Lato w singlach cz. 2: lipiec-sierpień 2011

To lato muzycznie było naprawdę wyjątkowe. Aby udowodnić to wszystkim niedowiarkom i malkontentom, przedstawiamy nasze zdjęcia z wakacji. Przygotujcie sobie sporo czasu, by dogłębnie przyjrzeć się ponad dwudziestu powodom, przez które lato 2011 zaliczamy do tak bardzo udanych.

Odsłuchaj wszystkie utwory dzięki playliście w serwisie Youtube.

Air France - It Feels Good To Be Around You (8/10)

Nowa muzyka Air France miała być „jak Air France, ale z większą ilością basu”. Duet wspominał o zasłuchaniu w dubstep, nie odcinając się jednocześnie od swojej dotychczasowej twórczości. I faktycznie – „It Feels Good To Be Around You”, czyli pilot pierwszej, nagrywamy-ją-tak-długo-że-wszyscy-na-pewno-nas-znienawidzą długogrającej płyty Henrika i Joela uaktualnia sielski krajobraz kultowego „No Way Down” o pokaźny folder wielkomiejskich sampli wokalnych i bit, po którego usłyszeniu załoga Urbanizera wiedziała już, że coś się dzieje. „It Feels Good...” nie chwyta od razu, wymaga kilku odsłuchów, ale nic dziwnego, kiedy przeplatanka motywów jest chyba nawet gęstsza niż w pamiętnych „singlach” z drugiej EP-ki. Ciepło, dobro i dom. W tym kontekście pytanie are you really Air France? jawi się zabiegiem tyleż retorycznym, co żartobliwym. (Kuba Ambrożewski)

Dum Dum Girls - Coming Down (7/10)

Hope Sandoval nie jest ani anonimową artystką, ani powszechnie znaną postacią. Historia Mazzy Star jak na razie zamyka się w kilku rocznikach lat 90., natomiast solowa działalność amerykańskiej wokalistki to bardziej spontaniczne zrywy niż konsekwentne, długofalowe planowanie. Ale niepozorne, oniryczne „Fade Into You” zapewniło Sandoval trwałe miejsce w historii muzyki. Kilkanaście lat później hałaśliwe, dwudziestoparoletnie dziewczyny, których sława jest totalnie nieadekwatna do osiągnięć artystycznych, sięgnęły dokładnie po ten sam patent, tworząc cudowną, rozmarzoną balladę z charakterystycznymi, szorstkimi gitarami na pierwszym planie. Przez sześć i pół minuty można zrozumieć, o co chodzi w tym całym zamieszaniu z Dum Dum Girls (albo przynajmniej mieć wrażenie, iż się rozumie), a potem czar pryska. (Kasia Wolanin)

Flight Facilities feat. Jess - Foreign Language (8/10)

Mocno po macoszemu potraktowaliśmy na Screenagers poprzedni singiel skrzętnie ukrywającego swoją tożsamość duetu eklektyczno-popowych aeronautów. Z dzisiejszej perspektywy może to nawet lepiej: wyrafinowany parkietowy nawilżacz „Crave You”, do którego wracam od chwili premiery średnio raz w miesiącu, jest wprawdzie znakomitą kompozycją, ale zdaje się, że dopiero na wysokości „Foreign Language” Flight Facilities zaczynają w pełni rozwijać albatrosie skrzydła. Ledwie sygnalizowana dotąd sympatia do funkujących wygibasów i melodycznej fantazji przeradza się tu w przeładowaną gitarowymi podcinkami, mięsistymi basami i pełgającymi klawiszowymi światełkami szaleńczą, ponaddźwiękową podróż. Sam refren, zwłaszcza podniesiony w końcowej fazie do potęgi, przynosi natomiast jeden z najbardziej zaraźliwych hooków mijającego lata, więc o ponowne spotkanie z FF i słodko-zaborczą Jess na końcoworocznej liście jestem zaskakująco spokojny. Myślę też sobie, że gdyby Kevin Bacon był Murzynem, to właśnie „Foreign Language” byłoby leitmotivem „Footloose”, a Kenny Loggins wciąż nagrywałby yacht-rocka. (Bartosz Iwański)

Florence & The Machine - What The Water Gave Me (7/10)

