20 najlepszych utworów Phila Collinsa

Zdjęcie 20 najlepszych utworów Phila Collinsa

grafika: © Basia Warniełło

Pierwszy (jednocześnie może i ostatni) solowy koncert Phila Collinsa w Polsce właśnie dziś staje się faktem. W naszym redakcyjnym gronie przygotowaliśmy z tej okazji wybór dwudziestu najlepszych utworów artysty: szczególnie polecamy go wszystkim tym, którzy nie mogli zjawić się na PGE Narodowym. Jednak nawet ci, którzy niespecjalnie znają muzyczny dorobek perkusisty Genesis, trafią w tym zestawieniu na znajome kompozycje. Nie zdradzając nic więcej, zapraszamy do lektury!

(Całe zestawienie dostępne jest także w formie playlisty Spotify)

20. Phil Collins - That's Just the Way It Is

Sam tytuł czwartego albumu Phila wprost ogłaszał, że kojarzony głównie z wesołkowatą osobowością (i nierzadko również muzyką) artysta chciałby nam pokazać, że jak każdy błazen w środku jest zadumanym nad światem wrażliwcem. W przypadku „That’s Just the Way It Is” sięga więc po poważny temat, jak północnoirlandzkie The Troubles.

Żadna to tajemnica, że dojrzewający w latach sześćdziesiątych Collins nieustannie nawiązuje do muzyki swojej młodości. Ale tym razem, zamiast Bitelsów czy przebojów z fabryki Motown, dostajemy coś nieco innego. Owszem, w zgodzie z tekstem końcówka ozdobiona zostaje jakimiś dudami i czym tam jeszcze. Niemniej harmonie wokalne Phila i Davida Crosby’ego w zwrotkach powodują, że zarykuję i wystawię się na srogie lanie swoim skojarzeniem: Simon & Garfunkel. Odejmijcie te bębenki z Rolanda TR-808 i wypolerowane gitarowe ozdobniki Daryla Stuermera, a podstawcie sobie zamiast nich cichego akustyka Paula S. Słyszycie to? Bo ja tak, i dlatego chyba tak lubię ten numer. (Paweł Gajda)

19. Phil Collins - Thunder and Lightning

W 1981 r. Phil uderzył jak grom z jasnego nieba i oszołomił świat szerokim wachlarzem inspiracji, których próżno było wówczas szukać w jego dotychczasowej karierze z Genesis. Na jednym albumie w divorcecore’owej atmosferze skompilował ponury synth pop, fusion z echami muzyki świata, przejmujące ballady o hollywoodzkim rozmachu, a także – co w tym momencie interesuje nas najbardziej – parę dziarskich numerów r’n’b. Od lat zafascynowany brzmieniem około-motownowym, nie wahał się zaprosić na płytę całej sekcji dętej Earth, Wind & Fire, która z wprawą odegrała wszystkie nucone im przezeń wizje pasaży i blaszanych „kąsań”. Zaczęli od auto-coveru „Behind the Lines”, który po nienaturalnym przyspieszeniu nabrał niemal Jacksonowskiego zabarwienia, jednak to zaskakująco pogodne w wymowie midtempo z indeksu dziewiątego jawi się jako najpełniejszy w zestawie hołd dla muzyki soul. Pointując pierwsze pochody dęciaków charakterystycznym JEAŁ, Collins jawnie niejako pragnie zainkorporować kolejne elementy stylówy Maurice’a White’a i spółki do swojej twórczości. Trzeba jednak zauważyć, że, mimo tak ewidentnych zakotwiczeń, ten rhytm’n’blues ani na chwilę nie gubi pierwiastka niepodrabianej, błyskawicznie rozpoznawalnej melodyki pana kierownika. (Jędrzej Szymanowski)

