Lato w singlach: lipiec-sierpień 2010
Myśleliście, że rubryka „Miesiąc w singlach” umiera i teraz będzie już tylko „Urbanizer”? Po naszym trupie. Dziś uderzamy ze zdwojoną (no, prawie) siłą, prezentując Wam kilkanaście najgorętszych indie-singli ostatnich tygodni. Szastamy wysokimi ocenamy, więc chyba udane były te wakacje.
Ash - Binary (7/10)
Z niekończącej się opowieści zatytułowanej „A–Z Series” przedstawiamy Binary”, celem bliższego zapoznania się z dość oryginalnym pomysłem ulsterczyków serwujących co raz to nowe piosenki. Członkowie Ash kierując się tylko sobie znaną metodą nielicznym nadają statut radiowego singla. Rozróżnienie nie ma jednak przełożenia na wyniki uzyskiwane przez te utwory na brytyjskiej liście przebojów. „Binary” podobnie jak większość z „od A do Z” wylądowało w pierwszej dziesiątce topu BBC. Dajemy plus za klip, plus za bujanie, plus za rymowanie -ction w pierwszej zwrtotce i -ation w drugiej, wychodzi 4:0 jak w ostatnim meczu ich krajanów z San Marino. (Witek Wierzchowski)
The Count & Sinden feat. Mystery Jets - After Dark (7/10)
News miesiąca: na jesieni ukażą się w końcu wyczekiwane od lat wznowienia płyt Orange Juice (wszystko, WSZYSTKO w jednym boksie), możecie więc powoli żegnać się ze swoimi CD-Rami „You Can’t Hide Your Love Forever”. Szczęśliwie dla świata odsetek grup nawiązujących do nagrań szkockich bogów indie-popu od lat pozostaje na tym samym, wysokim poziomie. W tym roku palmę pierwszeństwa zgarnia jak na razie ten utworek, w dość nowoczesny sposób reinterpretujący murzyńsko-białasowską wibrację znaną choćby z albumu „Rip It Up”. Lekkie quasi-afrykańskie bity, charakterystyczne zacięcia gitary rytmicznej, akcenty oldschoolowego syntezatora i penetrujący wysokie tony, chłopięcy głos – Mystery Jets zahaczali już o te rejony w swoim hit-singlu „Two Doors Down”, teraz wspomagają duet brytyjskich producentów w ich roztańczonym przeboju końca lata. Ale co, że dla Was to jest Vampire Weekend? Naprawdę potrzebujecie tego boksu. (Kuba Ambrożewski)
Cut Copy - Where I’m Going (7/10)
Nie wiem, czy Wy też, ale pod koniec lipca widziałem tych chłopców na żywo w Warszawie. Został po nich niedosyt – nie tylko dlatego, że zagrali krótko (godzina z bisami włącznie – trochę licho), ale i dlatego, że dźwięku „z odtworzenia” („pokażemy teraz państwu z odtworzenia eliminacyjny bieg Marcina Urbasia na 200 metrów”) było dużo i jakoś nie zażerał. No, ale zobaczyliśmy Cut Copy, przy okazji rozdziewiczając trzy nowe nagrania. A właściwie dwa, bo „Where I’m Going” wrzucono do sieci kilka dni przed koncertem.
