Urbanizer #5: lipiec 2010

Zdjęcie Urbanizer #5: lipiec 2010

„Shine Blockas” Big Boia i Gucciego Mane’a to chyba najbardziej niedoceniony przeze mnie singiel z zeszłego roku. Przy okazji płyty „Sir Lucious Left Foot” wróciłam i w końcu załapałam fantastyczny luz tego numeru, który – jak trafnie zauważyła Aleksandra Graczyk z Porcysa – jest odnalezionym po latach krewnym „Hate It Or Love It” The Game’a i 50 Centa. Pominęliśmy niesprawiedliwe w Urbanizerze kolejne premierowe tracki Big Boia – działo się zbyt dużo, „muzyka jest dla nerdów”. Aby nadrobić to przeoczenie, proponujemy podwójną recenzję Big Boiowych jointów. Miała być jasna i ciemna strona mocy – g-funkowy ubaw w „Shutterbug” i pełen agresji „General Patton”. Łukasz Błaszczyk i Maciej Lisiecki postawili na inne strzały, co w zasadzie nie robi różnicy – „Sir Lucious” pozbawiony jest chybionych utworów. W tym miesiącu podwójne spojrzenie również w innym kierunku – na londyńską wytwórnię Night Slugs. Po pierwsze Kingdom, po drugie L-Vis 1990, którego recenzuje nowy urbanizerowy nabytek – Thomas Wirski z krakowskiego kolektywu didżejskiego Supra1. (Marta Słomka)

Kingdom - Fogs (8/10)

Wytwórnia Night Slugs z Londynu, założona przez Bok Boka i L-Visa 1990, nie ma w tym roku słabych strzałów. To obok glasgowskiego labelu Numbers najprężniejszy dostawca najszerzej dyskutowanych w środowisku krążków muzyki basowej. Wystarczy wspomnieć kilka ostatnich wydawnictw: EP-ki Moski, Girl Unit, Lil Silvy, L-Visa czy najświeższy materiał nowojorczyka Kingdoma. Kingdom debiutował na początku roku singlem „Mind Reader” – masywnym, osadzonym w głębokim basie, zagęszczonym rytmie i pasażach syntezatora histerycznym, wokalnym bangerze. Wow, doprawdy, to był – mimo że budził dość skrajne opinie – potężny klubowy track. Sympatia brooklyńczyka dla sceny uk garage biła jeszcze dosadniej z numeru „Pathfinder”, frenetycznego hołdu dla kultury rave. Kingdom zapowiedział jednak zwrot ku nieco mroczniejszemu kierunkowi.

Debiut w Night Slugs, EP-ka „That Mystic”, przynosi pochód zawiesistego, szamańskiego house’u plądrującego samplami rejony czarnej kobiecej wokalistyki. Najlepsze w zestawie „Fogs” to bodaj najpełniejsze spojrzenie na Kingdomowską paletę zainteresowań – tradycję hardcore continuum i połyskliwe Dreamowskie r&b spod znaku „Memoirs Of An Imperfect Angel” Mariah Carey, które tak szalenie sobie ceni ten producent. Chybotliwa linia syntezatora wjeżdżająca w ponury bit przechodzący miejscami gładko w halfstep robi piorunujące wrażenie. Na łopatki kładzie dbałość o każdy produkcyjny detal, brzmienie stopy, selektywność rave'owych trików pohukujących gdzieś z drugiego tła. Najbardziej emocjonująca zabawa rozpoczyna się jednak przy skamlącym, skąpo dozowanym samplu ze „Sweet Dreams” Beyonce: when I close my eyes I'm going out of my head. Kontrast, jaki rodzi się ze spotkania efemerycznego, poszatkowanego wokalu z masywnym, ciężkostrawnym basem i arsenałem perkusyjnych detali, jest diabelnie świdrujący. Ostatni raz coś równie świeżego słyszałam na wysokości „Eskimo” (wyrachowana hiperbola dla spotęgowania efektu), zresztą Wileyowski bit może stanowić pewien trop. To jest jakaś muzyka przyszłości, nie żartuję. (Marta Słomka)

Big Boi feat. T.I. - Tangerine (7/10)