18. Phil Collins - Everyday

Hugh Padgham, producent najważniejszych albumów Collinsa, wspominał w wywiadzie (nie szczędząc przy tym ostrych słów), że moment, w którym jego kolega wydał na singlu sentymentalną interpretację „A Groovy Kind of Love”, był początkiem popowego rozmemłania tegoż. Rzeczywiście, od „…But Seriously” w górę, tracklisty albumów Phila coraz częściej wypełniają mało wyrafinowane, konfekcyjne produkcje. Sam nie byłbym tak surowy jak wspomniany realizator, jako że nawet one posiadają jakiś urok. „Everyday” z 1994 roku śmiało uznałbym za jedną z nich. Tej słodziutkiej, melancholijnej balladki krytycy również nie odebrali najcieplej, ale ładunek nostalgicznych emocji, jaki ze sobą niesie, nie pozwala mi się z nimi zgodzić. Niewykluczone nawet, że jest to jakaś nostalgia widmowa – nie jestem bowiem pewien, czy kojarzę tę konkretną piosenkę z dzieciństwa (nie był to wcale jakiś ogromny hit). Jednak ten klawiszowy motyw, wnoszący tyle światła do tego zrezygnowanego wyznania dwukrotnego rozwodnika, brzmi tak familiarnie, że mam wrażenie jakby towarzyszył mi od wieków – nomen omen – każdego dnia. „Everyday” nazwałbym tym wzorcowym utworem z songbooku naszego bohatera, który reprezentuje permanentną obecność muzykalności Phila Collinsa w życiu każdego z nas. Dla jednych będzie ona zapośredniczona przez „Another Day in Paradise”, dla innych przez piosenkę z „Tarzana” czy sympatyczny coverek „Can't Stop Loving You”. „Everyday” zawiera elementy ich wszystkich. „Everyday” to muzyczny everyman. (Jędrzej Szymanowski)

17. Phil Collins - I'm Not Moving

Phil w tym ponad dwuminutowym bangierze sporządził niezły kociołek Panoramixa. Otóż składniki są bardzo proste: świdrujący rytm Bee Gees, feeling Steely Dan, beatlesowkie chórki. Oczywiście, inspiracje może i nieodkrywcze, ale panie – jak to buja, jak to jest rozmieszczone! Collins nie marnuje tutaj ani jednej sekundy. Już w momencie wciśnięcia przycisku play atakuje nas upbeatowe pianino, któremu towarzyszy spokojna perka i rozkołysany bas. Phil falsetem ślizga się po tych instrumentach jak Tony Hawk po poręczach i uważam, że pomimo tych wszystkich bajerów, to on robi robotę w tym utworze – bez niego nie byłoby tak fajnie. Potem utwór wyciska do ostatniej kropli schemat zwrotka-refren: w finale jeszcze mamy pre-daftpunkowe synthy, które błagają nas o wciskanie replay. Ja nie mam nic przeciwko. (Tomasz Ciesiółka)

16. Phil Collins - I Don't Care Anymore

Na drugiej płycie, na pierwszym indeksie Phil wrzuca utwór, który jest zdominowany przez perkusję. Ponownie. Ważna rola tego instrumentu nie jest niczym specjalnym w dorobku artysty, ale utworów w pełni przez nią przejętych nie ma wcale aż tak wiele w jego dyskografii. Jednym z podobnych w tej kwestii jest „In the Air Tonight”, pierwszy indeks z poprzedniego albumu, do którego łatwo doszukiwać się podobieństw. Mnie do tego jednak daleko, gdyż napięcie jest tu budowane w zupełnie inny sposób, tekst dużo bardziej osobisty, a brzmienie kreowane po prostu inaczej. Uważam więc, że krzywdzącym jest dla „I Don't Care Anymore” sprowadzanie go do kalki wcześniej wspomnianego. To tak tytułem wstępu.

Utwór z drugiej płyty artysty wzbija się bowiem na wyżyny wykorzystania pogłosów w produkcji perkusji. Operowanie tymiż, jak też przenikającymi się ścieżkami oraz całą przestrzenią wokół tego instrumentu, dodaje mu wagi w pełni kształtując dynamikę utworu. Podbija to wielce hymniczność całej piosenki, jednocześnie łącząc osobisty przekaz (rozstanie z żoną) ze stadionowością formy – i co ważne – nie wchodząc przy tym w patetyczne rejestry. Piosenka jest wyrazem pogodzenia się z rzeczywistością i akceptacją aktualnego stanu rzeczy, więc temat zarówno ważny, jak i łatwy do zaadoptowania we własnym domu. Phil wykrzykuje z przejęciem, jak bardzo już się nie przejmuje, a ja wierzę, że nie jest to żadna rozpaczliwa negacja. I to jest dobre zarówno tutaj, jak i w wielu innych monumentalnych kompozycjach artysty: jego wyczucie w operowaniu rytmem i wokalem w taki sposób, by nie przygniatać słuchacza ciężarem kompozycji jest ewenementem, z którym praktycznie żaden inny z tuzów stadionowego grania nie był/nie jest w stanie się mierzyć. (Jakub Nowosielski)

15. Phil Collins - I Wish It Would Rain Down

Phil Collins grający i śpiewający bluesa? Prawie. Łkająca gitara Erica Claptona i prosta melodyka pierwszych dwóch zwrotek i refrenów szybko kierują myśli w tę stronę. Ale też zamiast minimalistycznej, intymnej atmosfery wszystko zostaje opakowane charakterystyczną dla epoki, rozbuchaną aranżacją i produkcją. Gospelowy chór od pierwszego wejścia zapowiada, że tu się jeszcze będzie działo.

