30 partyjek w Bacharacha

Zdjęcie 30 partyjek w Bacharacha

grafika: © Oliwia Kruszka


„Ja Panu powiem: Bacharach do dzisiaj nie bardzo jest przez wszystkich kupowany. To jest muzyka dla elity …MUZYCZNEJ. To są – taa – «Alfie», tak – tematy przepiękn… tłiraradidaa Alfiee parirarada da where a fididi pararuururirii. Prawie tak jak – hehe, nie przymierzając (chociaż przymierzając) – Lucka Kaszyckiego pamięętasz była jesień… (…)” – mówił w radiowej Dwójce Zbigniew Wodecki w 2014 roku. Przy okazji masowej restytucji zainteresowania muzyczną twórczością tegoż, z jaką mieliśmy do czynienia pod koniec jego kariery, nazwisko amerykańskiego kompozytora nad wyraz często pojawiało się w doniesieniach prasowych. Młody Wodecki (wraz z Wojciechem Trzcińskim) był bowiem jawnie zafascynowany Bacharakiem w czasie tworzenia swojej debiutanckiej płyty, na którą to prawdziwa moda wybuchła dopiero po blisko czterdziestu latach. Wszyscy tę wzruszającą historię znamy. Brak sukcesu w momencie premiery tłumaczono właśnie „trudnymi” i niepopularnymi w ówczesnej Polsce inspiracjami, co starał się chyba udowodnić pan Zbyszek w powyższym cytacie. Czy niepopularnymi? Nie powiedziałbym, zważywszy na bacharakowskie podszycie szerokiej gamy opolskich premier z epoki Gierka (Bem, Rodowicz, Alibabki, Dąbrowski…), na co niejednokrotnie wskazywaliśmy choćby w naszym historycznym Polskim Topie Wszech Czasów. Wbrew opinii krakowskiego piosenkarza, Bacharach był więc i jest kupowany, z tą istotną różnicą, że nie zawsze świadomie. Dość powiedzieć, że autobiografia kompozytora, oryginalnie zatytułowana „Anyone Who Had A Heart”, w 2014 roku ukazała się w Polsce pod zmienionym tytułem „Krople deszczu padają mi na głowę”, co miało zapewne zwrócić uwagę potencjalnych czytelników nawiązaniem do bardziej rozpoznawalnego kulturowo przeboju autorstwa Burta. Tymczasem niemal cały jego dorobek wart jest dziś zbadania. Szczególnie klasycznym utworom z lat sześćdziesiątych, okresu najbogatszego w przeboje pisane do spółki z tekściarzem Halem Davidem, mimo pewnej staromodnej aury, trudno odmówić świeżości tkwiącej w niestandardowo ułożonych nutkach. To rodzaj efektowności zaszytej głęboko w DNA tych piosenek, nieulotnej nawet przez kolejny milion lat, bo powstałej w wyniku bezkonkurencyjnego połączenia muzycznej erudycji z popową nośnością, bez angażowania elementu snobistycznego. Dowody poniżej. Kolejność alfabetyczna, bo trudno uszeregować pod względem jakości kompozycje, które są tak dobre, właściwie siebie warte (paradoksalnie: no diss). Nie spodziewajcie się jednak szczególnych obskurów – to raczej swoisty starter pack do twórczości mistrza – by tak rzec – pierwsze rozdanie.

PS. Jeżeli chcecie odsłuchać wszystkie utwory na raz, skorzystajcie z playlisty Spotify.

Shirley Bassey - A House Is Not A Home

Zaczynamy – jakże by inaczej – w domu. Ale czy w Domu? – zdaje się pytać Dame Shirley Bassey, etatowa piosenkarka agenta 007, w tym semantyczym szansonie z filmu o burdelmamie z lat dwudziestych. Wprawdzie najpierw piosenkę wykonywała Dionne Warwick, ale tej się tu jeszcze nasłuchamy. Wersja Bassey, pośród ogroma innych (patrzę na cb, Lutherze Vandrossie), wyróżnia się zaś szlachetnie trącącym myszką sztafażem, nie tak odległym od aranżu pierwotnego. Poza tym dobrze jest rozpocząć od takiego gerszłina (gat. muzyczny).