Dan Whitford i jego paczka działają trochę według zasady „daj nam palec, a zeżremy ci rękę”. Mianowicie goście ci zawłaszczają swoje inspiracje w bezczelny absolutnie sposób. Sprawiają, że to nie oni brzmią jakby ściągali z zespołów, z których ściągają, a na odwrót. Wróćcie sobie po kilkudziesięciu sesjach z „In Ghost Colours” do New Order, a skumacie. Prawie tak samo jest z „Where I’m Going” – tyle, że tu mnogość skojarzeń jest, jak na ich utwór, niespotykana. Z jednej strony Australijczycy odsyłają nas do oryginalnego psychodelicznego popu lat sześćdziesiątych (intro, gitarowy fundament, harmonie wokalne). Z drugiej – wchodzą w refren z rozmachem i prostotą stadionowego rocka 80s. Co to, Simple Minds? – unoszą się brwi w zdziwieniu, kiedy sekcja rytmiczna atakuje rozwiązaniami a la „Waterfront” (słynna, najbardziej oszczędna – bo jednonutowa – linia basu w historii). A może jednak Tears For Fears? – pytasz, kiedy chórki szybują bezwiednie ku niebu. Z trzeciej – ten gość od ostatniego Animal Collective produkuje im płytę nie na próżno. Wystarczy jednak kilka przesłuchań i wydaje się, jakby grali tak od zawsze. I choć „Where I’m Going” przysłowiowej dupy nie urywa, a najlepszym kawałkiem Cut Copy AD 2010 jest (i pewnie już pozostanie) „Distance Of The Modern Hearts” Kamp! (coś jakby „In Ghost Colours” zrolowane w jedną piosenkę), to grower z niego jak się patrzy. (Kuba Ambrożewski)
Deerhunter - Revival (8/10)
Zajawka nadchodzącego trzeciego longplaya Deerhuntera to strzał w przysłowiową dziesiątkę. Tym razem jest krótko, ale do rzeczy, bez odjazdów i kombinatorstwa z „Weird Era Cont.”, za to dużo bliżej piosenkowości przemycanej na „Microcastle”. Kwestia kluczowa to wciąż jednak instrumentalna wielopłaszczyznowość, resztę zaś można donucić – wychodząc z tego założenia, uroczy chłopcy z gitarami i nasz spektakularny chudzielec stworzyli w moim przypadku bezapelacyjnie jeden z najważniejszych repeatów tego lata. Skrycie licząc tym razem na lepszą okładkę, niecierpliwe odliczanie dni do premiery „Halcyon Digest” uznaję za rozpoczęte. (Zosia Sucharska)
The Diogenes Club - Versailles (9/10)
Jest październik 1985 roku, „Steve McQueen” buszuje w zestawieniach krytyków, „When Love Breaks Down” nieśmiało przebija na listach przebojów, za to duet Wham! wcale nie przygotowuje swojego rozpadu – wręcz przeciwnie, kontruje swój komercyjny, soulowy masterpiece „Make It Big” jeszcze dojrzalszym, zahaczającym o artystyczny pop trzecim krążkiem. Promuje go kawałek „Versailles”, w wydłużonej wersji z maxisingla sześć minut. How cool is that? Powyższy scenariusz oczywiście nie miał miejsca, ale MÓGŁBY, bo nowe nagranie The Diogenes Club (zajawialiśmy ich przy okazji „I Could Try To Explain” parę miesięcy temu) doskonale wpisuje się w klimat potencjalnej współpracy George’a Michaela i Paddy’ego McAloona. Aksamitne wokalizy młodego Panayiotou vs. anemiczne piękno melodii autora „Appetite” – efekt jest cudowny, a rozciągające się w nieskończoność, tęskne outro wynosi piosenkę na nowy poziom doznań. Że zespół Hurts ciekawie nawiązuje do lat osiemdziesiątych? Dajcie spokój, zespół Hurts zna się na makijażu. Muzyką klawiszową rządzą Diogenes Club. (Kuba Ambrożewski)
Eels - Spectacular Girl (6/10)