Owo poetyckie pytanie zadawane przez Florence Welch w nowym singlu to jednocześnie tytuł obrazu Fridy Kahlo, kamienie w kieszeniach nawiązują zaś do śmierci Virginii Woolf. Zgodnie z zapowiedziami, jest więc w stosunku do debiutu faktycznie poważniej i mroczniej. Co zaskakuje jednak na samym początku, to będący przecież jej znakiem rozpoznawczym wokal: tym razem wszystko rozpoczyna się bardzo subtelnie, niemalże szeptem, zawieszonym gdzieś między Beth Gibbons a Annie Lennox w niemalże orientalnej oprawie. Narastająca przez cały utwór kulminacja ma już zaś nieco więcej wspólnego ze starym dobrym „Lungs”, z pojawiającą się harfą i lekko wzniosłą harmonią wokalną, a wszystko to opatrzone jest jak zawsze niebywale dopracowanym, bardzo ładnym teledyskiem. Ciąg dalszy w listopadzie! (Zosia Sucharska)

Francis & The Lights / Inc. - Eiffel Tower (8/10)

Nostalgia to wyparcie bolesnej teraźniejszości – mówi jedna z postaci w nowym filmie Woody’ego Allena, a goście z Inc. do spółki z Francisem Farewellem Starlitem wcielają tę rozkoszną sentencję w muzyczne życie. Paryż u Allena ocieka na wskroś zindywidualizowanym, inteligenckim sentymentem, w „Eiffel Tower” francuska stolica jest mitycznym miejscem najbardziej romantycznych spotkań, jakie można sobie wyobrazić. I właśnie ów szeptany, melancholijny, właściwie beznadziejny i ckliwy romantyzm czyni z utworu Francis & The Lights i Inc. (o których solowych dokonaniach za moment) rzecz oddziałującą na słuchacza niczym najbardziej emocjonalny melodramat, kruszący nieczułe serca największych twardzieli. Tym samym znów zapominamy, iż w rzeczywistości ten Paryż to najzwyklejsza w świecie metropolia, z hałasem, okrutnym tłokiem i straszliwymi korkami, które dokuczają na każdym kroku zarówno przyjezdnym, jak i stałym mieszkańcom, ale przy takim cudownych kompozycjach jak „Eiffel Tower” wypieranie bolesnej teraźniejszości jest jak najbardziej usprawiedliwione. (Kasia Wolanin)

Inc. - Millionairess (7/10)

W całej, skrajnie manierycznej przecież, rozrywkowej muzyce lat 80., nie było gatunku bardziej manierycznego niż soundtrack. Pamiętacie tę zaraźliwą modę na „sztuczne smyki” – ambientowe przestrzenie budowane za pomocą przestarzałych dzisiaj syntezatorów? Albo szczególne umiłowanie do instrumentów dętych – wszelkich saksofonów, klarnetów i innych – których solowe partie snuły się na tle opuszczonych, industrialnych przestrzeni i nienaturalnej pary? Słuchając niegdysiejszego Teen Inc. w nowej, uproszczonej (!) odsłonie, mam właśnie tę parę przed oczami. I Mickey’a Rourke’a w roli Harry’ego Angela (1987), i ścieżkę dźwiękową do filmu o tymże w uszach (autor: Trevor Horn z gościnnym udziałem Courtney Pine’a), i myślę sobie tak: jest to bardzo fajne, że biały soul Inc. stara się być tak bardzo ciemny, tak nastrojowy, ale przecież cała ta filmowa para to zaledwie zręczna zasłona dymna, bo nie o nastrój tu chodzi. Nie o nastrój chodziło w „Fountains” i „Friend Of The Night”. Więc pocięta, rozpadająca się, środkowa część piosenki przybywa na ratunek literalnie o minutę zbyt późno, a dżezawe wstawki pozostają tylko ozdobnikiem. W sumie całkiem sympatyczne rozczarowanie. (Paweł Sajewicz)

Jensen Sportag - Gentle Man (7/10)

Już wiadomo, Jensen Sportag w ramach swojej jednolitej estetyki potrafią eksplorować multum stylistyk, jednak najfajniej jest, kiedy ich muzyka brzmi organicznie – tak jakby w studiu spotkali się dobrze znani, a niekoniecznie współcześni artyści. Stąd „Jareaux” > „Pure Wet”, a „Gentle Man” jako wypadkowa wpływów Prince’a i Phila Collinsa (zaciągająca z lekka współczesnym r’n’b) już w ogóle zasługuje na kciuk śmiało uniesiony w górę. Collinsowski „mistycyzm” – ta niepokojąca aura „In The Air Tonight” – fala za falą obmywa zmysłowy wokal, który raz to przywodzi na myśl autora „Purple Rain”, kiedy indziej zaś jego śmiertelnego wroga, Jacksona. Zresztą i trop „In The Air…” po chwili rozmywa się w nieodległej melancholii „Mercy Street” (charakterystyczne przeszkadzajki w finale utworu). Ta żonglerka zapożyczeniami spełnia wprawdzie rolę błyskotliwego samplingu, ale hej!, wszystko odbywa się tu według – znanej z audycji Banter Banter – zasady: „1. Impersonate Patrick Stewart. 2. Call his wife. 3. ??? 4. PROFIT”. Pozostaje tylko wyciągnąć wnioski. (Paweł Sajewicz)