„IWIWRD” to mała perełka dramaturgiczna. Prosta historia o niespodziewanym (czyżby?) spotkaniu na ulicy dawnej miłości rozdmuchana do rozmiarów musicalowo-blockbusterowych, co dodatkowo podkreślał wideoklip. Króciutki, podniosły mostek niepostrzeżenie przechodzi w trzecią zwrotkę, co może nie od razu jest oczywiste, ponieważ ma ona zupełnie inną melodię niż dwie pierwsze. Melodię robiącą wrażenie improwizacji na podobieństwo gitarowej, bluesowej solówki, i uderzającą w najwyższe emocjonalne rejestry. I dopiero gdy w ostatniej linijce Phil intonuje te kilka znajomych już nut, wiemy, że zatoczyliśmy pełne koło. Just let it rain. (Paweł Gajda)

14. Phil Collins - I Don't Wanna Know

Zawsze w samym Genesis, jak i solowym katalogu Phila Collinsa, rozbawiała mnie ta ilość tandety. No bo kurczę, te projekty jednak są kiczowate, a mimo wszystko, jakimś cudem te cheesy elementy, często rozkwitały w miażdżące hooki. Jednym z lepszych przykładów tego zjawiska jest właśnie „I Don't Wanna Know”. Te klawisze przypominają mi najgorsze odcinki Familiady, idąc zaś ramię w ramię z progrockowym basem i żywiołową perkusją, paradoksalnie tworzą piękny hit. Kiedy wybrzmiewa refren, wszystkie elementy w songwriterskiej skrzynce Colinsa wybuchają i już wiem, że to ja jestem kiczowaty, a nie on. A przecież potem jest jeszcze ten piękny instrumentalny, popisowy mostek. Niby prosta popowa piosenka, a ile funu! (Tomasz Ciesiółka)

13. Phil Collins - Thru These Walls

Co za skucha, można pomyśleć. Pierwszy singiel z drugiej płyty Collinsa w pierwszej chwili wydaje się podejrzanie podobny do pierwszego singla z „Face Value”. Ten sam duszny i tajemniczy nastrój, tym razem podkręcony odrobiną obleśności. No i oczywiście kilkukrotnie użyty dziwnie znajomy przelot po garach. Po tak wyśmienitym i kreatywnym perkusiście moglibyśmy spodziewać się lepszego podejścia do sprawy.

Niemniej „Thru These Walls” szybko odbiega od konstrukcji „In the Air Tonight”. Ciężko nawet tak do końca stwierdzić, który z trzech przedstawionych tutaj motywów jest refrenem, a który zwrotką. Dla mnie to akurat plus, choć oczywiście kontrowersyjny to zabieg w przypadku singla mającego pociągnąć nowy album. I jeszcze ten tekst o facecie podsłuchującym sąsiadów. Nie wiadomo czy oburzać się na obrzydliwe łamanie norm społecznych, współczuć bidulkowi porażającej samotności, czy może uśmiechnąć się nad wokalną interpretacją. Ta mieszanina cringe’u i słodyczy melodycznej wielu będzie drażnić, ale niektórych w zadziwiająco pozytywnym znaczeniu. (Paweł Gajda)

12. Phil Collins - Wake Up Call

Jeden z dziwniejszych utworów w twórczości Phila. Tekstowo czuć freethinking i klimaty NWO (New World Order), które mogą niezbyt dobrze świadczyć o kondycji umysłowej mistrza na starość. Muzycznie też nie jest tak zwiewnie, jak bywało wielokrotnie wcześniej. Całościowo jednak nie sposób odmówić „Wake Up Call” czegoś specjalnego co daje nam do zrozumienia, że nasz bohater ciągle ma te iskrę w swych oczach, a utworu chce się słuchać.