Mamy rok 2010. Podjarka nową płytą Big Boia jest dla fana hip-hopu równie upokarzająca, co w świecie amatorów „rockowego grania” odliczanie czasu do premiery kolejnego wydawnictwa U2. No i źle świadczy albo o kondycji słuchacza, albo gatunku. W przypadku „Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty” winna jest jednak śmierć hip-hopu – nie stać nas na luksus olewania weteranów genre, bo jakoś wokół nie roi się od równie zajmujących następców. Tym niemniej, abstrahując już od tego, co w tym czasie porabiają młode wilki, trzeba przyznać, że Big Boi otwiera trzecią dekadę swojej działalności w jednoznacznie dobrym stylu. Skupmy się więc na moment na jego najnowszym singlu z solowego debiutu (!), tym tutaj „Tangerine”, bo to rzecz, której spośród wszystkich kompozycji na krążku chyba najfajniej zagląda się pod maskę. Jest tu bowiem zasadniczo wszystko to, co stanowi o trzydziestopięcioletnim Big Boiu – emerycki vibe (czerstwa, nu-metalowa niemal, zagrywka gitary), kryzys wieku średniego (tekstom bliżej do wulgarnej dosłowności Dreama niż dobrotliwej rubaszności André), zabawy z bronią (generał Patton lubi uderzać w militarystyczne tony), ale i ponadczasowe bossostwo, tj. charyzma i flow. O fajności „Tangerine” decyduje również walcujący, plemienny podkład, ładne, klawiszowe ozdobniki, no i znajomości Antwana (w ogóle większość featuringów na krążku daje radę). Zły glina w formie, na dzielni spokój, teraz czas na André. (Łukasz Błaszczyk)

Big Boi feat. Feat. Too Short & George Clinton - Fo Yo Sorrows (7/10)

Odbijając piłeczkę mieszczańskich utyskiwań red. Błaszczyka – paralela z U2 jest zupełnie nietrafiona, bo też mało kto przebierał nóżkami w oczekiwaniu na „debiut” cięższej połówki OutKast, a „g-funk polifoniczny” (copyright by Wojciech Bąkowski) singlowego „Shutterbug” zaskoczył tak świetnie, bo był zupełnym zaskoczeniem! Duh! Ale do rzeczy, postacią kluczową dla niniejszego wywodu jest George Clinton. Jego upalony duch wesoło unosi się nad kwasowym „Shutterbug”, zaś „Fo Yo Sorrows” jakby rozgrywa się w jego przeoranej wszelkimi używkami świadomości. Klimat całości jest ewidentnie narkotyczny – vide amfetaminowe flow Big Boia, rozjeżdżający się klawiszowy sampel z refrenu, „rozpadające się” outro oraz spinające song niepokojące wokalizy Clintona. Coś jakby paranoidalny instruktaż, aczkolwiek „Cheech & Chong” to to nie jest. Spowity gęstymi oparami marihuany „Fo Yo Sorrows” jest muzycznym cieniem „Shutterbug” – budzący grozę klimat upalenia vs. „uchachany” feeling, ciężkie zejście po haju vs. dreszczyk emocji pierwszego bucha. Tak czy inaczej – jak zwykł kończyć swoje gazetowe lidy Paweł Waliński – this is the shit!. I pamiętajcie, smoke but don’t choke!. (Maciej Lisiecki)

Catz N’ Dogz & dOP - Deaf Wagrant (Selianka Edit) (7/10)

Paryskie trio dOP i szczeciński duet Catz N’ Dogz rozumieją się świetnie jak Platini z Listkiewiczem. Ci pierwsi lubią przewietrzyć Mouse, wywołując w nim przeciąg za pomocą żywych instrumentów, ci drudzy sprawiają, że nowoczesna muzyka taneczna pokrywa się wyraźnym, organicznym nalotem. Koalicyjne partnerstwo jest więc w tym przypadku naturalne, a wspólne manewry obu brygad po raz kolejny doprowadziły do smakowitej fuzji dźwięków syntetycznych i akustycznych. „Deaf Wagrant” to wysmakowany deep house, któremu nigdzie się nie śpieszy. House’owe tętno pulsuje w tempie spoczynkowym, przestrzenna klawiszowa melodyjka kąpie się w delikatnych pogłosach, a wysuwający się dyskretnie z alkoholowego barku dęciak toruje drogę dla jazzujących motywów pianinka. Szerokie wypłaszczenie pozwalające komfortowo wytracić prędkość po stromym zjeździe. (Maciej Maćkowski)

