Lato w singlach cz. I: maj-czerwiec 2011

Wraz z końcówką wiosny zegar biologiczny tej części redakcji Screenagers, która odpowiada za rubrykę „Miesiąc w singlach”, rozregulował się na dobre, wskutek czego dopiero dziś podsumowujemy maj i czerwiec 2011 roku w pierwszym z dwóch zestawów powiększonych na najbliższe wakacje – dziś blisko dwadzieścia utworów, które gościły najczęściej w naszych odtwarzaczach w minionych tygodniach.

Utworów opisanych w LWS możecie posłuchać również za pośrednictwem playlisty.

Boom Clap Bachelors - Falder Ind Og Falder Ud (8/10)

Duńskie ekwilibrystyczne rozważania o kondensacji nadmiaru pomysłów na warunki piosenki. Ośmioosobowy kolektyw muzyczno-producenki pod nazwą Boom Clap Bachelors wywołał u mnie tym kawałkiem stany podgorączkowe, wpisując się idealnie w moje zdziwaczałe dźwiękowe potrzeby. Dziwnie poszatkowana, zsamplowana wokaliza została ustawiona w roli przodownika, duet gitary akustycznej i pianina brzmi trochę po skandynawsku oszczędnie i fiordowo-melancholijnie, a meritum piosenki stanowi de facto rozwinięcie post-juniorboysowej formuły. Falsety, basy, bity i dzwoneczki. Tak jakby wrzosowiska w Hammeren, przenieść w nocne opustoszałe ulice Kopenhagi. Może ktoś zna duński i wytłumaczy jaki jest związek tej piosenki z obrazem zaczerpniętym z filmu „One Got Fat”, promującego bezpieczne poruszanie się na rowerze. Jónsi i Greenspan na jednym rowerze? Nie ogarniam, ale na wszelki wypadek, załóżcie kaski. (Sebastian Niemczyk)

CSS feat. Bobby Gillespie - Hits Me Like A Rock (5/10)

Wesoła kompania z Sao Paulo, o której tak głośno było w okolicy debiutu, lada dzień wydaje swój trzeci longplay i niestety wygląda na to, że ich początkowo świetnie sprawdzająca się formuła powoli się wyczerpuje. Fakt, że utwory CSS nigdy nie były zbyt skomplikowane, a podskakująca za mikrofonem Lovefoxx nie bardzo umie śpiewać, nie był dotychczas specjalnie ciężkim zarzutem, wręcz przeciwnie, bardzo celnie wpasowywał się w kolorowy obrazek grupy, która już swoją nazwą zaznaczała, by nic nie brać do końca na serio. Tym razem jednak trafił się niewypał: nieznośnie banalna, oparta na syntezatorze melodia, która przez swoją rozlazłość skłania prędzej do skipowania niż bujania się. Ratunkiem nie jest też wabik w postaci w teorii intrygującego featuringu (na dobrą sprawę wokalną obecność lidera Primal Scream dałoby się przeoczyć), ani pojawiające się pod koniec ni stąd, ni zowąd akustyki. I gdzie ten ironiczny dowcip z „Art Bitch”? Gdzie poszarpane sukienki z „Alala”? Miejmy nadzieję, że po niespecjalnie udanym ostatnim albumie to jeszcze nie smutna zapowiedź staczania się równi pochyłej. (Zosia Sucharska)

Coreys - Lady In A White Dress (8/10)

– Misiu, bez owijania w lukrowaną bawełnę przejdę do sedna. Potrzebuję nowej sukienki na lato.
– Ale przecież tamta z poprzedniego roku jest praktycznie nieznoszona, wyglądasz w niej nieustannie pięknie.
– W tej co kupiliśmy w Brighton, w klubie Diogenes?
– No, tak.
– Niby tak, ale spróbuję to wytłumaczyć. W Culiacán w północnozachodnim Meksyku objawił się bliżej nieznany projektant David León Ojeda, jego pierwsza sukienka wygląda tak jakby swoje nauki pobierał u tych samych mistrzów. Ta sama lekkość wykończeń, elegancka prosta forma wykrojona ze środka lat osiemdziesiątych.
– Ręka Paddy McAloona?
– Tak, może jeszcze trochę The Pale Fountains czy Lotus Eaters.
– Ale wiesz, że nie będziesz pierwsza? Kacper już taką swojej kupił, a David bardzo się ucieszył z powodu zainteresowania swoją twórczością w tak odległym, egzotycznym kraju.
– Wiem, ale i tak chcę ją mieć. Może są tacy, co jeszcze jej nie widzieli, a poza tym zawsze mi w takich do twarzy. Mogę ją bez zastanowienia założyć w każdych okolicznościach bez względu na aktualnie panującą modę. Wiesz jak uwielbiam chodzić w takich w lato...
– To ta biała, tak? (Sebastian Niemczyk)