Kamp! - Cairo (8/10)

Rewers „Heats”? Też tak pomyślałem. Dystyngowanym akordom pianina przeciwstawiamy długie, ambientowe intro z powoli wyłaniającymi się chórkami. Klangowanej gitarze basowej a la new romantic odpowiadamy przefiltrowanym brzmieniem elektronicznego basu w stylu, dajmy na to, Aeroplane. Wreszcie introwertycznemu, sam-przeciwko-światu refrenowi singla z wiosny 2010 ripostujemy prawdziwie hymniczną melodią. Punkty wspólne to tempo, chillwave’owy klimat w sterylnej, producenckiej oprawie i niespieszny czas trwania w granicach pięciu minut. Poza akordami „Cairo” różni się od „Heats” chyba tylko nieco bardziej nowoczesnym podejściem – to kawałek tak cool i na czasie, tak bardzo pod dyktando modnych blogowych trendów, że gdybym sam szczerze nie uwielbiał takiego soundu, posądziłbym chłopców o niecne przesłanki. Ale co tam blogi, w świetle zagranicznego wydawcy nieśmiało liczę na pierwszą recenzję polskiego singla na Pitchforku, bo jeśli nie teraz, to kiedy, jeśli nie kto, to Kamp! (Kuba Ambrożewski)

Lana Del Rey - Video Games (8/10)

Projekt Lana Del Rey 24-letnia Lizzy Grant realizuje tyleż z poświęceniem, ileż z oszałamiającą konsekwencją. Po pierwsze – wygląd. Taki image miałaby zapewne Angelina Jolie, gdyby o angaż w filmowej produkcji rywalizowała z Ritą Hayworth, Barbarą Stanwyck czy Bette Davis. Po drugie – brzmienie. Jakby Nancy Sinatra cierpiała na głęboką depresję Justin – bohaterki Vontrierowskiej „Melancholii”, dziewczęcy pop przecedzony przez gorzkie rozczarowanie marzeniem o karierze w stylu American dream i smutnym końcem pierwszej, drugiej i trzeciej miłości. No i w końcu głos: skalkulowany smutek, zagrana perfekcyjnie dekadencja, stylizacja na piosenkarkę z czasów przedwojennych, która kolejny rok czeka na swoją wielką szansę, a póki co pozostaje jej występ w wątpliwej jakości lokalu. Mówię tylko o tej, konkretnej piosence. Taką Lanę Del Rey kupuję bez dwóch zdań, takiej Lany Del Rey chcę więcej. (Kasia Wolanin)

M83 - Midnight City (5/10)

Jest problem z tym nowym M83. Niby materiał na hit lata - tłumy zachwyconych powrotem projektu, „Midnight City” było zapętlone w niejednym odtwarzaczu. Ale patrząc zdroworozsądkowo, nie dostaliśmy niczego, co powinno spowodować tak masową histerię. Bo repetycja umiarkowanie chwytliwego motywu, kiczowate solo saksofonu i mdła melodia to trochę poniżej poniżej poziomu, jakiego można oczekiwać było po nowym utworze Anthony’ego Gonzaleza. (Andżelika Kaczorowska)

Julia Marcell - Matrioszka (6/10)

My tu gadu-gadu o Florence Welch, gdyby Bat For Lashes wróciła z nowym utworem, też pewnie byśmy się nie zawahali, by o tym skrobnąć parę słów, a tutaj niedaleko, pod samym nosem wyrosłam nam niespodziewanie rodzima epigonka brzmień, szukających wspólnego mianownika z Kate Bush i jej podobnymi. Zaskoczenie dlatego, że sympatyczna Julia Marcell do tej pory nie zdradzała zainteresowań tymi rejonami muzycznymi. Była głównie wrażliwą pianistką i skrzypaczką, śpiewającą akustyczne, ładne, nastrojowe piosenki. Zmianę ocenić jednak należy na całkiem korzystną – oczywiście rozmach utworu nie taki jak zagranicznych koleżanek, klimat też jakiś taki ubogi w intrygujące doznania, choć całość nieco nadrabia fajną warstwą wizualną wideoklipu i ogólnym, naprawdę pozytywnym wrażeniem. Zainteresowała Julia Marcell swoją drugą płytą, oj zainteresowała. (Kasia Wolanin)