Przypadkowe zetknięcie z tą piosenką może lekko skonsternować – to Beck wydał już coś nowego? I to jakby cofnął się do czasów „The Information”? Po zgooglowaniu owej niejasności dowiadujemy się jednak, że to nasz stary, dobry Eels, który po raz kolejny stosuje swój sprawdzony przepis na „piosenkę przyjemną”. Znaki rozpoznawcze: bardzo prosta, ujmująca i zapamiętywalna melodia, nienachalne klawisze i w roli głównej niezmiennie zachrypnięty, lekko zdziadziały wokal. YouTube mówi nam jeszcze więcej – kawałek koresponduje z hollywoodzkim, wymuskanym obrazkiem, który zdradza nam sekret skrywany przez Wyjątkową Dziewczynę i w dość banalny sposób dowodzi, że oczywiście pozory mylą. W przeciwieństwie do niego kawałek pozbawiony jest całkowicie pierwiastka sensacji i zaskoczenia. Mimo to – z rana w tramwaju słucha się całkiem przyjemnie. (Zosia Sucharska)
El Guincho - Bombay (8/10)
Nie ukrywam, że czekałam na nową produkcję Pabla Díaza-Reixy z wypiekami. „Alegranza!” to prawdopodobnie mój ulubiony popowy album 2008 i stosunkowo często do niego wracam, bo ciężko znaleźć było w ostatniej dekadzie równie błyskotliwe odniesienia do tropicalii czy fado. Sam tytuł nowego utworu sugeruje, że obecnie El Guincho szuka swoich inspiracji gdzie indziej, jednak skierowanie wektorów na tribal nie zmieni na pewno tego, że wśród blogowych hype’ów Diaz-Reixa wciąż brzmi egzotycznie. Samo „Bombay” to już, mówię z pełną odpowiedzialnością, lista roku. (Andżelika Kaczorowska)
Jens Lekman - The End Of The World Is Bigger Than Love (7/10)
Jens Lekman, niedługo już trzydziestoletni Szwed, śpiewający i grający na gitarze oraz ukulele (i pewnie paru innych instrumentach także) jest współczesną inkarnacją Franka Sinatry – słuchając „The End Of The World...” nie ma już wątpliwości. Co prawda, Jens nie gra w filmach muzycznych (jeszcze), ale jego elegancja, wrażliwość, melodyjność jest jak żywcem wyjęta z lat 50. To artysta, który z bycia staromodnym uczynił swój największy atut. Przez ostatnie kilka lat można się już było do stylu Lekmana przyzwyczaić, ale gdy po dłuższej, trzyletniej nieobecności wraca znów równie czarujący, uwodzący i pełen życia, robi się jakoś milej i cieplej na sercu. Tak po prostu. (Kasia Wolanin)
Land Of Talk - Swift Coin (7/10)
Land Of Talk próbują przebić się z montrealskiej drugiej ligi. „Swift Coin” promuje wydany w ubiegłym tygodniu przez Saddle Creek album „Cloak And Cipher”. Rzadko wypuszczająca buble wytwórnia oraz fakt, że drugi krążek grupy został wyprodukowany przez gościa maczającego palce w płytach Wolf Parade i Sunset Rubdown stanowi niezły kapitał początkowy. Brzęcząco-dudniące gitary, ciekawy wokal Elizabeth Powell (coś pomiędzy strunami głosowymi Polly Harvey a Corin Tucker) oraz tylko na pierwszy rzut ucha oklepana wariacja na temat układu zwrotka-refren to już wystarczające środki do osiągnięcia czegoś więcej niż supportowania Broken Social Scene. (Witek Wierzchowski)
Marnie Stern - For Ash (8/10)
Przede wszystkim chcę napisać, że nie słyszałam równie porywającej, wariackiej, niezwykłej perkusji już od bardzo, bardzo dawna. Wokal Marnie jest wyjątkowo nieinwazyjny, co może rozczarować wielbicieli jej ekscentrycznych zaśpiewów, jednak dzięki temu, że na pierwszy plan wysuwa się fascynujący występ Zacha Hilla, „For Ash” tylko i wyłącznie zyskuje. Mimo wszystko to już trochę inna Marnie niż ta, którą znamy choćby z „This Is It...” – nie uprawia wyłącznie strzelanki na gitarę, bas i perkusję, ale potrafi być całkiem subtelna wśród chorego rytmu wybijanego przez swojego kolaboranta z Helli. Stern zapowiedziała, że w tym kierunku zmierzała na swoim nowym albumie, zatem chyba warto będzie się z nim wkrótce zapoznać. (Andżelika Kaczorowska)