Posłuchaj >>

Edyta Bartosiewicz - Witaj w moim świecie (8/10)

Wow, nie sądziłem, że Bartosiewicz, co do której stylu mam sporo zastrzeżeń, tak pozytywnie zaskoczy piosenką przygotowaną pomiędzy sesjami do polskiego „Chinese Democracy”. „Witaj w moim świecie” mogłoby pewnie trafić na DŁUGO oczekiwany kolejny album studyjny Edyty, ale zamiast tego znalazło się na ścieżce dźwiękowej nowej animacji Disneya. Fajnie jednak jest myśleć, że ta oszczędna i elegancka kompozycja oddaje styl wszystkich nowych piosenek autorki „Snu”. O ile więc płyty przygotowywane latami zwykle grzeszą kuriozalną przesadą i estetycznym zacofaniem, „Witaj…” zwiastuje dojrzałość, której nigdy nie słyszałem w kanonicznych „Skłamałam” czy „Zabij swój strach” (w końcu znikły buntownicze naleciałości, a zamiast do emocji, Bartosiewicz odwołuje się do intelektu słuchacza). Tęgim głowom pozostawiam rozkminę zmian akordów w zwrotce i dublowanie wokalu w refrenie klawiszami, ja natomiast zwracam uwagę na klimat tego kawałka – trochę smutny, trochę rozmarzony, trochę zabawny i cholernie uroczy. Edyta coś tam śpiewa o gorszych dniach i jak sobie z nimi radzić, ale oceniając po tej piosence, jej ten problem nie dotyczy. (Paweł Sajewicz)

Hal - Be With You (7/10)

Sześć wiosen minęło od nieco niedocenionego debiutu Irlandczyków z Hal i... cóż, nie będę kłamał, że przez ten czas myślałem o nich szczególnie często. Self-titled z 2005 roku okazał się dziełem tyleż urokliwym, co niespecjalnie istotnym – zgrabne, niemodne piosenki Hal nie posiadały ku temu odpowiedniego ciężaru gatunkowego, krążąc po orbicie amerykańskiego pop-rocka wczesnych lat siedemdziesiątych z niewinnością i naiwnością przynależną paczce nieopierzonych szczawików. Zresztą, zadziwiająco zgadzam się dziś z diagnozą postawioną wówczas przez samego siebie, gdyby przymknąć oko na o punkcik zawyżoną notę.

„Be With You” – pierwsze od lat nagranie zespołu braci Allen – okazuje się równie zaskakująco satysfakcjonujące. Hal dojrzeli razem ze swoimi słuchaczami i choć grają mniej więcej to samo, co przed przerwą, to robią to dojrzalej, pewniej i w sposób bardziej wyrafinowany. Ci retromaniacy konsekwentnie penetrują niszę wciąż zbyt słabo zgłębioną przed przedstawicieli muzyki młodzieżowej, odwołując się raz jeszcze do Beach Boys, Harry'ego Nilssona czy Fleetwood Mac circa ’75. Skoro „What A Lovely Dance” przed laty nie chwyciło, to nie wróżyłbym światowego sukcesu żadnej innej ich piosence, co nie znaczy, że nie zapętlę sobie „Be With You” tego lata kilka razy. (Kuba Ambrożewski)

Juvelen - Make U Move (7/10)