Neon Indian - Polish Girl (8/10)

Kontrastując z „Midnight City”, to w „Polish Girl” również podstawą jest zapętlony w nieskończoność, dość prymitywny motyw, ale do tego podkład jest na tyle wymyślny, by mógł stać się samodzielnym utworem. Napięcie zaczyna narastać w zwrotce, by eksplodować w refrenie, serwującym nam masakryczny hook. Dlatego mimo pozorów bycia bardzo prostym utworem, „Polish Girl” to rzecz, o której będziemy pamiętać nie tylko latem 2011. (Andżelika Kaczorowska)

Nosowska - Nomada (8/10)

„puk.puk” było jedną z pierwszych płyt kompaktowych, jakie kupiłam w życiu (w 1996 roku nie był to jeszcze specjalnie rozpowszechniony nośnik w Polsce), więc do Kasi Nosowskiej sentyment mam szczególny. Nie zagłębiając się w historię jej macierzystej formacji, ale za to spoglądając wnikliwej na solową twórczość wokalistki, nasuwa się konkretna oczywistość – Nosowska jest od lat jedną z najciekawszych artystek w kraju nad Wisłą. Byłą nią, gdy interesujących postaci w rodzimej muzyce mieliśmy na lekarstwo, jest nią w momencie, gdy sporo rzeczy w tym temacie zmieniło się na plus. A jednak, widząc na swoim przykładzie, Nosowska skończyła się dla mnie po „Milenie”. Nie żeby „Sushi” i „UniSexBlues” były płytami kiepskimi. Chodzi o to, że gdy sensowna twórczość wokalistki Heya zaczęła trafiać pod sporą ilość domowych strzech, a ona sama stała się poważana zarówno przez gospodynie domowe, jak i modne małolaty, jakoś tak trochę przestała mnie obchodzić. Ale tutaj Katarzyna wyskakuje znienacka z taką „Nomadą” i ja znów mam ochotę powtarzać wszystkie te frazesy, podkreślając genialne tekściarstwo Nosowskiej, jej mocny, wyrazisty głos, szczęście i umiejętność w wyszukiwaniu absolutnie niebanalnych melodii. Czuję, jak ten wyborny rytm „Nomady” (niczym ostatnie Radiohead zmiksowane z Hackmanem) wchodzi mi pod skórę i spodziewając się jakiegoś całkowicie nieoczekiwanego finału, staje naprzeciwko mnie barwna wariacja, podszyta tajemnicą, smutkiem, mądrością, przygodą. Coś pięknego. (Kasia Wolanin)

Geoffrey O’Connor - Whatever Leads Me To You (7/10)

No i proszę. Hype na lata 80. przynosi nam kolejny superfajny numer. Tym razem naszym bohaterem jest Aussie-młokos Geoffrey O’Connor, który chyba w dzieciństwie taką samą sympatią darzył pluszowe niedźwiadki, jak analogowe syntezatory. Zasłuchany w klasyczny synth-pop i new romantic, Australijczyk powiedział sobie „zacznę imitować!” i słowo ciałem się stało, bo teraz mamy przyjemność wsłuchiwać się w „Whatever Leads Me To You”, w którym nie ma NIC nowego. Barwę synthów już słyszeliśmy, bębnów, basu i gitary też. A nawet ten timbre Geoffreya wydaje się brzmieć bardzo znajomo (Neil Tennant na diazepamie?). Ale w sumie co z tego, skoro linia melodyczna wokalu koi me zszargane serce, a warstwa instrumentalna jest dobrze przemyślana, spójna, smaczna i wszystko ładnie ze sobą współbrzmi. W każdym razie ja kupuję utwór O’Connora w całości. Zobaczymy, czy we wrześniu kupię album. (Paweł Szygendowski)

Real Estate - It’s Real (7/10)