Miami Horror & Kimbra - I Look To You (7/10)
Pierwszy, bardzo wakacyjny singiel („Sometimes”) promujący debiutanckie „Illumination” Miami Horror obiecywał solidny materiał w stylu Cut Copy. Ponieważ obie grupy pochodzą z Melbourne, bałem się trochę, że debiutantom braknie autorskich pomysłów do tego stopnia, że będą mogli przemianować zespół na Cut Copy Paste. Jednak w kolejnych dwóch singlach idą już nieco innymi, synthpopowymi ścieżkami. Na „I Look To You” Miami Horror do współpracy zaprosili młode i zdolne nowozelandzkie dziewczę o ksywie (?) Kimbra i znów udowodnili, że w konkurencji na najfajniejsze klipy biją Cut Copy na głowę. Tym razem zamiast klawiszy prym wiodą zapętlone dęciaki i jest to jak na razie najbardziej taneczny utwór Miami Horror. Po trzech tak solidnych kawałkach (jest jeszcze „Moon Theory”) można bez obaw sięgnąć po „Illumination”. (Mateusz Błaszczyk)
Small Black - Photojournalist (7/10)
Na swoim nowym singlu brooklyńskiemu duetowi najbliżej chyba do Washed Out – to ten sam rodzaj stąpającego, ale kołyszącego rytmu, psychodelicznie zmęczonego wokalu, zapętlonego, dzwoneczkowatego motywu klawiszy. Jednocześnie „Photojournalist” to po prostu dobra kompozycja – z początkiem, rozwinięciem i kulminacją – być może nawet lepsza od członka chillwave’owego kanonu „Despicable Dogs”. Tym lepiej, że okazuje się pilotem „New Chain” – ich pierwszego długogrającego krążka (26 października), który może niespodziewanie wynieść Small Black do pierwszej ligi alternatywy 2010. (Kuba Ambrożewski)
Summer Camp - Round The Moon (8/10)
Piosenka z gatunku tych, które bez fenomenalnego teledysku (inspirowanym chyba filmami Johna Hughesa) nie miałyby takiej siły rażenia. Summer Camp pochodzą z Londynu, a to oznacza, że chillwave trafia już pod strzechy brytyjskich domów z rodzimą ofertą i to bardzo dobrej jakości. W „Round The Moon” jest wszystko to, co tego sezonu najmodniejsze i najbardziej pożądane: chwytliwa melodia, bardzo retro, ale przy tym soczysta i wyrazista, zawadiacki, letni klimat. W dodatku ciekawą w sumie mają historię: na fali hype’u i własnego uwielbienia dla stylistyki, Summer Camp sami postanowili bawić się chillwave’owym brzmieniem. Zajrzyjcie na ich zdjęcia: gości z takim poczuciem humoru w tej grupie ewidentnie brakowało. Chaz, Ernest i reszta, uważajcie, macie konkurencję! (Kasia Wolanin)
Teen Daze - June 2010 (8/10)
Teen Daze’a możecie kojarzyć z Młodych Wilków, a następnie z EP-ki, która całkiem słusznie narobiła niezłego szumu kilka tygodni temu w modnym świecie chillwave’u. Próżno tam jednak szukać „June 2010” – I TU JEST PIES POGRZEBANY, bo to być może jego najlepszy track. My-girlsowa wibracja w intrze, wznoszące się, quasi-kościelne chórki, spogłosowany wokal – prawie, jakby na dolnym pasku leciał napis „ten kawałek sponsoruje Noah Lennox”. Z tym, że zamiast firmowych, tribalowych bębnów Pandy, numer do mety doprowadza bit z pogranicza disco i house’u, dzięki czemu – wbrew temu, co sugerowałoby to osnute narkotyczną mgłą, psychodeliczne jodłowanie – do „June 2010” właściwie da się tańczyć. Inna sprawa, czy w tym celu powstał ten kawałek. „June 2010” na afterze melanżuje raczej z zawartością „No Way Down” Air France – ma inne podbicie, ale esencja pozostaje ta sama. C – Z – I – L – O – W – A – N – I – E. (Kuba Ambrożewski)