Cilla Black - Alfie

Same rozkrzyczane hollywoodzkie ballady na dzień dobry, ale alfabet jest bezlitosny. Cilla Black odczuła cały ciężar tego zapierającego dech w piersiach utworu podczas wycieńczającej wielogodzinnej sesji przy Abbey Road, dowodzonej przez perfekcjonistę-tyrana w osobie samego kompozytora (jednocześnie dyrygującego i wspomagającego orkiestrę grą na fortepianie). Za konsoletą stanął śp. George Martin. Nie ma lekko – weź tu człowieku pamiętaj o tych wszystkich zwolnieniach i przyspieszeniach w obrębie dziesięciotaktowych fraz. Gdy już się udało, Miles Davis miał powiedzieć, że „to naprawdę świetna piosenka” (no świetnie, Miles). Amerykanie wymyślili sobie, że film „Alfie” z Michaelem Cainem sprzeda się lepiej, jeśli promującego go singla zaśpiewa Cher. Bałagan, jakiego narobił przy tym reżyserujący sprawę, ślepo (i najwyraźniej głucho) zapatrzony w Spectora Sonny Bono, wręcz w głowie się nie mieści. Na rozdaniu Oscarów nominowany numer zaśpiewała Dionne – tym razem była druga.

Dionne Warwick - Anyone Who Had A Heart

W tym przypadku jednak role już się odwróciły. „Anyone Who Had A Heart” Brytyjka nagrała już po Dionne, doprowadzając tę ostatnią do wściekłości spowodowanej rzekomą imitacją każdego oddechu i drgania głosu z wersji kanonicznej. Warwick – odstawiająca z dnia na dzień coraz bardziej rozkapryszoną diwę – wszystko to sobie, rzecz jasna, ubzdurała. To po prostu taki kawałek. Na pozór zwykły walczyk, ale z akcentami rozłożonymi tak niecodziennie, że wymagający w rzeczywistości precyzyjnego trzymania się w ryzach dynamicznego metrum. Surowość Warwick wobec Black była więc bezpodstawna. Jakże biedna Cilla mogła dodać coś od siebie w obrębie takiego polirytmicznego dziwadła? I najważniejsze: jak takie polirytmiczne dziwadło może brzmieć tak naturalnie, stać się popowym hitem i być w przyszłości stosowane jako podkład w reklamach Geriavitu?

Dionne Warwick - Are You There (With Another Girl)

Ujmująca jest lekkość, z jaką Dionne niby to od niechcenia podśpiewuje sobie tę pioseneczkę o domniemanej zdradzie w takt niemniej subtelnych muśnięć rimshota. Jakże jednak wyczuwa te wszystkie pauzy i co rusz rozwijające obieg frazy naddane. Niby luzik, ale skubana chyba ciągle liczy. Nie tylko takty, ale też *na to*, że wymyśliła sobie całą tę historię. W momencie podejrzanie nazbyt pompatycznego w stosunku do reszty orkiestrowego przełamania nagle słów braknie, ale i bez nich już wiemy – jest wkuta >:^[

Christopher Cross - Arthur's Theme (Best That You Can Do)