Czy mi się tylko wydaje, czy też Juvelen nie chce już przedrzeźniać Prince’a? We wszystkich czterech kawałkach z wydanej kilka tygodni temu EP-ki Szwed śpiewa mniej lub bardziej „normalnie”, niemal zupełnie rezygnując z firmowego, groteskowego skrzeczenia. Jednak pod względem kompozycyjnym i aranżacyjnym na północy bez zmian, co pewnie nie będzie mnie drażnić dopóty, dopóki chłopak będzie w stanie składać takie wałki jak niniejszy. Dostaliśmy to, za co go polubiliśmy, czyli chamską wersję ejtisowego synth-popu, będącego jednocześnie hołdem i obleśną parodią muzyki klawiszowej. Chóralny refren – streszczający krótko całą, niezbyt skomplikowaną filozofię twórczości Petterssona – bezlitośnie skazuje „Make U Move” na los imprezowego hymnu. Skromny dodatek do znanej już palety brzmień w postaci perkusyjnego przerywnika jedynie podkreśla niecny zamiar wywołania transowych drgawek na parkiecie. Może nie jest to drugie „Don’t Mess”, ale Jonas nadal wie jak zamiatać. (Paweł Gajda)

Marcelina - Nie chcę już (7/10)

Młodą i utalentowaną Marcelinę propsuje sama Monika Brodka, a to wykładnik, że wokalistka wróży wielki sukces. A poważnie: bezpretensjonalne, retro-popowe singielki zaśpiewane przez zdolne piosenkarki to wciąż towar deficytowy na naszym rynku. Optymizm „Nie chcę już” zasadza się na klipie (wyreżyserowanym zresztą przez jedną z wiodących postaci krajowego niezalu), eksponującym nieporadne układy taneczne a la „Coś optymistycznego” Kasi Kowalskiej oraz, rzecz jasna, nieprzeciętną urodę samej artystki – z bajkowym, pocztówkowym obrazkiem puentującym teledysk jest to coś, na czym nawet wideosceptycy zawieszą swoje oko. Równie ważna (a nawet ważniejsza – gdy nie mamy pod ręką YouTube’a) jest sama piosenka, nieśmiało przywołująca estetykę girl groups i czasy wytwórni Motown. No i refren z rodzaju tych, które się „same słuchają”. (Kuba Ambrożewski)

Memory Tapes - Today Is Our Life (6/10)

Skłamałbym pisząc, że po 2009 r. kiedykolwiek wróciłem do – dobrego, bądź co bądź – „Seek Magic” Memory Tapes. Chodziło zapewne o jedność czasu, miejsca, akcji – epokowe piętno, które duch chillwave’u odcisnął na niejednym wykonawcy. Wtedy słuchało się tego dobrze, a teraz? Dayve Hawk mówi sprawdzam i o dziwo wiele nie ryzykuje. Utwory pilotujące nowy album MT, „Player Piano”, są przede wszystkim przyjemne i lekkostrawne, jeśli obarczone manieryzmami to w stopniu dającym się tolerować nawet bez specjalnej sympatii dla retro-brzmień. „Wait In The Dark”, operując mgiełką młodzieńczej melancholii i klasycznie zapominalną melodią, lokowało się bezpiecznie w połowie skali, a „Today Is Our Life” – konsekwentnie melancholijne, ale dużo bardziej indie niż ejtisowe – wygrywa słuchacza względną mnogością zabiegów aranżacyjnych (pseudo-breaki na kongach, oldskulowe organy, bass pożyczony od Beach Boysów) przy jednoczesnym braku własnego stylu. To trochę takie songwriterskie portfolio, w którym kolejne instrumentalne wariacje na główny temat (od drugiej minuty wzwyż), mają zaprezentować różne warianty tego samego projektu. Granie tyleż sprawne, co bezosobowe. (Paweł Sajewicz)

Pati Yang - Near To God (7/10)

Metamorfooozy, metamorfooozy. Pati Yang – czołowa polska przedstawicielka tanecznego electro-popu. Spodziewaliście się? Wraz ze zmianami w życiu prywatnym artystka wita nową estetykę – tzn. nową dla niej, bo „Near To God” woła z jednego kanału „Destroy Everything You Touch”, a z drugiego „Dancing On My Own” (gdyby istniał trzeci, to pewnie darłby się „Better Than Love” Hurts – w końcu to ten sam producent). Doprawdy, konia z rzędem temu, kto uczciwie uzna ten kawałek za odkrywczy. Nie przeszkadza to być ostatniemu singlowi Pati więcej niż rzetelnym momentem euro-electro-popu (takiego spod znaku ostatniej Robyn właśnie). Choć sam nie chciałem w to uwierzyć, to ta piosenka faktycznie nawet JEDZIE. Najśmieszniejsze jest jednak co innego – a mianowicie to, że niżej w tym artykule znajdziecie numer na dokładnie to samo kopyto, który jedzie jeszcze szybciej, bardziej, bliżej, mocniej i teraz. (Kuba Ambrożewski)

