii popu? Tak, gdyby nie 1967, rok wysypu wielkich dzieł, porównywalny do jazzowego 1959. The Beatles zakasali rękawy i wydali najsłynniejszą obok "Nevermind" i "Dark Side Of The Moon" płytę w historii. Z arcydzieła "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" (w zeszycie zapisujemy: pierwszy concept album) nie wykrojono żadnego singla, co oczywiście nie przeszkodziło wydawnictwu zajść na najwyższe miejsce na liście sprzedaży. "Sierżantem" The Beatles weszli na tron, z którego nic i nikt nie był w stanie ich strącić. "A Day In the Life" jawi się dziś jako największe osiągnięcie muzyki popularnej. Tak po prostu. Od kiedy zarejestrowano pierwsze dźwięki chyba nie pojawił się w kulturze masowej utwór równie szlachetny, zachwycający i doskonały. W tym samym roku Lennon pisze dwie, niemal powszechnie uważane za najwybitniejsze w jego dorobku piosenki: zupełnie odjechane "I Am The Walrus" i "Strawberry Fields Forever". Paul dorzuca "Hello Goodbye" oraz "Penny Lane" i tak powstaje 4/11 znakomitego "Magical Mystery Tour". Te dwanaście miesięcy to nie tylko czas sukcesów. Umiera menedżer zespołu i jego ojciec duchowy, Brian Epstein. W dużej części determinuje to późniejsze losy Bitelsów. Skłóceni członkowie "Fab Four" nagrywają rok później "Biały Album". Po latach wydaje się, że producent George Martin miał rację, prosząc by Fab Four ograniczyli liczbę piosenek. Ci jednak uparli się i w konsekwencji powstał dwupłytowy album, zawierający aż 30 kawałków. Z jednej strony każdy utwór, który stworzyli jest prezentem dla melomanów, z drugiej strony zgubiona zostaje spójność wydawnictwa. Niemniej Harrison tworzy rewelacyjne "While My Guitar Gently Weeps", McCartney odkrywa hard rock ("Helter Skelter"), a Lennon szokuje wyśmienitymi "Happiness Is A Warm Gun" i "I'm So Tired". The Beatles nagrywają jeszcze "Get Back", czyli szkielet późniejszego "Let It Be" i 16 kwietnia 1969 mogą rozpocząć nagrywanie "Abbey Road".
The Beatles przez siedem lat całkowicie zrewolucjonizowali muzykę rockową, osiągając przy tym niewyobrażalne wręcz mistrzostwo. Jednak ich kariera wydawałaby się jakaś... niepełna, gdyby nie nagrali tak idealnego finalnego albumu. Popatrzmy na to trzeźwo: osiągnęli wszystko. Byli największym i najpopularniejszym zespołem, prawdziwym fenomenem muzycznym i kulturowym. A jednak nigdy nie "nasycili" się.
Co należy wiedzieć o "Abbey Road"? Tytuł płyty pochodzi od nazwy studia, w którym nagrywali swoje albumy The Beatles. Okładka przedstawia członków zespołu przechodzących przez pasy, a Paul jest bosy, co wzmogło plotki jego o śmierci. Krążek ujrzał światło dzienne 26 sierpnia 1969. To są suche fakty...
Wszystko zaczyna się od kompozycji Lennona, psychodelicznego "Come Together". Surrealistyczny klimat wytworzony wokół skandowanej zwrotki oraz mistrzowska gra Harrisona stanowią o sukcesie otwierającej płytę piosenki. Pełnię swoich możliwości George pokazuje dopiero w następnym utworze. W przypadku "Something" zawsze wspomina się słowa Franka Sinatry, który nazwał ją "najpiękniejszą miłosną piosenką lat 60.". Już pierwsze wersy oczarowują:
Something in the way she moves
Attracts me like no other lover
To dopiero przedsmak tego co dzieje się w refrenie. Na tle podniosłej, smyczkowej aranżacji, przywodzącej na myśl 12 sekund "Last Goodbye" (tak mniej więcej od 2:50) Jeffa Buckleya, George wyśpiewuje przepiękne, niebanalne słowa:
You're asking me will my love grow
I don't know, I don't know
You stick around and it may show
I don't know, I don't know
Harrison jeszcze raz zabłyśnie wielką formą przy okazji utworu ukrytego pod numerem siódmym. "Here Comes The Sun" to jedna z najbardziej finezyjnych, drobiazgowych melodii w dorobku grupy. Rewelacyjnie odegrane przenosi nas w świat magiczny i bajkowy, w którym troski zostają odsunięte na dalszy plan.