Tak się przypadkiem składa, że kapela z New Jersey to jeden z moich ulubionych współcześnie grających zespołów w ogóle. Czuję się w związku z tym niejako w obowiązku przypominać na każdym kroku o tych piekielnie utalentowanych miłośnikach bezcelowego szwędania się po uśpionych przedmieściach i picia piwa z puchy na nadmorskich bulwarach. Po pierwszym odsłuchu „It’s Real” poczułem głęboką ulgę. Jedną z bardziej znamiennych konsekwencji chillwave’owej gorączki stało się bowiem wyeksploatowanie do granic możliwości plażowo-letniego toposu, który zaczęto gdzieniegdzie dostrzegać nawet w kompozycjach na kilometr ziejących arktycznym chłodem. Zwiastujący „Days”, wyczekiwany przez grupkę oddanych fanów drugi album Real Estate utwór szczęśliwie mówi sam za siebie i zamiast nużących „Kalamburów” zachęca raczej do gry w „Jaka to melodia?”. Mając w pamięci debiut Real Estate, można stwierdzić, że na wskroś jangle-popowe „It’s Real” utrzymany jest w iście zawrotnym dla formacji tempie. Do roli pacemakera zaprzęgnięta została brzmiąca tym razem wybitnie marrowsko linia wiosła Matthew Mondanile’a. Niby niewiele się u gości zmieniło, to wciąż ta sama drużyna, ale... nie taka sama. Czy lepsza? Czas pokaże. (Bartosz Iwański)

Ronika - Forget Yourself (8/10)

Zanim na dobre wczułem się w ten madonnowy retro-klimat, moją uwagę całkowicie pochłonęły próby zlokalizowania skojarzeń fragmentów „Forget Yourself” z debiutanckimi hitami ulubionej dekady Roniki. Klawisze pasaży podkradła Tears For Fears i Grandmasterowi Flashowi, a melodeklamacje z albumu „Sugarhill Gang” (przy okazji podpatrzyła też fryzurę u Gwen Guthrie). Dopiero, kiedy przestałem się zastanawiać, czemu wszystko brzmi tak cholernie znajomo, doszło do mnie, że Kasia Wolanin chyba miała rację stawiając ten numer nad „Wiyoo”. Tym razem nie ma żadnego intra do wstępu – wchodzę do ejtisowo zorientowanego klubu i od razu trafiam na refren, który na dobrą sprawę wcale się nie kończy. Bardzo równa impreza, żadnych ups and downs. Madonna też chciałaby taki kawałek. (Mateusz Błaszczyk)

Scenic - Another Sky (7/10)

Kolejny kwartecik z kraju kangurów serwuje dokładkę solidnego, melodyjnego indie-disco. Łatwo zlekceważyć, a „Another Sky” to niezwykle przyjemny kawałek rozleniwionego electro-popu nawiązującego – lecz bardzo luźno – do muzyki pop sprzed mniej więcej dwudziestu lat. Slajdy ze zdjęciami Pet Shop Boys czy New Order przelatują przed oczami podczas odsłuchu ich drugiego singla. Po krótkim researchu koledzy z Perth okazują się odkryciem niejakiego Joakima (pamiętacie fajowe „I Wish You Were Gone”?) i nowymi podopiecznymi Future Classic, choć wnioskując po „Another Sky” ich label powinien się raczej nazywać Pleasant Tunes. (Kuba Ambrożewski)

Starsmith - Lesson One (8/10)

Będąc wyznawcą „Digital Love”, w konsekwencji zmuszony jestem do mimowolnego hołubienia całego młodszego rodzeństwa tej perełki. Lecz tym razem kłopot rozwiązaje się sam, bo dawno już nie trafił się singlowi z „Discovery” szkrab słodszy niż „Lesson One”, spłodzone przez utalentowanego Brytyjczyka Fina Dow-Smitha a.k.a. Starsmith przy współudziale Alana Braxe’a. Futuro-retro klimat tracku Daft Punk góruje tu bezdyskusyjnie, czy to w mięciutkim, rozpływającym się french-touchowym groovie, czy bardziej dosłownie – w klawiszowej melodii pojawiającej się gdzieś w połowie kawałka, a imitującej słynną solówkę z „Digital Love” właśnie. Efektem jest ten rzadki, uwodzący, rozkoszny paradoks obcowania z klubowym, tanecznym kawałkiem, którego chce się przede wszystkim *słuchać*. (Kuba Ambrożewski)

Summer Camp - Better Off Without You (7/10)