Może cała fajność tkwi w tym, jak bardzo to doświadczenie jest odmienne od tego, do czego przyzwyczaił nas ex-perkusista Genesis. No bo: o co chodzi z tym plumkającym, tanio brzmiącym basem? Czemu hi-haty robią takie dziwne rzeczy na wstępie? Dlaczego poszczególne części utworu wydają się z niczego nie wynikać, pojawiając się ot tak? I czemu w późniejszej części utwór brzmi jak R.E.M? Pozornie dużo rzeczy nie ma tu za wielkiego sensu, czyniąc kawałek tak-złym-że-aż-dobrym. Ostatecznie jednak chce się do tego niego wracać i dominuje wrażenie, że to nie utwór nie działa, a to ja czegoś nie rozumiem. Wszak Phil, gość tworzący bardzo metodyczne i przemyślane kawałki, oddaje nam tutaj w ręce strumień świadomości, który może nie tyle zachwyca sam w sobie, co pozwala poznać bliżej wielki songwriterski umysł. I dobrze jest z czymś takim poobcować. (Jakub Nowosielski)

11. Phil Collins - One More Night

Chyba najbardziej wyczilowany Phil. Jest to w gruncie rzeczy klasyczna Collinsowska ballada, ale prosta struktura całego kawałka, a szczególnie jeszcze prostszy, lecz jakże żrący pomysł na refren pozwalają na wykreowanie dziwacznego, niemalże transowego klimatu. Nieco otępiającego, a zarazem przynoszącego niewysłowione odprężenie. Rzeczony refren, zbudowany wokół powracających trzech dźwięków-sylab, sprawia nawet wrażenie stworzonego na zasadzie jakiegoś udawanego samplingu. Tak jakby do zapętlonych akcentów z tytułowych słów Phil doklejał swoje kolejne adlibowe kwestie i harmonizował z nimi w coraz to bardziej żarliwej manierze. One more night, one more time.

Ciekawostka: przy okazji słyszymy, że Collins już w 1985 czilował jak millenialsi: Wasting time, just staring at the phone. Pionier. (Jędrzej Szymanowski)

10. Phil Collins - I Missed Again

Ta frywolna ballada, która mogłaby służyć za inspirację dla środkowego Pet Shop Boys, ma w sobie wiele niespodzianek. Zaczyna się niczym kubański towar eksportowany do białego elevator music. Pre-chorus z połamaną perkusją każe nam nieco zwolnić przed nadchodzącym refrenem, w którym początkowy motyw zostaje posmarowany delikatną synthową czekoladą; zresztą z tego prostego motywu Collins przez resztę utworu rzeźbi abstrakcyjne formy. Moim ulubionym fragmentem jest solo na saksofonie, które zostaje zwieńczone pięknym falsetem. Całość jest spięta talkingheadsowym basem, który gra we własnej lidze. Niby wszystko w tym kawałku jest poukładane, ale z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywamy go coraz lepiej. Idealnie rozmieszczone hooki są tutaj jak piechurzy, a Collins dyryguje nimi niczym Napoleon ejtisowego songwritingu. (Tomasz Ciesiółka)

9. Phil Collins - Two Hearts

Utwór ten dość mocno zakorzenił się w naszych umysłach jako stały punkt list ze złotymi przebojami. Punkt z pozoru niezbyt wyróżniający się wśród innych tego typu. Kto by się jednak tym umniejszającym porównaniem przejmował, gdy mamy możliwość skosztować jednej z najpyszniejszych piosenek Phila, w której wszystko dzieje się tak, jak powinno.

Ale od początku – świeżo wypieczona razowa bułka, jaką jest tu sekcja rytmiczna opiera się na szybkim, mocno punktowym i shuffle'ującym, acz prostym rytmie. Powoduje to, że utwór wręcz idealnie nadaje się do tupania nóżką i jest to godną podwaliną tej feerii smaków. No ale co z tego, wiele utworów nadaje się do tupania nóżką, to o niczym nie świadczy. Zatem dodajmy do tego TĘ melodię, przewijającą się przez cały utwór, która jest jednocześnie prosta i wyjątkowa – robi ona nam tutaj za soczystego malinowego pomidora, ser i masło w jednym, dodając kolorytu całej kompozycji. Jedyne skojarzenie, które przychodzi mi na myśl w kwestii konotacji tonalnych to „Steppin' Out” Joe Jacksona, ale i ono jest dość odległe. Tworzenie takich melodii, które brzmią świetnie nawet z nienajwybitniejszym technicznie głosem artysty, uważam za jedną z najmocniejszych jego stron. Dodatkowo, niczym chrupiące korniszony, dochodzi złożone frazowanie Phila, które położyłoby pewnie niejednego podpitego fana karaoke w czasie pubowych uciech. Wszystko to jednak tworzyłoby porządne, ale nie ponadprzeciętne danie.