The Rapture - How Deep Is Your Love (7/10)

Dobry comeback. Tak w dwóch słowach podsumowałbym powrót The Rapture po pięciu latach od wydania „Pieces Of The People We Love”. „How Deep Is Your Love" jest dokładnie takim utworem, jakiego mogliśmy oczekiwać od nowojorczyków na ponowne wejście do gry. Nawet jeśli zbudowany jest na ogranych patentach, to zażera się od wewnątrz chemią niczym niezmąconego, nieśmiertelnego parkietowego groove’u z house’owym pianinem i charakterystyczną manierą Luke’a Jennera. Napięcie nieustannie rośnie, by ostatecznie pogrążyć się w rozemocjonowanym refrenie, rytmicznym klaskaniu, saksofonowym solo i by wszyscy mogli wyciągnąć ręce do góry w imię tego nieopisanego „feel good”. Ach, te gorączki sobotnich nocy w lipcową deszczową środę. (Sebastian Niemczyk)

The Royal Palms - This Is Your Life (6/10)

Jeśli Royal Palms wypuszczają nowy kawałek, to wiedz, że coś się dzieje. Brytyjski duet jest spokojnie w top 3 najzdolniejszych młodych wilków wciąż przed długogrającym debiutem (prywatnie na podium nominowałbym jeszcze (Teen) Inc. i Diogenes Club), więc każdy ich nowy track powoduje niespotykaną ekscytację u miłośników tandemu. W przypadku „This Is Your Life” chodzi o follow-up „High Class Lady” i „Daiquiris & Dreams” – singli należących do czołówki wakacyjnego soundtracku 2010. Najnowsza produkcja Palms ucieka presji oczekiwań sprytnym unikiem – nie próbuje być kolejną najlepszą piosenką, jakiej nie napisał Huey Lewis, nie tryska hurraoptymizmem, uderza raczej w kontemplacyjno-minimalistyczną nutę spod znaku Diogenes Club. Deficyt rewelacyjnych hooków tym razem można wyjątkowo, wspaniałomyślnie wybaczyć – byli zbyt zajęci nagrywaniem marimby, spoko. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

The Car Is On Fire - Lazy Boy (9/10)

Chciałoby się rozpocząć ten tekst słowami „a to ci zaskoczenie”, ale jakby chwilę się zastanowić, to cała historia TCIOF zmierzała do „Lazy Boya”. Niby zawsze byli pupilkami polskiej krytyki, jeszcze od dość „młodzieżowego” debiutu, który przecież stanowił nową jakość w polskiej fonografii, poprzez bardzo solidne „Lake & Flames” i „Ombarrops!”. I mimo, że się bardzo starali, zawsze brakowało tego CZEGOŚ. A tutaj już TO mamy – refren, który nie pozwala spać; hooki, które nawiedzają głowę w najdziwniejszych momentach dnia i nie chcą sobie pójść. Bardzo dobrym wyborem wydaje się powierzenie śpiewu kompozytorowi piosenki, Nowickiemu – w końcu wokale u Carsów nie przeszkadzają (niektórych wręcz irytowały), tylko współgrają z resztą muzyki. A w podkładzie dzieją się cuda – „bramkowana” perkusja, syntezatory, idylliczne brzmienie gitar...