O Summer Camp wiedzieliśmy dotąd tyle, że są z Londynu i wykonują klasyczne, indie-popowe piosenki w spogłosowanej, zadłużonej u chillwave’owców oprawie. „Better Off Without You” w zupełności wypełnia oba te postulaty, brzmiąc w dalekim przybliżeniu jak wspólna sesja jednej z girl groups z Neon Indian. Za ten pierwszy element jest oczywiście odpowiedzialny ekspresyjny retro-wokal Elizabeth Sankey, za drugi – klawiszowa lo-fi produkcja Jeremy’ego Warmsleya. Nie ma w „Better Off Without You” niczego ponadczasowego, ale też być nie miało – to po prostu bardzo zgrabna i chwytliwa piosenka wakacyjna w wykonaniu projektu, który od początku nie zamierzał silić się na nic więcej. (Kuba Ambrożewski)

Sweaters feat. Sunni Colon & Lisa Dank - What You Need (7/10)

Zdaję sobie sprawę, że fraza „X brzmi jak Y jamujące z Z” jest przeze mnie obrzydliwie nadużywana, ale cóż poradzić, gdy raz jeszcze tak bardzo ciśnie się na klawiaturę. Otóż „What You Need” wyciska kwintesencję wakacyjnego luzu Yacht i ich królewskiego singla „Psychic City”, łącząc ją z brzmieniem ewokującym funkujący pop Breakbota. Sofciarska aranżacja z przyjemnie bujającym basem i optymistycznym pianinkiem przywołuje pamiętne, ubiegłoroczne „Baby I’m Yours”. Zalotne dziewczęce wokale tylko dopełniają uczucia błogiej przyjemności i w istocie: dopóki wciąż świeci słońce, fragment EP-ki „Scenes In A Dream” jest tym czego potrzebujesz. Kuba Ambrożewski

Posłuchaj >>

Theophilus London feat. Holly Miranda - Love Is Real (7/10)

Znaleźć szufladkę na tego człowieka to nie lada wyzwanie. Biorąc pod uwagę zawartość jego muzyki i garderoby, to mamy do czynienia z istnym hipster-corowcem – wachlarz gatunków, jaki proponuje nam nowojorczyk, rozciąga się od funku, hip-hopu i r’n’b po sophisti pop. Jego głównym środkiem ekspresji jest rap, a do partii wokalnych zatrudnił już zasłużoną w bojach Holly Mirandę. Niezobowiązujący, błyskotliwy misz-masz konwencjami, który zaowocował całkiem udanym hiciorem na letnie potańcówki – taki jest efekt końcowy wrażeń z „Love Is Real”. (Andżelika Kaczorowska)

Tyson - Love’s On The Line (6/10)

Ciągle jestem pod wrażeniem roztańczonej, przestylizowanej aury, jaką wytwarza wokół siebie Tyson – samozwańczy prorok synth-disco-funkowej religii. Jednak w porównaniu do szałowego „Out Of My Mind” jestem pod wrażeniem już nieco mniej, bo londyńczyk celebruje z odpowiednią nabożnością lata 80. dokładnie tak samo, jak robił to w swoim poprzednik kawałku, a za pierwszym razem siła rażenia i efekt zaskoczenia zawsze są większe. Choć ciągle to wszystko tworzone jest z pasją i ze smakiem, więc dalej jest fajnie. (Kasia Wolanin)

Twin Sister - Bad Street (4/10)

Ponoć „Less > More”, ale chyba nie w tym przypadku. Na maksa nie umiem się przekonać do tego kawałka. Brakuje mi jakiegokolwiek punktu zaczepienia, żeby móc coś w tych 4 minutach i 48 sekundach pochwalić. Przeprowadziłem nawet ze sobą pasjonujący dialog rozkładający numer na czynniki pierwsze.

- Coś Ci się podoba Pawełku?
- Wszystko wydaje mi się nijakie.
- Arpeggiatory?
- Meh.
- Gitara?
- Nuda.
- Bas?
- Jaki bas? Tu jest jakiś bas?
- Wokal?
- Dajcie spokój, laska ma kopniętą dykcję. Już dużo bardziej wolę nieruchomą górną wargę Lany Del Rey.
- Melodyka? Harmonia?
- Pozwól, że tak odpowiem: http://www.nastyhobbit.org/data/media/2/tigga-please.jpg
- To może klimat numeru?
- Nie dopatruję się żadnego.
- To co wystawiasz?
- Czwórkę. No bo w końcu tragedii nie ma. Właściwie to nic tu nie ma.