Największe działa Phil wytacza na koniec. Zmiana tonacji po drugim refrenie zmiata wszystkich wątpiących i wywraca na chwilę cały ład w utworze, tak jak karmelizowana cebulka albo kawałki ostrego kurczaka w sosie teryiaki. W zasadzie jest to tylko chromatyczne wejście o parę półtonów wyżej, ale zostało zrealizowane tak, że stało się jednym z lepszych mini-mostków, jakie słyszałem. I nawet wracając później w refrenie na stare tory, MOC tego przejścia się utrzymuje. Coś takiego potrafią zrobić tylko najlepsi, którzy lawirują po meandrach popowej nośności ze sprawnością, z jaką alkoholik penetruje osiedlowe monopolowe. I choć może jest to tylko zwykła kanapka, to doskonały dobór składników powoduje, że smakuje nieziemsko. A najczęściej jadamy przecież kanapki. (Jakub Nowosielski)

8. Phil Collins - Don't Lose My Number

Jeżeli miałbym wskazać jeden z utworów w dorobku artysty, który najlepiej nadawałby na przejażdżkę autem przez rozdroża w kulminacyjnej scenie swojego życia, to byłby to właśnie ten numer. Począwszy od tempa, przez synergię tekstu z muzyką, brzmienie – surowość perki kontra przestrzenność synthów – na autonomicznym tekście kończąc, wszystko to daje podskórną nadzieję, że DAMY RADĘ, deklasując wielu coachy w skuteczności niesienia takiego przekazu.

To także jeden z utworów w dorobku artysty, w którym doskonale operuje on instrumentalnymi przeszkadzajkami, potęgując przez to dramaturgię opowiadanej historii. Gitarowe wstawki prowadzą niejako dialog ze śpiewem, a wtrącane tu i ówdzie, oderwane brzmieniowo, perkusyjne przejścia dodają kolorytu całości. Zwrotki ewidentnie dążą jednak do rozwiązania w świetnym refrenie, który przy okazji jest naprawdę ciekawy jeśli chodzi o jego budowę. Paleta brzmień silnie wyzwala nostalgię za czasami, w których nawet nie przyszło mi żyć (wiecie, I was born in the wrong generation i te klimaty), a mostek przed solówką jest kolejnym popisem kompozytora w operowaniu pogłosami. (Jakub Nowosielski)

7. Phil Collins - Another Day in Paradise

Nie sposób tego dziś wiernie zacytować, więc musicie mi uwierzyć na słowo, że w dawnych czasach głęboko modemowego internetu, czasach z całą pewnością pre-shazamowych i pre-memowych (żadnego pozbawionego wrażliwości Darude Sandstorm), na jednym z niedoprecyzowanych tematycznie forów trafiłem na taki wątek:

hejka czy możecie mi pomoc ? co to za piosenka -zaczyna sie od delikatnej gitary akustycznej, potem wchodzi perkusja i keybord?

Zaraz pod tym odpowiedź innego użytkownika:

pewnie chodzi ci o Phil Collins „Another day in paradise”.

Czy powinna nas dziwić precyzja tej odpowiedzi? Jakże rozpoznawalny to wszak kawałek muzyki! Niegasnąca obecność w ramówkach stacji radiowych przez lata zbudowała mu ukradkiem status oczywistości. Płynie w żyłach każdego sklepikarza, fryzjera, taksówkarza czy pracownika biurowego w tym kraju (i daleko poza nim). To po prostu jedna z tych piosenek, które zawsze były, są i będą. Gdy radio gra „Paradise”, chyba mało kto to nawet zauważa. Ale jak już zauważy – czuje się dobrze, czuje się bezpiecznie. Powtórzę trochę swoje argumenty z notki o „Everyday”, ale w otoczeniu paradoksalnie nie-tak-znowu-ciepłego motywu klawiszy staje się niczym dziecko otulone ulubionym kocykiem. She calls out to the man on the street – jakże ikonicznie (i rozbrajająco pięknie) zaczyna dobry wujek Phil, a dziecko we mnie razem z nim. No a potem jeszcze to wyczekiwane Oh think twice! (…) you and me in paradise, i owszem, jesteśmy – tak, oczywiście, że to napiszę, no bo jak inaczej? – *w raju*.