Diddy-Dirty Money feat. T.I. & Rick Ross - Hello Good Morning (7/10)

Od pierwszego uderzenia stopy i nawijki Ricka Rossa wiadomo, że mamy do czynienia z parkietowym potworem. Danja stworzył monstrum, które koniecznie trzeba odsłuchiwać na dobrym sound systemie, by poczuć basowe uderzenia. Dodajmy do tego świetne rozłożenie dwóch syntezatorowych motywów (które w pewnym momencie doskonale się zazębiają) i mamy jeden z lepszych bitów w tym roku. Jakby tego było mało, przy zwrotce Diddy’ego następuje płynna podmiana podkładu na jeszcze lepszy, który swobodnie mógłby być drugim singlem – główne skrzypce gra tu „podróżujący” bas.

Bit bitem, ale mamy jeszcze MC’s w zanadrzu. O ile zwrotka Rossa jest porządnym standardem, o tyle T.I. po prostu miażdży swobodą. Welcome to the future/I'm a captain of the cool kids – i jest to prawda, potwierdzona linijką: gangsta distinguish/cool as a penguin. Co prawda odnoszę wrażenie, że od powrotu z więzienia głos T.I. lekko się zmienił, ale to żaden problem. A, po zmianie bitu wchodzi Diddy, którego łatwo pomylić z Kanyem Westem. Podobieństwo podkreśla lekki auto-tune, ale z nim już się chyba nauczyliśmy żyć w zgodzie. Słówko należy się też wwiercającemu się w pamięć refrenowi, za który odpowiadają Dawn Richard i Kalenna. Dialog między Diddym i paniami z Dirty Money szybko wpada w ucho i nie wiedzieć kiedy, na wszystko odpowiadamy „You know, You know, You know we own that”.

„Hello Good Morning” to komercyjny rap w najlepszym wydaniu, a wrażenie podbija horrendalnie drogi teledysk (boję się szacować kwoty). Diddy wrócił i dzięki doborowi współpracowników złożył solidny statement. Ciekawe, co pokaże na albumie. (Paweł Klimczak)

Donae’o - I’m Fly (7/10)

Donae'o to mój człowiek. Gość jest jedną z najbardziej nieoczywistych funky house'owych postaci – oryginalny wokalista, intrygujący producent, w dodatku lubujący się w wodzeniu słuchacza za nos. Właściwie nie wiadomo, kiedy jest poważny, kiedy żartuje – Donae'o potrafi z zimną krwią wyegzekwować wszystkie podręcznikowe funky’owe triki w takim nasyceniu, że granica pomiędzy sympatycznym pastiszem, puszczeniem oka, groteską, uszczypliwością a parkietowym klasykiem jest cholernie cienka. Numer „Party Hard” weźmy na ten przykład. „I’m Fly” nie ułatwia sprawy – grubo ciosany bit podkoloryzowany soczystą egzotyką a la soca czy przerysowane sylabizowanie ocierające się o nerwowy tik dokładają kolejną cegiełkę do tej zagmatwanej Donae'owskiej wizji. To estetyka karnawału, nieformalnego euforycznego święta, zrelaksowana, frywolna, ale też przesiąknięta szacunkiem dla ceremonii. „I’m Fly” jest niesione przez mistrzowski flow, sieć mikro-chwytliwych patentów, a że od tego potrząsającego tribalnego groove’u cisną się na usta same nieprzyzwoicie seksistowskie uwagi, lepiej zakończmy w tym miejscu. (Marta Słomka)

Jammer feat. Boy Better Know - 10 Man Roll (7/10)

Może rozzłoszczę niektórych, ale grime’owcy to zazwyczaj źli raperzy. Chociaż przykładanie do nich kryteriów amerykańskich ma średni sens (o ile jakiś w ogóle – mimo wszystko twierdzę, że ma), to ich kanciaste antyflow, notoryczne rymowanie na jeden wyraz (choć i tutaj czają się perełki, jak np. „Over Me” JME’ego). Grime odbija to sobie pewną cechą, którą zawrzeć trzeba w niezbyt eleganckim słowie. Penerstwo. Penerstwo grime’u to jego zaleta, bo z jednej strony pozwala na mroczne, uliczne kawałki, a z drugiej – na klubowe bangery (albo klubowe tragedie, jak poprzedni singiel Jammera „Party Animal”). Podobnie jest z „10 Man Roll”. Mumdance wykonał świetną robotę, łącząc pokręcone perkusje z wiksiarskim (i lekko penerskim) syntezatorem, dorzucając basowy motyw, który łatwo przyczepia się do ucha (wieść gminna niesie, że w produkcji maczali palce też Brackles i Shortstuff, co tłumaczyłoby niezdrowy kształt rytmiczny kawałka).

