John Coltrane

The Olatunji Concert: The Last Live Recording

Okładka John Coltrane - The Olatunji Concert: The Last Live Recording

[Impulse!; 1967]

Niewiele jest płyt tak bardzo naładowanych emocjami, głęboko zakorzenioną pasją i eksplodującą na każdym kroku energią. Bezkompromisowych i szczerych do bólu, a do tego obdartych z nużących i powtarzających się schematów. „The Olatunji Concert”, ostatni zarejestrowany na żywo występ zespołu Johna Coltrane’a, jest wyjątkową muzyczną podróżą, której kres wyznacza tylko nasza własna wyobraźnia, przyzwyczajenia odbiorcy i oczekiwania względem artysty. Dla jednych będzie to zatem niesłuchalny eksperyment, przejaw zatracenia się we własnych demonach. Dla innych z kolei świadectwo objawiającego się tu i teraz niekwestionowanego geniuszu i emanacja bliżej niezdefiniowanego boskiego pierwiastka.

Tak właśnie należy traktować ten niezwykle intensywny dźwiękowo album. Nie jest to muzyka, którą można poddać intelektualnej analizie, rozebrać ją na cząstki i cząsteczki, by móc ją z powrotem złożyć w logiczną całość. Gdyby rozpatrywać ten nowojorski występ tylko w tych kategoriach, bylibyśmy ubożsi o to, co w tej muzyce najważniejsze. Dlatego też wyciąganie średniej z poszczególnych utworów, analizowanie sprawności technicznej poszczególnych instrumentalistów i doszukiwanie się stylistycznych powiązań nie zdaje w tym przypadku egzaminu. I co najistotniejsze: nie mówi nam absolutnie nic o muzycznej zawartości kipiącego energią „The Olatunji Concert”.

Kiepska jakość nagrania, różnice w poziomach głośności, wrażenie chaosu – ten free jazzowy lo-fi jest w tym przypadku integralną częścią tego quasi spirytystycznego seansu, i wbrew wszelkim pozorom, jego dużym atutem. Muzyka Coltrane’a, jak nigdy, nabiera ludzkiego wymiaru. Mamy tu do czynienia z artystą z krwi i kości, ze wszystkimi jego słabościami i zaletami, które robią większe wrażenie niż budowane przez wielu krytyków efektowne pomniki i cokoły największych alchemików jazzu. Pozorne niedoskonałości w połączeniu z nieskrępowanym emocjonalnym uzewnętrznieniem się lidera na trzy miesiące przed jego śmiercią, dają efekt obcowania ze sztuką totalną, będącą wyraźnym przekaźnikiem strumienia świadomości artystów. „Ogunde”, pochodzące z „Expression” i trwające tam nieco ponad 3 minuty, rozrasta się na „The Olatunji Concert” do prawie 30 minutowego pochodu dźwięków, gęstych niczym tropikalna dżungla. Wyłania się z wyraźnie zarysowanej melodii, by w dalszej części kompozycji uwolnić się od charakterystycznego motywu i rozpłynąć się w prawdziwym transie i nawałnicy saksofonowych solówek Coltrane’a i Pharoah Sandersa. Podobnie dzieje się z „My Favorite Things” – bardzo odległej wersji od tej, którą większość z nas zna z płyty o tym samym tytule. Basowe solo Jimmy’ego Garrisona jeszcze nie zapowiada emocjonalnej gorączki, która nastąpi wraz z kolejnymi dźwiękami. To, co wydarza się w kolejnych minutach tej kompozycji, pozwala przypuszczać, że John Coltrane poprzez instrument wyraził całego siebie.

Jego muzyka, podobnie jak na „A Love Supreme” czy „Meditations”, nabrała duchowego wymiaru, do którego tak bardzo chciał się za życia zbliżyć. „The Olatunji Concert” jest chyba najbardziej ekstremalnym tego przejawem oraz udokumentowanym obrazem człowieka, którego pasja okazała się silniejsza od niego samego. Wielu próbowało i nadal stara się wyrazić poprzez muzykę ten niedefiniowalny duchowy aspekt. Coltrane postawił tutaj wszystko na jedną kartę. Ten desperacki krok przyniósł nam muzykę gwałtowną, podskórnie poruszającą i broniącą się w oderwaniu od wszelkich kontekstów. My Favorite Thing Coltrane’a, bez chwili zawahania.

Piotr Wojdat (14 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: JC
[14 maja 2012]
No, nawet Pitchfork dał kiedyś 10.0

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także