Po dziś dzień pragnę wierzyć, że użytkownik tego forum trafił w dziesiątkę. Zapewne tak było. (Jędrzej Szymanowski)

6. Phil Collins - If Leaving Me Is Easy

Mamy tu do czynienia z najszlachetniejszym gatunkiem ballady, obezwładniającym nieskazitelnym pięknem, grającym na najwrażliszych strunach naszych emocji. Bez wahania zaliczyłbym „If Leaving Me is Easy” do panteonu tych najgłębiej rozrywających serce kompozycji; gdzieś między „Yesterday” Beatlesów, a „Katy Song” Red House Painters. Ten swoisty związkowy epilog, powstał sądzę, pod sporym wpływem innej perły divorcecore’u – „Baby, Please Come Home” Johna Martyna. Wszak Collins uczestniczył w sesji nagraniowej „Grace & Danger”, wydatnie pomagając swojemu przyjacielowi w transformacji brzmienia i rozliczeniu się z bolesnym rozstaniem. Ironicznie, niedługo miał przechodzić przez to samo.

Muzyczny pejzaż, który roztacza przed nami Phil, subtelnie muskając elektryczne pianino (zwróćcie uwagę na melancholijny urok głównej progresji!) stanowi ekwiwalent opalania skrawków pamięci o ukochanej osobie, gorącym wciąż uczuciem. Zaśpiewany z niespotykaną czułością tekst – nie odstający od warstwy dźwiękowej, co stanowi rzadkość w twórczości Brytyjczyka – w którym dominuje mantryczne wręcz powtarzanie rozpaczliwej supozycji if leaving me is easy / coming back is harder, która ma dopiero stać się bezwzględną prawdą. Przechodząc w falset Collins tylko podwyższa stawkę – już prawie płaczę. Żeby tego było mało za chwilę pojawiają się potęgujące skowyt emocji twarde cięcia smyków. A przecież na uwagę zasługuje tu wiele rzeczy: choćby zaskakujący prolog w postaci wspinająco-opadającej solówki saksofonu – trochę przypominającej spazmatyczny szloch, gdy już wiesz, że wszystko skończone. Albo piękne puentujące frazy Collinsa zagrywki – znów – saksofonu w mostku. Sumując, „If Leaving Me is Easy” to najczystszy destylat melancholii. Słodki wywar rozpaczy. Stająca w gardle piguła smutku. Pozostawiająca mnie z pustym wzrokiem utkwionym gdzieś w nieskończoność ściany. (Patryk Weiss)

5. Phil Collins - Something Happened on the Way to Heaven

„Something Happened on the Way to Heaven” to najlepszy utwór na świecie. Ogromne bondowskie intro zostaje kozacko ucięte oburęcznym nabiciem werbla zwiastującym nadejście niebiańskiego groove’u. Ten groove, w połączeniu ze znakomitą pracą dętych blaszanych, doprowadza do perwersyjnego ekstremum Collinsowską wizję orkiestrowanego r’n’b, której pierwsze próbki odsłaniał osiem lat wcześniej na „Face Value”. Już chwacka zwrotka to istne ucieleśnienie poptymizmu, a co dopiero gdy wjeżdża podbite wybiórczym klawiszem how many times – ciężko się nie uradować z takiego obiegu spraw. Nawet w obliczu tak paradoksalnie smutnej rozwodowej liryki o wielkiej tęsknocie. W refrenie zaś – prawdziwym prototypie późnych, podnoszących na duchu soft-rockowych hymnów naszego mistrza – ten podejmuje tyleż desperacką, co gburowatą próbę przekonania do siebie byłej partnerki. Cóż, ja jestem kupiony, i to przy całej świadomości, że Phil Collins jest dupkiem. (Jędrzej Szymanowski)

4. Phil Collins - Sussudio

A great, great song. A personal favorite - rzekł główny bohater „American Psycho” na temat omawianego kawałka, kończąc swój monolog o twórczości Phila, przechodząc do ciupciania w rytm tegoż numeru. Choć sam mam innego faworyta w dyskografii muzyka, trudno walczyć z zacytowaną opinią, bo hołd dla Prince'owego „1999”, swoista wyjebka Phila na jakikolwiek głęboki przekaz oraz wpasowujący się w epokę szybki, synth funkowy podkład tworzą mariaż wyjątkowy. Collins penetrował ten nurt stosunkowo nieczęsto, ale okazuje się, że i tu sprawdza się wyśmienicie.