Wokalna strona zagadnienia – wbrew moim wcześniejszym narzekaniom – jest całkiem niezła. Zwrotki Jammera i Skepty płyną ładnie, ale prawdziwie grime’owa dobroć kryje się w drugiej połowie „10 Man Roll”. Frisco i JME jadą z tematem ciekawie i sprawnie. Szczególnie JME, który jest chyba najbardziej utalentowanym MC/producentem na brytyjskiej scenie, gdy przychodzi do grime’owania.

Penernia penernią, ale klip do „10 Man Roll” jest całkiem zabawny i pomysłowy – brak tu groźnych gestów, dusznego klubu, jest za to dziecięca impreza (co jednak lekko niepokoi, ekhm) i Jammer nawijający na... talerzu. Cytując inny hit ekipy BBK: „We did it again.” Grime na lato jak znalazł. (Paweł Klimczak)

Joe - Claptrap (7/10)

Po wydawnictwach sygnowanych szyldem Hessle Audio spodziewać się możemy rozwijania nici z dubstepowego kłębka. Tak jest i w przypadku „Claptrap”, choć kontynuacja wątków bass music jest w tym przypadku iście niekonwencjonalna. Próżno szukać tu zgodności z dominującymi obecnie wątkami kontinuum brytyjskiej muzyki tanecznej: nie znajdziemy tu sfeminizowanego/zmysłowego/melancholijnego/wybierającego się na rozbieraną randkę z r&b (niepotrzebne skreślić) postdubstepu. Joe stawia zamiast tego na radykalnie zrytmizowany minimalizm, łącząc 2-stepowe breaki z tytułowym klaskaniem. Złośliwi mogliby nazwać to siódmą wodą po „Drummingu” Reicha, ale równie oryginalnego kawałka w tych okolicach stylistycznych ze święcą szukać. No, a poza tym jara się tym sam Papież. (Maciej Maćkowski)

L-Vis 1990 - Forever You (7/10)

L-Vis tworzy za sprawą „Forever You” receptę na singiel idealny. Opierając się na tradycyjnych dla siebie perkusjonaliach, pisząc piękny instrumental pod chwytający ze serce wokal Shadza, staje jedną nogą między klubami Londynu i kontynentalnej Europy. Daje wyraźny sygnał jednocześnie, skąd pochodzi oraz jak i dokąd już niedługo może zmierzać.

Debiutanckim solowym materiałem dla Night Slugs swoich dotychczasowych fanów Connolly na pewno nie straci – „Forever You” konsekwentnie wykorzystuje palety doskonale znanych jego słuchaczom znaków firmowych: inteligentnego wykorzystania dolnych rejestrów, aktywnie zmieniających pitch akordów syntezatora, wreszcie zamiłowania do klasycznego house’owego pianinia – elementu znanego z wcześniejszych prac Connolly’ego (refix „Playing With Knives”).

Singiel puszcza jednocześnie śmiałe oko w kierunku tej części house’owej publiczności, której muzyczne gusta wcale zbyt wielu wspólnych mianowników z jeszcze niedawno podziemną sceną londyńska mieć nie muszą. „Forever You” to kolejna – po „United Groove” i „Sha! Shtil!” – produkcja z potencjałem parkietowym tak wszechstronnym, by lekką ręką zagościła w setach DJ Mehdiego czy Erola Alkana; to przykład pracy artysty inteligentnego na tyle, by zyskiwać muzyczny elektorat tam, gdzie do tej pory szukać go było próżno – nie zdradzając równocześnie tych, którzy zaufali jego talentowi na długo przez poznaniem „Forever You”. (Thomas Wirski – Supra1)

Mount Kimbie - Would Know (7/10)