Burt Bacharach bez większych problemów odnalazł w latach osiemdziesiątych kolejny etap swej, jakże naturalnej, drogi. W latach siedemdziesiątych bez bólu przekształcił swój sixtiesowy lounge w styl jachtowy, by dekadę później swobodnie przeobrazić go w estetykę paradoksalnie eleganckiej tandety estradowej, kokainowo-smokingowego blichtru prosto z czerwonego dywanu. Permanentny staruszek wewnątrz niego wreszcie trafił na adekwatny dla siebie czas. Niekoniecznie zależało mu na młodzieży, co nie znaczy, że mógł się już tylko skupić na ciepłych i wygodnych występach w Vegas. Burt Bacharach ciągle zdobywał Oscary i – jakkolwiek mało którego interesującego się muzyką człowieka obchodzi tak naprawdę kategoria „Najlepsza piosenka” – to naprawdę się dla niego liczyło. W 1981 roku statuetka trafiła mu się za numer Christophera Crossa do filmu „Arthur” z Dudeleyem Moorem. Ta perwersyjnie w całej swej tandecie dobra piosenka nie nosi już wielu znamion stylu Bacharacha, ale i tak potrafi zaskoczyć mało sprawdzonymi zagrywkami. Jak pointującym zwrotkowy obieg, maksymalnie wypozowanym obniżeniem wysokiego dotąd głosu piosenkarza. Kiedy zaś wchodzi obowiązkowe (hej, mamy lata osiemdziesiąte) bombastyczne solo saksu, czujemy się może dość nieswojo, ale jakimś cudem japa się cieszy.

The Shirelles - Baby It's You

Utarło się, że covery na debiucie Beatlesów brzmią tak generycznie, że czasem aż trudno uwierzyć, że to nie autorskie numery Fab Four. Może to wynikać z tego, że dla przeciętnego muzycznego geeka naszych czasów to właśnie czwórka z Liverpoolu stanowi ten RUDYMENT, swoisty punkt startowy jaranka muzyką. Sam skłamałbym upierając się, że znałem oryginał The Shirelles zanim pierwszy raz zapuściłem „Please Please Me”, zaś po zdemaskowaniu statusu tych przeróbek nie uważałem tego utworu za jakiś motownowski deep cut. O, Ignorancjo. Faktycznie mamy tu do czynienia z reprezentacją etapu ciągłego formowania się charakterystycznego stylu Bacharacha. Zwróćmy jednak uwagę na to urocze, ramotkowate sha-la-la czy czarująco opieszałą, jak najdalszą od diabelskiej motoryki Detroit pracę sekcji (wyjątkowo cichy perkusista). W 1961 r. to wystarczyło, by piosenka stała się hitem – jeśli tylko posiadała walory kompozycyjne takiego kalibru, oczywiście. Ciekawostka: Burt nie zainteresował się wersją Beatlesów przez dobre kilka lat. Nic dziwnego, w latach sześćdziesiątych chłop tak parł do przodu, że uznawał swoje utwory za dokumenty historyczne już chwilę po nagraniu.

Herb Alpert & The Tijuana Brass - Casino Royale

Melodyjki Bacharacha – nieważne jak bardzo skomplikowane – aż chce się nucić. Nawet jego utwory instrumentalne, stworzone na potrzeby filmów, bardzo często poza wartością ilustracyjną posiadają cechy typowo piosenkowe. W szalonych trąbeczkowych wywodach Herba Alperta nietrudno wyróżnić kolejne typowo popowe segmenty. Zwrotki, refreny i mostki wynikają z siebie nawzajem w sposób nadzwyczaj naturalny, a każdy z nich to cukiereczek. Warto zauważyć, że w repertuarze Burta utwory takie jak ten – choć zapamiętane jako instrumentale – często funkcjonowały też w wersjach wokalnych. Tę śpiewaną przez Mike’a Redwaya należy wprawdzie z pełnym przekonaniem zaklasyfikować jako prawdziwy koszmarek, ale za to adekwatny estetycznie do zwariowanej rewii na motywach przygód agenta 007, jaką było pierwsze „Casino Royale”. A przy tym ciągle lepszy niż „You Know My Name” z drugiego „Casino Royale”.

Dionne Warwick - Do You Know The Way To San José?

Może nie wskazałbym drogi do San José, ale jeśli jest tak pokrętna i artyficjalnie przedłużana jak frazy w tym kawałku, to powodzenia. Gdy zaczyna się dłużyć, Burt zaleca w połowie skręcić o pół tonu i przejechać pasażem. Dętych blaszanych. Ciekawostka: po sukcesie tej piosenki Dionne Warwick została honorową obywatelką San José.