„Sussudio” przełamuje nieco wizerunek artysty, gdyż Phil nieczęsto tworzył czysto rozrywkowe dzieła, zazwyczaj starając się przemycić osobiste tematy i innego rodzaju głębię. Tutaj pozwolił sobie na czystą, nieskrępowaną improwizację praktycznie na każdym froncie. Tekst opowiada o młodzieńczej pierwszej miłości, ale mam wrażenie, że równie dobrze, jeśli nie lepiej, utożsamiałby się z nim niezrównoważony stalker. Tekst jednak ma tu przede wszystkim pozwolić wokalowi dobrze brzmieć, co też robi, umożliwiając wokaliście optymalnie rozkładać akcenty. Tajemniczy tytuł jest po prostu bogatym w sybilanty chwytliwym neologizmem mogącym stanowić zamiennik imienia każdej kobiety, co jest kolejnym dowodem na to, że utwór totalnie odrzuca jakikolwiek intelektualny ciężar w warstwie lirycznej. Intelektualny ciężar postawiony jest za to na podkładzie – bogatym w melodie, plumkające syntezatory, gitary i tnące to wszystko dęciaki. Każda podjęta przez kompozytora decyzja ma na celu wyzwolić jak największy energetyczny ładunek i Phil – jak to Phil – nie zawodzi. Utwór zaś historycznie wydaje się być proto kierunkowskazem dla współczesnych popowo/synth funkowych graczy pokroju Knowera, i to się ze wszechmiar ceni. (Jakub Nowosielski)

3. Phil Collins - Against All Odds

Los jak to los – bywa pokrętny. Wybaczcie ten frazes, ale utwór, o którym mowa, pierwotnie zatytułowany „How Can You Just Sit There?”, nagrany został jako demo podczas sesji do „Face Value”, lecz przegrał pojedynek o miejsce na albumie z jeszcze bardziej rachitycznym „You Know What I Mean”. Wygrzebany po kilku latach przez Taylora Hackforda na potrzeby filmu „Bez Szans” (o ironio!) z miejsca stał się jednym z największych przebojów artysty. Zdumiewające, że z niebytu wyciągnął go tak kiepski obraz – głównie za sprawą potwornie chaotycznego scenariusza próbującego pomieścić w swoich ramach wszystko, co atrakcyjne dla widowni lat osiemdziesiątych: seks, zbrodnię, nocne życie, hazard, sport i egzotyczne podróże. Pomimo wielu grzechów, film nie zawodzi w momencie, gdy wkracza „Against All Odds”. Stopklatka każe nam przez cały utwór spoglądać na obezwładniające spojrzenie Rachel Ward – zarówno tęskne, jak i pełne lęku przed przyszłością, co stanowi doskonałe dopełnienie treści utworu. I choć filmowi nie udało się wyciągnąć esencji 80’sów, to Collinsowi tak. Można powiedzieć, że to wzorzec z Sèvres pompatycznej, a jednak intymnej ballady, wypełnionej słynnymi trademarkowymi zagrywkami Collinsa. Wśród nich należałoby wskazać: powolne budowanie dramaturgii za pomocą bogatych smyczkowych aranżacji, ekstatyczne wtargnięcie w połowie kompozycji zreverbowanej perkusji czy pełen żarliwości wokal w finale. No tak, nie zapominajmy też, że znów mamy do czynienia z liryką porozstaniową. I choć kawałek nie należał do faworytów samego muzyka, to jednak gusta widowni potwierdzają jak bardzo się mylił. Zresztą nie tylko widowni: krytyka również była zachwycona. Utwór zgarnął Złotego Globa i był nominowany do Oscara w kategorii „Najlepsza piosenka” przegrywając o włos z innym kultowym 80’sowym hitem – „I Just Called to Say I Love You” Steviego Wondera. Jędrzej pisał o pierwiastku muzykalności Collinsa w każdym z nas w przypadku „Another Day in Paradise”. Sądzę, że jeśli nie tamten utwór płynie w waszych żyłach, to właśnie „Against All Odds”. (Patryk Weiss)