Nie do końca przekonuje mnie nazywanie Mount Kimbie postdubstepem i problem tej etykietki dotyczy wielu innych projektów muzyki basowej, do których ochoczo się ją przylepia. „Would Know” tego problemu nie rozwiązuje, nie tylko dlatego, że to chyba najbardziej spokrewniony z Jamesem Blakiem numer Mount Kimbie. Brzmienie basu jasno odsyła w stronę tego młodzieńca, podobnie wokalne sample. W muzyce chłopców pobrzmiewa jakiś uzależniający akcent, który sprawia, że raz jeszcze chcemy wsłuchać się w te ambientowe pasaże i bardzo oryginalnie brzmiącą (industrialnie?), oszczędną perkusję. „Would Know” to raczej wieczór, i to ten lipcowy, wobec dubstepowej nocy. Przyśpieszenie tempa na poziomie półtorej minuty tylko zwiększa poczucie, że obcujemy z czymś emocjonalnie nieokreślonym, co można nazwać nieśmiałą radością albo mglistą euforią (pretensjonalnych określeń mamy na podorędziu sporo). 23 października w Krakowie nie będę jedynym, który zamieni się w słup, to pewne. (Paweł Klimczak)

Roof Light - Harlem Power (7/10)

Gareth Munday uderza ponownie. Bardzo się chłopak spiął: w ciągu ostatnich miesięcy wydał kapitalny singiel „Street Level”, nad którym rozpływałem się dwa miesiące temu, taki sobie album „Kirkwood Gaps” oraz dwie EP-ki. Z jednej z nich wyłowiłem sobie „Harlem Power”, który równie dobrze mógłby nosić tytuł „Street Level, part 2”. To samo 2-stepowe bujanie beatu, rozmarzona czy też senna atmosfera, gęsto cięte sample wokalne i instrumentalne w stylu Todda Edwardsa. Wszystko to składa się w tak bajecznie kolorową mozaikę, że aż chce się krzyczeć „MOARRR!”, bo nie jestem w stanie ukryć, że bardzo kręci mnie ta stylistyka. Lekko mellotronowe smyki i ciche akordy fortepianu umoczone w hektolitrach pogłosu to idealny podkład pod krajobraz dużego miasta zasypiającego po gorącym, męczącym dniu.

A jeśli będziecie grzeczni, to za miesiąc może znowu przyłożymy czymś z repertuaru Roof Light.

(Paweł Gajda)

Jamie Grind - If You Want (6/10)

Label Infrasonics, który wydaje m.in. świetnego xxxy’ego, czuje future’owe pismo nosem. „If You Want”, czyli strona A singla (druga to „Balloon”, który też warto sprawdzić) Jamiego Grinda, ma w sobie wszystko, czego oczekiwalibyśmy od future garage. Połamane perkusje – check! Bas, który wykręca trzewia – check! Fantazyjne, syntezatorowe melodie – check! Wokalne sample – check! Ba, jest nawet miejsce na lekko house’ujący motyw przewodni. Słucha się tego więcej niż dobrze, głównie za sprawą basu, zbudowanego trochę na kształt bumerangu o sporej celności i – przede wszystkim – idealnie głębokim brzmieniu. O Jamiem Grindzie jeszcze cicho i szczerze powiem, że nie wiem, czy wobec zalewu future garage’owych produkcji sytuacja się zmieni na jego korzyść, ale bądźmy dobrej myśli. Tymczasem delektujmy się „If You Want”, koniecznie z podkręconym basem. (Paweł Klimczak)

Jazmine Sullivan - Holding You Down (Goin’ in Circles) (6/10)

Debiutancka płyta Jazmine Sullivan „Fearless” z 2008 roku usytuowała tę wokalistkę/songwriterkę nieco w opozycji do tendencji we współczesnym r&b. Jej retrosoulowość czy jazzowe inklinacje odsyłały raczej w kierunku Fantasii, Teedry Moses czy wokalistek poprzedniej generacji – Mary J. Blige niż do Beyonce, sonicznego imperium The-Dreama tudzież taneczno-europejskich naleciałości, które w owym czasie rozpoczynały swoją inwazję. Podopieczna Missy Elliott nagrała album niezwykły i nietuzinkowy, który – upraszczając – wraz z EP-ką Janelle Monae i longplayem Solange Knowles stanowił ciekawą alternatywę. Po dwóch latach Jazmine Sullivan wciąż pozostaje wierna nieco przykurzonej estetyce r&b lat 90. Singiel zwiastujący nowe wydawnictwo (za konsoletą znów stanęła Missy) budzi niezwykle miłe skojarzenia z Myą, r&b subtelnie podbitym hip-hopem, z bujającym soulem Lauryn Hill. „Holding You Down” lepi pięć sampli (tak na oko) - m.in. prowadzący bit z The Honey Drippers „Impeach The President”, latynoska gitara wydestylowana z Nasa i jego „Affirmative Action”, słowny cytat z „Be Happy” Blige – z precyzją godną pozazdroszczenia: dramaturgia, hooki, skrecze, nośny refren, dobry mostek tworzą zajmującą oldskulową mozaikę. Dla zachrypniętego, zamglonego głosu Jazmine Sullivan trudno znaleźć trafniejsze tło. (Marta Słomka)