Burt Bacharach - Don't Go Breaking My Heart

Ta urocza piosenka znalazła się na solowym debiucie Bacharacha trafnie zatytułowanym „Hit Maker!: Burt Bacharach plays the Burt Bacharach Hits”. Trochę jednak rozbija składankową naturę albumu, bo gdzie jej do statusu hita na miarę takich popularnych sąsiadów jak „Walk On By” czy „Trains and Boats and Planes”. To zresztą jeden z wyłącznie trzech indeksów tracklisty „Hit Makera”, które nadal nie doczekały się osobnej strony na Wikipedii. Prawdopodobnie dlatego że do jego akurat kowerowania żadni wykonawcy specjalnie nigdy się nie garnęli, i tak – co w przypadku wczesnych bakaraków rzadkie – dysponujemy dziś praktycznie jedną tylko wersją utworu, w wykonaniu anonimowych dziewcząt z chórku. Trzeba im jednak oddać, że odwaliły kawał dobrej roboty, kontaminując się barwowo w rodzaj archetypicznej bacharachowskiej wokalistki, a wierzę, że taki wzorzec z Sèvres naprawdę istnieje (gdzieś na przecięciu Warwick i DeShannon). Ulubiony moment? Sam początek: po bezsłownym wersie z la la la, beztroskie powtórzenie melodii, już z piękną frazą Davida. No serduszko przecież.

Dionne Warwick - Don't Make Me Over

To chyba najlepszy moment na bliższe nakreślenie znaczenia postaci Dionne Warwick dla Bacharacha i Davida. Odkryta przez Burta jako członkini dziewczęcego chórku produkującego się w tle jednego z jego wczesnych przebojów, szybko stała się najważniejszą współpracownicą songwriterskiego duetu, a zarazem powierniczką najlepszego materiału i – w gruncie rzeczy – swoistym uosobieniem Bacharachowskiego głosu. Do tego stopnia, że niewiele jest kompozycji ze – by tak rzecz – „złotego okresu” twórczości Bacharacha, które nie istniałyby gdzieś w wersjach z zarejestrowanym śpiewem Dionne. Znerwicowany perfekcjonista Burt, słyszący cały aranż wymyślonej piosenki w głowie, napotykał często blokadę nie pozwalającą zaprezentować wytwórni szkicu utworu ogołoconego ze wszystkich imaginowanych elementów. Stąd, nawet na początku kariery, chętnie z własnej kieszeni opłacał muzyków w celu zarejestrowania pierwotnego dema w całej okazałości. A trzeba dodać, że na Bacharachowski śpiewniczek nie składają się raczej piosenki grane na „Gitarę i Bas + Bębny”. Rolę wokalistki na tych demówkach często pełniła właśnie Warwick, i nawet jeśli kawałek nie trafiał początkowo do niej (o czym z reguły pozwalano jej zresztą w pierwszej kolejności decydować), koniec końców i tak znajdował dla siebie miejsce w jej repertuarze. Za sprawą piosenek Burta i Hala, Dionne w krótkim czasie stała się tym, kogo kompozytor ujrzał w niej podczas tego pierwszego spotkania – autentyczną gwiazdą, panią estrady. Co oczywiście stanowiło idealne środowisko do rozwoju prawdziwie gwiazdorskiej postawy rozpieszczanej na około darling. Tendencja do kapryszenia, która po latach miała stać się przyczyną końca współpracy z równie niełatwym we współpracy Bacharakiem, drzemała w niej zresztą od samego początku. Tytuł jej pierwszego wielkiego przeboju, „Don’t Make Me Over”, zgodnie z legendą miał swoje źródło właśnie w awanturze między twórcą a wokalistką.

Ten status wczesności słychać w piosence, której brzmienie może zapewne dla wielu zalatywać piernikiem. Metrum – mimo wielu karkołomnych zmian – jakieś takie walczykowate, wszędobylskie trąby z lamusa… Cały ten patos może być trudno przełknąć słuchaczowi, który na hasło „Burt Bacharach” oczekiwałby wyłącznie koktajlowej lekkości. Wysłuchując jednak gigantycznych wybuchów ekspresji w żarliwej skardze Dionne, tak naprawdę trudno się tym kunsztem nie zachwycić.