(Paweł Szygendowski)

Veronica Falls - Bad Feeling (6/10)

Jeśli specjalizacja wytwórni Slumblerland taka, jak w ostatnich 2-3 latach miała miejsce za sprawą wypuszczanych przez label wydawnictw, będzie dalej się pogłębiać, nie wróżę wielu sukcesów tej zacnej skądinąd firmie. Nie żebym miała jakieś złe przeczucia, ale po prostu na dłuższą metę nie można ciągle odgrzewać tych samych kotletów. Singiel płytowo debiutującej w październiku formacji Veronica Falls to repetycja stylistyczna w każdym swoim elemencie. Począwszy od psychodelicznej zwrotki (choć naprawdę cenię sobie ten krótki moment, gdy w czasie prawie przeniosłam się do Kalifornii skąpanej w słońcu i obyczajowości lat 60. dzięki fragmentowi „Bad Feeling”), skończywszy na prościutkim, kinksowym, bardzo melodyjnym refrenie. To wszystko już było w wersji lepszej i gorszej, w interpretacji Veronica Falls jest całkiem sensowe i nad wyraz przyzwoite. A właściwie: tylko sensowne i przyzwoite. (Kasia Wolanin)

Alex Winston - Velvet Elvis (7/10)

W Alex Winston najbardziej lubię prostotę i optymizm, jakie z lekkością letniego zefirka, ulatniają się z większości jej kompozycji. „Velvet Elvis” nie ma nośności i chwytliwości „Locomotive”, ale stanowi wyraźny progres w porównaniu z wczesnymi nagraniami młodej wokalistki. Obrana, artystyczna ścieżka pokonywana jest przez Amerykankę z niewymuszoną konsekwencją, niespieszną starannością i przede wszystkim z uroczą, elegancką naturalnością. Na tej drodze najnowszy singiel Winston prezentuje się niczym bogata błyskotka, mieniąca się kolorami, kształtami i fakturami – trochę kiczowata, ale ładna i radosna, pasująca do osoby, którą ją dumnie eksponuje. Tańcząc się wokół nieskomplikowanego indie popu i kręcąc piruety na folkowym podłożu, Alex Winston ewoluuje z utworu na utwór i dlatego nie da się jej nie lubić, a przynajmniej nie darzyć choć odrobinkę sympatią. (Kasia Wolanin)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Xanadu
[31 sierpnia 2012]
Wiem, że po czasie i to bardzo, ale i tak napiszę.
Do Pani Zosi Sucharskiej: Florence nie zadaje w tytule (w samej piosence - owszem) "What the Water Gave Me" żadnego pytania. Pytaniem byłoby "What did the water give me?", natomiast tytuł utworu to, używając fachowej terminologii, wh- nominal clause. Po polsku byłoby: "TO, CO dała/ofiarowała mi Woda". Jeśli Pani intencją było zastosowanie skrótu myślowego, to uważam, że po drodze się Pani pogubiła, docierając zupełnie nie tam, gdzie Pani chciała. W każdym razie, proponuję bardziej uważać przy wszelkiego rodzaju tłumaczeniach.
Gość: tvvojstary
[6 września 2011]
Dla mnie tyż M83 wyżej. Veronica Falls i Twin Sister rozczarowujące po poprzednich singlach. Do nowej Nosowskiej nie mogę się przekonać, za to Matrioszka to grower. Bardzo podchodzi.

No a poza tym, to nie żeby brakowało, ale ciekaw jestem jak się redakcja zapatruje na nowe St Vincent i Bjork skoro już przy wyzwolonych wokalistkach jesteśmy.
Gość: kidej
[5 września 2011]
@placek