Katy B - Katy On A Mission (6/10)

Katy B jest maskotką londyńskiego środowiska uk funky. Ta zaledwie dwudziestoletnia wokalistka od ponad dwóch lat czynnie uczestniczy w tworzeniu sceny, mając już na koncie wielki klubowy hymn i sygnując swoim nazwiskiem algorytm idealnej funky house’owej diwy. Wraz z Kylą i jej „Do You Mind (Crazy Cousinz Remix)” wypracowały wzorzec niezwykle dziewczęcej, marzycielskiej, ale też podszytej seksualnym pożądaniem estetyki z przecięcia r&b i house’owej tradycji. Podczas gdy Kyla reprezentuje bardziej melancholijny, zwiewny i niewinny wariant, Katy B natchniona jest soulową dystynkcją piosenkarek takich jak Faith Evans czy Mary J. Blige, przekładając tę właściwość na cudowne frazowanie i subtelne dozowanie erotycznych uniesień. „As I” nagrany z Geeneusem to numer pomnikowy, idealna synergia maniakalności rave’u i uwodzicielskiej, swingującej partii Katy. Katy B wydaje się skrojona pod uk funky, ale że jest wokalistką wszechstronną udowodniła choćby ficzuringiem w drumandbassowym tracku Zinca „Take Me With You”, a „Katy On A Mission” to następny krok w kierunku uniwersalności.

Jej pierwszy solowy singiel wyprodukowany przez Bengę ukazuje londyńską faworytkę w dubstepowej odsłonie. Problem w tym, że Katy jest najjaśniejszym punktem tego nagrania. Jej firmowe chwyty: gładkie przejścia ze zwrotki w refren, pogłos na mikrofonie i gra pomiędzy konkretem a rozmytymi, przeciąganymi i wiotkimi wokalizami, pracują znakomicie na tle chmurnego podkładu Bengi, jednakowoż mamy do czynienia z delikatną powtórką. „Katy On A Mission” to ugładzona wersja „Diary Of An Afro Warrior”, repryza bitu z numerów takich jak „Pleasure” czy „Night”. Z drugiej strony te utemperowane wobble są naprawdę znakomite i cudownie budują ekstatyczną aurę letniego rave’u, odsyłając myśli w stronę kobiecego rewersu „Wearing My Rolex” Wileya. Przebój wakacji? Coś w ten deseń. (Marta Słomka)

Oriol - Coconut Coast (6/10)

Lato, niemiłosierny upał, urlop. W takich oto okolicznościach przyrody nietrudno wkręcić się w tą krótką, acz konkretną propozycję hiszpańskiego producenta. Od pierwszych taktów pozornie niedbale i leniwie szeleszczące perkusjonalia oraz ejtisowe syntezatory wdrukowują w wyobraźnię obrazy plaż, palm, kolorowych drinków i upalnych wakacyjnych wieczorów. Nie jest to może odkrywcza muzyka – utwór mógłby spokojnie robić za przerywnik na „Long Distance” Onry – ale w lipcowe i sierpniowe dni trudno znaleźć na plejliście coś bardziej orzeźwiającego. Dla miłośników melancholii, elektronicznego funku sprzed dwudziestu paru lat i „Miami Vice”. Cheers! (Paweł Gajda)

Shad - Yaa I Get It (6/10)