2. Philip Bailey & Phil Collins - Easy Lover

Niech nikogo nie zwiedzie, że utwór ukazał się pierwotnie na albumie „Chinese Wall” Philipa Baileya, wszak już po kilku sekundach orientujemy się, że jesteśmy na terytorium power popowej gubernii Collinsowa, a tuż za rogiem słychać „Jesus He Knows Me” formacji Genesis. To utwór na tyle znajomy, że czegokolwiek by nie napisać, będą to truizmy. Jednak spróbujmy. Jedną z rzeczy, które szczególnie cenię w tym kawałku, to jego uniwersalność. W tym sensie, iż każda grupa odbiorcza może znaleźć w nim coś dla siebie. Poptymiści z pewnością zauważą w nim część hiciorskiego dyptyku o „kobietach, które zjadają męskie serca na śniadanie”, który stanowi do spółki ze starszym raptem o dwa lata „Maneater” zespołu Hall & Oates. Oba utwory reprezentują przy tym podobną wrażliwość muzyczną, eksponując muskuły maksymalistycznego energetycznego pop rocka z hymnicznymi refrenami, w których wokaliści szarżują w najlepsze, rozdmuchując męską desperację poza skalę problemu. Do publiczności rockowej zaś, Phil kieruje prosty komunikat: tak się gra riffy, dzieciaczki. Nie skłamię, jeśli powiem, że dla amatorów wiosła jest to utwór wybitny: mięsisty, mocny, a przy tym zaskakująco lekki i porywający motyw główny to zwyczajnie szczyt formuły riffowego grania, przesłaniający nawet plastikowo brzmiący syntezator (który uwielbiam!) wtórujący drugiej części motywu. Last, but not least, to przecież bezsprzeczny parkietowy bengier, bez którego impreza traci połowę impetu, będący brzmieniem tak KANONICZNYM dla epoki, że tylko jeden utwór Collinsa mógłby wygrać w tej kategorii... (Patryk Weiss)

1. Phil Collins - In The Air Tonight

To być może nie jest najlepsza piosenka Filipa, ale chyba każdy układający swój ranking gdzieś ją wciśnie na mniej lub bardziej eksponowanej pozycji, co dowodzi, że mamy do czynienia z wizytówką. Kawałkiem, który znają wszyscy i bezbłędnie kojarzą z autorem. Numerem, który dorobił się własnej miejskiej legendy dotyczącej niejasnej treści tekstu, do której nawiązywał nawet Eminem w „Stanie”. Piosenką, która ustawiła całą karierę solową Collinsa i była wydawana aż trzykrotnie jako singiel.

Trzy proste akordy, choć niekoniecznie te trzy, które zwykle ma się na myśli, i tyle. Tu nie ma jakiegoś wyszukanego kombinowania. Jest tajemniczy nastrój pierwszej części, napięcie, a nawet gniew w głosie, bo i był to trudny moment w życiu naszego bohatera, ale paradoksalnie wszystko wydaje się lekko usypiać czujność, sugerować, że w gruncie rzeczy nie zmierza to dokądkolwiek. Aż do wiadomego momentu.

Mamy tu przecież do czynienia z piosenką, której sukces na dobre i złe ustawił także brzmienie sporej części dekady. I nie tylko chodzi o silnie skompresowany pogłos na zestawie perkusyjnym, ale w ogóle o to, że mocno uderzające bębny (zwłaszcza werble) stały się tak bardzo charakterystycznym elementem muzyki lat osiemdziesiątych, niezależnym zarówno od gatunku, jak i od tego czy była to żywa perkusja, czy maszyna oparta na samplach.

I dodatkowa sprawa: ustawiona została tu również dalsza kariera macierzystej formacji perkusisty. Od tej pory Genesis przez następne dziesięć lat ścigało się z Philem solo na liczbę przebojów. No i popatrzcie, jak wiele osiągnęła ta niepozorna piosenka napisana od niechcenia, z zaimprowizowanymi słowami, które według samego twórcy właściwie nie wiadomo o czym są. (Paweł Gajda)

Tomasz Ciesiółka, Paweł Gajda, Jakub Nowosielski, Jędrzej Szymanowski, Patryk Weiss (26 czerwca 2019)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Szymek
[2 lipca 2022]
Mój ulubiony muzyk wszech czasów. Ja tak się ucieszyłem z tej publikacji, że czekam z jej przeczytaniem na jakiś szczególny dzień. W tym roku może nadejdzie taki ;-)
Gość: lena
[30 czerwca 2019]
szanuje za easy lover tak wysoko
Gość: collinsfan
[29 czerwca 2019]
Świetny artykuł! Ilustracja również super.
Gość: rat
[29 czerwca 2019]
zamknij dupe lesio
Gość: lesio
[28 czerwca 2019]
Materiał o Philu, a podobizna Franka Kimono :-)
Gość: feel kolins
[28 czerwca 2019]
Piękne podsumowanie, dzięki!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także