Dionne Warwick - I Say A Little Prayer

Mam wrażenie, że piosenka znana jest dziś szerzej z wersji Arethy Franklin, co potwierdza Andrzej Piaseczny: z bodajże lat pięćdziesiątych jeszcze – wait, what? Trudno jej zresztą cokolwiek zarzucić, jednakże ta kanoniczna pierwsza rejestracja nie tylko jest w moim przekonaniu zwyczajnie lepsza, ale też stanowi jeden z najbardziej reprezentatywnych tracków dla stylu naszego hołubionego tutaj kompozytora. Być może z uwagi na dużo „bielszy” anturaż (mimo koloru skóry wokalistki)? Istny Bacharach w pigułce. Pokręcone zmiany metrum – są. Urocze staccato trąbki skrzydłówki – jest. Chory, erudycyjny dialog Dionne z tymże w samym środku – obecny. Gdybym musiał jednym utworem pokazać komuś o co chodzi w tym całym Bacharachu, bez wahania wskazałbym na ten.

Dionne Warwick - I'll Never Fall In Love Again

…albo ten. Traf chciał, że po sąsiedzku znalazły się tutaj dwie definicje Bacharachowskiej piosenki, w dodatku w segmencie mającym przybliżać nieco postać najważniejszej piosenkarki naszego bohatera. Zarówno „Prayer”, jak i „I’ll Never Fall In Love”, swoją wyluzowaną atmosferą i charakterystycznym płynącym groovem ewokują obrazek, który najczęściej staje mi przed oczami, gdy myślę o piosenkach Burta. Widzę helikopterowe ujęcie pięknego białego jachtu rejsowego na przestworze oceanu, a następnie uśmiechniętych bogatych ludzi (ubranych oczywiście na biało) sączących na jego pokładzie kolorowe koktajle z fikuśnymi palemkami. I chyba nie jestem sam. To z pewnością nie przypadek, że o zaśpiewanie motywu przewodniego do ostatniego sezonu „Statku miłości” poproszono właśnie Dionne Warwick.

Carole Bayer Sager & Michael Jackson - Just Friends

Na początku lat osiemdziesiątych Burt lata swej świetności miał już za sobą. Jego podręcznikowa kłótliwość pozbawiła go praktycznie wszystkich dotychczasowych współpracowników, od Hala Davida po Dionne Warwick, prywatnie zaś doprowadziła do nieuniknionego rozwodu z Angie Dickinson. W tym okresie w jego życiu pojawiła się Carole Bayer Sager, średnio znana piosenkarka i autorka tekstów, dzięki której życie Bacharacha zaczęło się ponownie układać na obu wspomnianych obszarach: tak profesjonalnym, jak i sercowym. Większych przebojów dla samej Carole nie udało im się wprawdzie wspólnie napisać, ale przyjacielski duet z Michaelem Jacksonem z pewnością wart jest wspomnienia. To wszak piękna ballada z driverem w postaci dwóch bliźniaczych, przeplatających się głosów. Moment, kiedy Michael zręcznie wymija frazy Carole swoim la da di da da – delicje. Co ciekawe, to nie pierwsza piosenka łącząca Jacko i Sager. Znane z „Off the Wall” „It's The Falling In Love” to bowiem dosyć wierny cover utworu z drugiego albumu piosenkarki, „Too…”.