Gdyby na chwilę przymknąć oko na uwłaczający wydźwięk tego sformułowania, to można by założyć, że inteligentny hip-hop uprawiali artyści o tak różnej pozycji i rodowodzie jak choćby członkowie A Tribe Called Quest, Anticonu czy, hmm, Niwei. Do tego grona wolno dopisać Shada, postać, która w tym kontekście jawi się raczej sympatyczną – mogą denerwować jego poetyckie wtręty i naiwne agitki, ale generalnie to bardziej typ błyskotliwego chłopaka z sąsiedztwa (i klasy średniej) niż ucieleśnienie głosu sumienia multi-etnicznego kanadyjskiego społeczeństwa. Poza tym, co najważniejsze i chyba najciekawsze, to że koleś nie tylko nie odżegnuje się głupio od hip-hopowego paradygmatu (żadnych dissów na fury i mizoginię), ale i wydaje się całą tę kulturę dość mocno celebrować, przemycając zgrabnie ukłony w kierunku ojców założycieli w roju popkulturowych odniesień, jakie we wszystkie swoje numery wplata Shadrach.

Jeśli chodzi o jego ostatni, trzeci już krążek, czyli tegoroczne „TSOL”, muzycznie najciekawiej wypada to chyba na pierwszym singlu, tj. „Yaa I Get It”. To taka nerdowska wersja „99 Problems” – choć Shadowi do Cartera jednak spoooooooro brakuje, to mimo auto-dissów i dość luźnych obserwacji natury ogólnej, wtłoczonych w lekki, nieinwazyjny flow, chłopak nie pozwala się rozstrzelać quasi-rubinowskiej artylerii, która robi tu za tło dźwiękowe. Jeśli natomiast bawią Was nieco subtelniejsze, około-muzyczne zagrania, to polecam teledysk do drugiego singla z płyty, „Rose Garden” (też spoko kawałek, swoją drogą). Ziomek najpierw kradnie pomysł na klip od Spike’a Joneza i gdy już wydaje się, że na tym skończy się cała ta intertekstualna zabawa, Shad jednym, banalnie prostym, chwytem kapitalnie rozwija wizję Joneza (spoilerów nie będzie, obejrzyjcie sobie), by na samym końcu pokłonić mu się w pas, odnosząc bezpośrednio do źródła, czyli teledysku do „Drop” Pharcyde (a w nim, swoją drogą, pojawiają się Beastie Boys, od których Pharcyde pożyczyli sampel z „The New Style”, czyli tytułowe drrrrrop). Sprytny chłopak z tego Shada. Milesem Davisem hip-hopu to on już raczej nie będzie, ale znać warto. (Łukasz Błaszczyk)

Miley Cyrus - Can’t Be Tamed (4/10)

I was born free! – zdaje się krzyczeć amerykańska starletka. Niestety z powodu totalnego zawłaszczenia przez sztab doradców i menedżerów nie może sobie pozwolić na dosadność M.I.A. (nie żeby ona obchodziła się bez podobnego sztabu). „Can’t Be Tamed” jest jej próbą odcięcia się od upupionego alter ego i zbudowania bardziej elektryzującego wizerunku zarazem. Gagaizacja Miley wydaje się jednak wysilona i nietrafiona – dziewczu wyraźnie się wstrzymuje, bez przekonania pilnując miarowego tempa bezpłciowej wokalizy, która i tak ginie pod marszową zagrywką klawiszy. Wyraźnie czuć, że nowe fatałaszki uwierają Miley – vide jacksonowskie echo w refrenie I can’t be tamed / I can’t be saved / I can’t be changed – a ona sama nie jest przekonana co do słuszności obranej tym singlem drogi. Jak mawiał Mike Love, nieskutecznie pacyfikując eksperymentatorskie zapędy Briana Wilsona, You DO NOT fuck with the formula!. Słucham „Party In The U.S.A.” i zachodzę w głowę, po co ci to było, Miley?! (Maciej Lisiecki)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: przeintelektualizowany
[30 lipca 2010]
L-Vis 1990
swoją drogą WTF? jeszcze niedawno piłowanie i woble teraz funky ; O
Gość: przeintelektualizowany
[30 lipca 2010]
Kingdom - Fogs
Bok Bok wrzucił do neta tą epkę z dopiskiem "fuck pirate";) grałem wczoraj na konkretnym soundsystemie, szarpie ;)
marta s
[29 lipca 2010]
on już nawet dawno temu wyszedł. w kwietniu jakoś?
iammacio
[29 lipca 2010]
nie wiedzialem ze jest klip do Fo Yo Sorrows!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także