Pewnie temu, ze red. Kaczorowskiej po prostu ten utwor nie przypadl do gustu na tle poprzednich dokonan M83, i z tego co sie orientuje, nie jest jedyna w tym osadzie. Ja akurat bym ocenial wyzej, ale to moja sprawa.
Gość: placek
[4 września 2011]
Naprawdę, nie rozumiem, dlaczego tak potraktowaliście "Midnight City". Chodzi o to, że musi być na przekór Pitchforkowi i Porcys, tak?
Gość: Maciej
[4 września 2011]
Nie mogę się uwolnić od tego Real Estate... może nawet na dziewiątkę jest ;)
kuba a
[4 września 2011]
Chyba wrześniu 2012... We wrześniu to singiel z remiksami wychodzi. Z tego co pisał zespół na swoim Facebooku, "Heats" i "Distance" mają być na płycie.
Gość: Ethan
[4 września 2011]
w końcu. można już gdzieś zamawiać? I czy będzie Heats.
Gość: krzysiek
[4 września 2011]
Płyta Kamp! we wrześniu, afaik.
Ethan
[3 września 2011]
Wychodzi na to, że Slumblerland będzie miała się dobrze, dlatego dziwią mnie słowa Kasi o potencjalnym braku sukcesu. Do czego piję? Ano do tego że ten nowy singiel Veronica Falls jest tylko przyzwoity (zgoda co do oceny, może nawet 5), a nawet słaby jeżeli zestawimy go z oscylującymi w okolicach 8-9/10: Found Love In A Graveyard, Beachy Head czy poprzednim Come On Over. Rzecz obowiązkowa dla fanów Raveonettes. Co do innych pozycji. Neon Indian 8/10, M83 7/10 - fajna rzecz podążająca drogą poprzedniej płyty (fanom Saturdays powinna się podobać) i jak się okazuje po wycieku nie stanowiąca drogowskazu dla reszty albumu, Air France rozczarowuje niestety - 5.5, ale nie słabością piosenki, tylko ze względu na genialność wiadomej epki. DDG - 7.5, Lana Del Rey - 8 i też czekam na płytę w momencie nieobecności Newsom. A to całe Kamp! niech najpierw (w końcu) nagra płytę
kuba a
[3 września 2011]
Podmienione również Neon Indian.

"Polish Girl" > "Midnight City"

"Lesson One" - być może, jestem totalnym fanem tego brzmienia, melodyki, patentów, nie potrafię spojrzeć obiektywnie.
Gość: Koala
[3 września 2011]
@ M83 - zgoda co do oceny, ale opis M83 mozna by takze zastosowac do numeru Neon Indian. Zdecydowanie ponizej poziomu albumu z 2009.

@ Starsmith, \"Digital Love\" swego czasu rzucalo nie lada wyzwanie sluchaczowi, tymczasem ten numer, dziesiec lat pozniej, operuje w baaardzo bezpiecznych rejonach. Równie dobrze pasowaloby do nich ostatnie zdanie opisu Summer Camp, których piosenka, na marginesie, pogrywa jak wykapane Blondie.
Gość: Jan
[3 września 2011]
I wychodzi na to, że M83 najsłabsze w tym zestawie. Puknijcie się w głowę.
Gość: en.
[2 września 2011]
również Neon Indian nie idzie, Kubo.
kuba a
[2 września 2011]
Podmienione Real Estate.
Gość: Maciej
[2 września 2011]
Real Estate zablokowane ;(
Gość: ale
[2 września 2011]
midnight city ma urocze wokale w zwrotkach, natomiast ten motyw skrzeczący od początku po dwóch odsłuchach dość męczy, ale ogólnie nie ma siary. zdecydowanie od tego kawałka lepszy jest choćby ten otwierający album-epopeję... wciąż nie mogę rozgryźć tego monstrum, ogólnie trzeba się przygotować na więcej "kiczowatych" momentów, zdecydowanie chce się tego słuchać.
a z tego "kiczowatego sola" na pewno ucieszy się red. sajewicz :P a głupie objeżdżanie kasi w. jest już od dawna passe.
Gość: post-hipster
[2 września 2011]
i proszę w to nie mieszać Hackmana.
Gość: post-hipster
[2 września 2011]
Nosowska? Buahaha.
nieseba
[2 września 2011]
@pszemcio: też tak myślę!
Gość: nie ma
[2 września 2011]
nie ma obleśniejszego polskiego zespołu od Kamp!niedługo wszędzie zaczną promować tę miernotę
Gość: pszemcio
[2 września 2011]
m83 duzo lepsze jak dla mnie niz to napisano
Gość: ...
[1 września 2011]
Bardzo czerstwy tekst w tym kawałku Nosowskiej.
Gość: b
[1 września 2011]
Ha ha Nomada Nosowskiej z ósemką
kuba a
[1 września 2011]
Class Actress ma wyjątkowego pecha, bo mieliśmy w zestawie już przy poprzednim apdejcie tej rubryki, Kasia miała chyba machnąć notkę, nie pamiętam już co stanęło na przeszkodzie. Teraz znów zapomnieliśmy o tym kawałku. Ode mnie 7/10.
Gość: a
[1 września 2011]
wyjątkowo zajefajne jest to lato w singlach chociaż brakuje mi tu jeszcze nowej Class Actress :/

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także