Pierwsza strona krążka nie zawiera tylko trzech ścieżek. Zestawione obok, kontrastujące z "Here Comes The Sun" "I Want You" to bluesowa, ciężka, trwająca prawie osiem minut kompozycja, będąca oczywiście dziełem genialnego Lennona. Na "Abbey Road" jako autor udzielał się też Ringo, tworząc proste, urzekające "Octopus's Garden". W tej części płyty popisuje się jeszcze McCartney. Wcale niezłe, trochę "świąteczne" (takie wrażenie robi chór) "Maxwell's Silver Hammer" oraz snujące się "Oh Darling", jedna z tych kompozycji, chodzących po Tobie przez 3/4 życia, bez świadomości czyje to...
Strona A upływa pod znakiem Harrisona. Czy jako gitarzysta, czy jako kompozytor spisuje się doskonale. Jednak prawdziwa ekstaza nadchodzi na drugiej odsłonie płyty, kiedy to sprawy w swoje ręce bierze Paul.
Na dobry początek - "Because". Natchnione, oniryczne dzieło, oparte na unikalnych, mistrzowskich harmoniach. I te proste słowa, które przypomnimy sobie, gdy zakończy się "The End":
Ah, love is old, love is new
Love is all, love is you
Na ziemię nie sprowadzi nas "You Never Give Me your Money". Przepiękna, oczywista melodia w części pierwszej, gitarowa jazda w drugiej. Równowaga między lirycznością, a rockowym wymiataniem: The Beatles. No i jeden z lepszych tekstów na płycie. "Sun King" to pieśń nagrana gdzieś na drugiej stronie tęczy. Jak się tam dostali jej autorzy, nie będę dochodził...
"Mean Mr Mustard" i "Polyethene Pam" - dwie części pierwszego z medleyów napędzają "Abbey Road". Nadają finałowi tempo i rytm, pochłaniają całą uwagę, doskonale przygotowują przed końcem płyty. Jeszcze tylko trzeci etap - "She Came In Through The Bathroom Window" wprowadzone przez szaleńczą gitarę, opatrzone surrealistycznym tekstem.
Nie ma jednak słów by opisać cudowność drugiego medleya. "Golden Slumbers" - katharsis. Delikatny fortepian, liryczny glos McCartneya i skrzypcowa aranżacja. Przy "Carry That Weight", w momencie, w którym następuje powtórzenie "You Never Give Me Your Money", łzy napływają do oczu. Wzruszenie odbiera mowę, ale przychodzi też banalna refleksja - coś równie doskonałego nigdy już nie powstanie. Nie będzie drugiego Fab Four.
Zostaje tylko "The End" - popis gry całej czwórki. Muzycy kończą płytę jak koncert, prezentują się nam, tak jakby chcieli powiedzieć, że są najwięksi i że właśnie wysłuchaliśmy płyty wszechczasów. I na koniec, jasna, ale chyba nie dla wszystkich, konkluzja:
And in the end, the love you take
is equal to the love you make
Dwadzieścia parę finałowych sekund, to ostatnie tchnienie mistrzów. "Her Majesty" - krótki, wyluzowany utwór. Mistrzostwo oczywiście.
Czy tajemnica "Abbey Road" kryje się w doskonałości i świeżości kompozycji, rewolucyjności nagrania, liczbie naśladowców, jakich doczekali sie The Beatles? Po części we wszystkim. Przede wszystkim jednak, jest to spójna, natchniona muzyczna wypowiedź, która działa jednakowo, niezależnie od miejsca i czasu i ostateczny dowód na to, że rosnące wówczas ambicje twórców muzyki popularnej nie są uzasadnione.
Komentarze
[4 listopada 2016]
[3 listopada 2016]
[26 września 2009]
[6 maja 2009]