To ten moment kiedy zespołowi, który ciężko pracuje na swój sukces, wreszcie udaje się zrobić coś wybitnego. To ich „właściwe miejsce i czas” i wolę nie myśleć, co będzie działo na czwartej płycie TCIOF, bo moje oczekiwania rosną z każdym kolejnym przesłuchaniem błyskotliwego „Lazy Boya”. Młode zespoły (nie „weterani” z czterema albumami na koncie z Young Stage na Openerze, a ci z jedną, góra dwoma płytami), mówię do Was – patrzcie jak ciężka praca popłaca. (Andżelika Kaczorowska)

Vanbot - Lost Without You (8/10)

Świat zwariował – staje się to oficjalne w momencie, w którym tribute acty zaczynają pisać lepsze piosenki niż ich inspiracje. Czyim tribute actem jest Vanbot wiadomo mniej więcej po kilku sekundach dowolnego jej utworu, rzucie okiem na zdjęcie, skrawku linii wokalnej. Vanbot jest Szwedką, która tak bardzo chce być Robyn, że nawet w dobie wszechobecnego naśladownictwa i małpowania wszystkiego co się rusza, jest to zawstydzające, a promujące jej self-titled „Lost Without You” balansuje na granicy plagiatu „Dancing On My Own” i kilku innych singli z ostatniego albumu Carlsson. Cholera, nawet jej pseudonim brzmi znajomo („Fembot”, ktoś?). Jest tylko jeden mały problem. Żaden z singli zawartych na „Body Talk” nie dotknął mnie tak jak „Lost Without You” (zacznijmy od tego, że grubo ciosane, nordyckie bangery z eurodance’owym długiem to w ogóle nie jest do końca moja estetyka!). W momencie, w którym do głosu (po raptem poprawnej zwrotce) dochodzi refren, kończą się dla mnie dyskusje o Robyn, a zaczynają listy najlepszych melodii roku. Tam gdzie „Dancing On My Own” raziło mnie kwadratowością i dosłownością, Vanbot ze swoich tak samo przecież kwadratowych klocków tworzy jakieś trójwymiarowe przestrzenie, w których nie bardzo jeszcze wiem jak się ogarnąć. (Kuba Ambrożewski)

Violens - Spirit (6/10) / Top Of The Mountain (7/10) / Every Melting Degree (6/10)

Nasz kolektywnie ulubiony rockowy zespół 2010 roku (świetna „Amoral”) ma w nosie promowanie swojego wciąż relatywnie świeżego krążka i konsekwentnie realizuje singlowy masterplan na rok 2011, co miesiąc dostarczając zupełnie nową piosenkę. Poziom otwierających cykl „When To Let Go” i „Be Still” był jak na moje ucho przynajmniej ósemkowy, przyjrzyjmy się zatem trzem kolejnym aktualizacjom na ścianie Violens.net.

„Spirit” chłodzi nastroje, będąc ledwie niezłą próbką shoegaze’owego popu. Fani tego rodzaju grania wychwycą tu znajomą mgiełkę a la My Bloody Valentine z kontrapunktem w postaci gitarowego riffu w stylu The Church. Nic szczególnego – poza jak zwykle ślicznym, nienagannym brzmieniem – w „Spirit” się niestety nie dzieje. Powrotem do lepszej formy jest „Top Of The Mountain”. Rozklekotane, dylanowskie organki słyszeliśmy już kilka razy w produkcjach Violens („Violent Sensation Descends”), tu są punktem wyjścia do wokalnych popisów tria – skąpana w wielogłosowych harmoniach końcówka utworu powala. Z kolei najnowszy z update’ów, „Every Melting Degree”, lokuje się najbliżej elektryczno-bębniarskiego soundu i post-punkowej energii „Amoral”. Uczciwie przyznajmy, że na debiucie spełniałby co najwyżej rolę wypełniacza. Dla ciekawskich – na samym dole strony w bonusie uzdrowiskowo-weselna wersja „When To Let Go”. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj „Spirit” >>

Posłuchaj „Every Melting Degree” i „Top Of The Mountain” >>

Zola Jesus - Vessel (6/10)