The Walkmen - Blue As Your Blood (6/10)
Podziwiam ich za konsekwencję i, mimo wszystko, umiejętności, bo w penetrowaniu niełatwych rejonów americany, w której przecież wiele na przestrzeni kilku dekad zdążono już powiedzieć, The Walkmen brzmią całkiem świeżo, solidnie i nie nudzą. Nieprzeciętną formę utrzymują właściwie na każdej płycie. Nie inaczej zapowiada się ta najnowsza. „Blue As Your Blood” zaraża bardziej spokojem niż mocnym refrenem, charakterną melodią czy szybkością, z jaką pędziło choćby pamiętne „The Rat”. Pierwszy zwiastun „Lisbon” działa kojąco dlatego, że przypomina klimatem „Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone” – najlepszy jak na razie album The Walkmen. Ja tam bym chciała, że ten tegoroczny zbliżył się poziomem do małego klasyka z początku poprzedniej dekady. (Kasia Wolanin)
Washed Out feat. Caroline Polachek - You And I (6/10)
Dla nowego dzieła Ernesta Greene‘a wyróżniające są dwa czynniki. Pierwszy to długość – 5 minut. W porównaniu z przeciętnym utworem z „High Times” czy „Life Of Leisure” to kilkakrotnie wyższa wartość. Tak długi dystans zaowocował jednostajnym rytmem, rozbijanym tylko czasem przez salwy klawiszy. Drugi czynnik to featuring Caroline Polachek – jeśli zainteresowaliście się tym kawałkiem ze względu na panią z Chairlift, to możecie być rozczarowani, bo pojawia się tylko na trochę ponad pół minuty. Przyznam, że spodziewałem się miłego, popowego duetu damsko-męskiego na zdartej magnetofonowej taśmie, biorąc pod uwagę twórczość obu stron. Najpierw jednak całą tę wygodną monotonię utworu Caroline rozdziera rozpaczliwymi krzykami, a później przechodzi w szept. Po chwili – jak już sobie pójdzie i utwór sączy się dalej leniwie z głośników – zastanawiam się, o co jej właściwie chodziło i dlaczego nie mogła przekazać tego normalnie. Może o tym właśnie jest „You And I”. (Mateusz Błaszczyk)
Wolf Gang - The King And All His Men (7/10)
Kasia Wolanin przekonuje, że ten kawałek to rzecz SPRZED „Back To Back” (kilka wydań Młodych Wilków wstecz), ale skoro teraz (um, znaczy, pod koniec maja) doczekał się klipu, to odnotujmy, że Wolf Gang wciąż robi MGMT lepiej niż tegoroczne MGMT. „Back To Back” mogło być jeszcze dla kogoś zbyt psychodeliczne i nieprzystępne. Z „The King And All His Men” nie ma tego problemu – to radiowy hicior pełną gębą, dzienna rotacja radia Roxy (notabene: najlepsza, bez dwóch zdań, playlista w polskim eterze, bo kto inny zafunduje Wam takie rzeczy, jak „Once In A Lifetime”, „What Do I Want? Sky” albo „Heats”?). Gość za parę miesięcy będzie fajniejszą artystycznie, męską wersją La Roux, albo nic nie wiemy o rynku muzycznym. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[1 września 2010]
Przemek - ale mi się wydaje, że poza relatywnie nowym, porządnym wydaniem "The Glasgow School", te nagrania mogą ogromnie zyskać na porządnym remasteringu. Więc nawet jeśli ktoś ma w kolekcji te białe kruki sprzed lat, to i tak warto je kupić ponownie. Tamte będą miały wartość historyczną dla fanów, ale słuchałbym raczej z tych nowych. Jaram się też tym DVD, bo np. widowisko łączące koncert z elementami teledysku "Dada With Juice" bardzo daje radę. Chyba zamówię sobie w przedsprzedaży.
[1 września 2010]
[31 sierpnia 2010]
[31 sierpnia 2010]