The Walker Brothers - Make It Easy On Yourself

Historia nagrywania tego podniosłego hymnu to idealny „dowód w sprawie” wspomnianej wyżej konfliktogenności Warwick. Krótko: powstało demo z jej wokalem, wszyscy mówili „mamy hita”, ale jako że przyszła gwiazdeczka nie była piosenką zainteresowana, pozwolono ją nagrać Jerry’emu Butlerowi. Właśnie wtedy w gniewie miało paść z jej ust słynne Nie przerabiaj mnie, człowieku! (vide: cztery oczka wyżej). Odpuść sobie, D., chciałoby się powtórzyć za tytułem przedmiotu całej chryi, no ale Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę i dziewczyna zarobiła tym samym pierwszy przebój. Wracając jednak do tego meritum: wersja Butlera nie przypadła też do gustu samemu kompozytorowi, więc uszanujmy jego zdanie i – korzystając z okazji – zróbmy miejsce dla Scotta Walkera i „braci” stojących za najpopularniejszym wszak wariantem songu. Wspominając beztekstowy zabieg inicjujący „Don't Go Breaking My Heart” trudno nie przyklasnąć temu zwalającemu z nóg wprowadzeniu. Potężny refren w ujętym po spectorowsku akompaniamencie początkowo musimy dośpiewać sobie w głowie, ale już po chwili pałeczkę przejmuje Walker w mistrzowskim „post-chorusowym” wersecie: Ooh, breaking up is so… very hard to dooo…

Dionne Warwick - Message To Michael

A propos Michaela dwa oczka wyżej... Oczywiście nie. Tym bardziej, że pierwotnie wcale nie o Michaelu piosenka traktowała. David zmienił imię w starej „męskiej” piosence napisanej dla Adama Faitha, „Message to Martha”, na wyraźne żądanie – jakżeby inaczej – Dionne, która po paru latach uparła się nagrać swoją wersję. Zmodyfikował się jednak nie tylko tekst, bo oto zalatująca rzewnym country ballada (znana też pod tytułem „Kentucky Bluebird”) wraz wokalną interpretacją Warwick nabrała zgoła gospelowego wręcz odcienia. Zabawne, zważywszy na to, że Bacharach wydaje się człowiekiem najbielszym z możliwych.

Manfred Mann - My Little Red Book

Jeśli słuchacie tego zestawu jak odprężającej playlisty, w tej chwili ten relaks może zostać nieco zaburzony przez odrobinę szaleństwa. Legendy krążą o kulisach nagrywania tego utworu, napisanego zresztą specjalnie pod konkretną scenę z „What’s New Pussycat?”. Chociażby ta, jakoby Manfred Mann, klasycznie wykształcony pianista jazzowy, nie miał dać sobie rady z napisaną przez Bacharacha partią, więc sam kompozytor wygryzł go sprzed klawiatury na czas rejestracji. Rezultatem tej sesji dziwaczne wyznanie wannabe playera, któremu na nic jego mały czerwony tinderek pełen panienek, bo nie może zapomnieć o prawdziwej ukochanej. To bodaj najbardziej eksperymentalna piosenka w dzienniczku autora. Przemawia za tym już nietypowa aranżacja: dziwacznie brzmiący flet, podbity grzebieniem (?), i to monumentalne miarowe bicie wszystkich instrumentów unisono, przepełnione wręcz jakąś niespodziewaną agresją. Zapewne nieprzypadkowo to właśnie ten pierwiastek postanowili spotęgować muzycy grupy Love w swojej protopunkowej (jak zauważył kiedyś Piotr Szwed) wersji kawałka. Inna sprawa, że w tym celu znacząco uprościli akordy, czego sam Bacharach nigdy nie potrafił zaakceptować. Mimo to ucieszył się ze wzrostu rozpoznawalności swojego nazwiska w świecie rock’n’rolla, jaką wspomniany cover – było, nie było – wywołał.