Nowy singiel, zapowiedź trzeciego albumu, nie przynosi rewolucyjnych zmian w muzyce Niki Rozy Danilovej – wokalizy przywodzące na myśl Kate Bush spotykają się z industrialem i eteryczną połacią rodem z dawnego 4AD. Najważniejsze, że songwritersko jest to całkiem przyzwoita robota. Zdaje się, że artystka po prostu znalazła swoją niszę, w której chce osiąść i nie zamierzam jej mieć tego za złe. Liczy się, by rozwijała estetykę autorskiego gotyckiego lo-fi popu. Szału nie ma, ale miłośnicy talentu Zoli powinni być w pełni ukontentowani. (Andżelika Kaczorowska)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: #
[2 września 2011]
TCIOF, Pati Yang, Marcelina - ??????????????????????
Gość: ale
[2 września 2011]
szukając bjork natrafiłam na nowe tciof. czy oni już zawsze będą brzmieć tak syntetycznie, wszystko brzmi jak zrobione przy pomocy wyłącznie komputera, syntezatora i samplera. kto by tam nie śpiewał (nie wierzę, że się wokalista zmienił!) to zawsze brzmi to tak samo koszmarnie, płasko i nudno, pewnie żal tyłek ściska, że nie ma tam nikogo kto mógłby nadążyć za tym peletonem pomysłów na melodie, w dodatku mimo usilnych starań zawsze słychać, że to słowiański chłopak...o irionio. i jakie zaskoczenie? to właśnie tciof - jedyny polski zespół który brzmi jak miliard zagranicznych \"cool\" zespołów, które omijam od pierwszych dźwięków. życzę innym polskim młodym zespołom żeby nigdy tak nie brzmieli. wierzę, że prywatnie członkowie tciof to sympatyczni inteligentni i dobrzy ludzie. edyta piosenką do kubusia puchatka ich załatwiła w tym zestawieniu :)
Gość: nzlg
[1 września 2011]
"idylliczne brzmienie gitar" - z miejsca bym za taki tekst wyjebał!
Gość: kris
[17 sierpnia 2011]
CSS najlepszy kawałek tu i tylko 5?? się zdziwił :D
Gość: matias
[21 lipca 2011]
vanbot i długo długo nic, jej płyta jest moim zdaniem mniej popowa od nowej robyn, dlatego dłużej zostaje w głowie i nie daje o sobie zapomnieć, co do bartosiewicz to jak zobaczyłem tygryska to ją wyłączyłem
Gość: pszemcio
[12 lipca 2011]
jeśli o mnie chodzi to podjarki nowym singlem Bartosiewicz nie kumam kompletnie
Gość: mroo
[11 lipca 2011]
@PS

ja stoję tam, gdzie ZOMO w tym wypadku :)
Gość: kidej
[11 lipca 2011]
@Bartosiewicz

Ladny numer i generalnie milo znow uslyszec te gitare i glos, ale zawsze, gdy slysze intro, to mam wrazenie, ze zaraz zacznie sie "Zegar". Mimo wszystko mocno to pachnie autocytatem.
Gość: sceptyk
[11 lipca 2011]
W temacie Marceliny warto posłuchać "Tatku" i teksty o nadziejach...A z tą urodą to sprawa dyskusyjna. Widać, że w środowisku niezalowym jest mało fajnych lasek, że od dłuższego czasu w każdym tekście o tej pani pojawiają sie teksty o wyglądzie.
TCIOF i Bartosiewicz trochę przehype. Na szczęście rynek weryfikuje podjarki recenzentów-patrz Nerwowe Wakacje, które słuchacze na szczęście mają w dupie.
Gość: niki
[11 lipca 2011]
Bartosiewicz na pewno lepsza od TCIOF. Mogę słuchać tej piosenki bez końca, a to oznacza, że jest dobra. Za to teledysk wywołuje u mnie odruch wymiotny :)
Gość: DiCaprio
[10 lipca 2011]
Nowa Bartosiewicz świetna! Kiedy następna cześć jukeboxa?
PS
[10 lipca 2011]
Z ciekawości: czy jestem jedynym, któremu Bartosiewicz podoba się ósemkowo?
Gość: MacS
[9 lipca 2011]
nowe The Rapture 7 a Bartosiewicz 8 hmmm ..troszke przesadzone
Gość: Marcin B.
[9 lipca 2011]
zdecydowanie za dużo dla singla Bartosiewicz. Toć to miałki pop, jakiego wiele można usłyszeć. Wystarczy włączyć byle rmf fm...
Gość: v79
[9 lipca 2011]
mnóstwo challopsów odnośnie dwóch pierwszych tciofów, jak widzę
Gość: mroo
[9 lipca 2011]
miód ze Stumilowego Lasu, jak mniemam :)
kuba a
[8 lipca 2011]
Na pewno coś dobrego i drogiego!
Gość: mroo
[8 lipca 2011]
ja jebie, co pan pił, panie Sajewicz :D

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także