Burt Bacharach - Nikki

Był czas, kiedy rozłożyście zorkiestrowaną melodię przewodnią z tego utworu kojarzył każdy Amerykanin. Przez wiele lat był to bowiem podkład czołówki pasma „Film Tygodnia” stacji ABC. W najbardziej dziś rozpowszechnionej wersji albumowej to jeden z najpiękniejszych relaksatorów w katalogu Mistrza, prowadzony rozbrajającym motywem, który śmiało można uznać za PARADYGMAT bacharachowskiej trąbki skrzydłówki. Ta wesołkowata linia podszyta jest jednak smutną historią. Nikki to imię córki Burta i Angie Dickinson, która po przedwczesnym przyjściu na świat długo walczyła o życie w inkubatorze. Przeżyła, lecz nie w pełni zdrowa. Jej zmagania z autyzmem i zespołem Aspergera dostarczyły rodzinie Bacharachów wielu dramatów, by ostatecznie położyć kres małżeństwu rodziców. W 2007 r., w wieku 40 lat, popełniła samobójstwo. Burt, jako *artycha* pełną gębą, a więc jednostka czysto życiowo niezbyt ogarnięta, nie do końca umiał odnaleźć się w tej trudnej relacji, co wyrzuca sobie do dziś.

Burt Bacharach - Pacific Coast Highway

Zobacz wizualizację tutaj.

Tom Jones - Promise Her Anything

Nie wiem, czy wynikało to z mojego klasycznego wykształcenia, czy z tego, że jako dzieciak zakochałem się w jazzie, ale muzyka, jaką tworzyli Bill Halley & His Comets, nigdy do mnie nie przemawiała. Ich piosenki składały się na ogół tylko z trzech akordów: C, F i G. Gdyby dorzucili C septymowy, byłoby to o wiele bardziej interesujące, bo prosty C-dur brzmiał dla mnie zbyt cukierkowo. Pewnie dlatego, gdy Bacharach sięgał już gdzieś do rock’n’rolla, usadawiał się bliżej barokowych dokonań Kinks czy The Zombies, niż – dajmy na to – podszytych bluesem Stonesów. Plasujący się w tych stylistycznych okolicach Arthur Lee, poza nagraniem swojej wersji „My Little Red Book”, puszczał zaś do Burta oko na „Forever Changes” aluzją do otwierającego to zestawienie kawałka („A House Is Not A Motel”). Do muzycznej ilustracji tego wątku nie wybieram jednak ani „Made in Paris” Triniego Lopeza, ani „This Empty Place” The Searchers, a utwór poczciwego Walijczyka o dzwonobijnym głosie. Z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem, by reprezentacja repertuaru wykonawcy tak powszechnie (acz nieco na wyrost) kojarzonego z Bacharakiem się tu znalazła, a naprawdę nie lubię „What’s New, Pussycat”. Po drugie – to chyba przykład najdobitniej zdradzający nieufny stosunek Burta do gitar. Przezabawne jest to, że prosty i zadziorny drajw gitarowy ma tu swoje pięć minut przez dosłownie dwie sekundy, po których jego rolę przejmują TE BEZCZELNE TRĄBY. Gitarka ustępuje im zatem miejsca na rzecz ciepłej posadki, zdegradowana niejako do zajęcia się już tylko typowo bakarakowskimi podcięciami. Zapowiedź rock’n’rollowego szaleństwa zaowocowała tym samym faktycznym killerem, w którym jednak cały potencjalny brud przykrył estradowy blichtr i splendor.

Dionne Warwick - Promises, Promises

Przy „My Little Red Book” wspominałem o odrobinie szaleństwa, ale już iście końską dawkę SZALEJU dostajemy dopiero tutaj, co ciekawe – przy zachowaniu typowej dla Burta finezji. Rzeczy, jakie dzieją się (jak się dzieją/w jakim tempie) w tytułowym numerze z broadwayowskiego musicalu „Obiecanki, cacanki” (czyli scenicznej adaptacji „Garsoniery”), zwyczajnie w głowie się jednak nie mieszczą. Liczba modulacji na sekundę w ramach sukcesywnej polimetrii zawstydza jazzmanów, a może i partyturowców. Te pośpieszne kombinacje miały na scenie korespondować z zaaferowaniem bohatera w realiach pędzącego, zmechanizowanego miasta – 60s New York, baby. Warwick – znowu zaangażowana do nagrania demówki – daje sobie z tym radę po mistrzowsku, a trzeba wiedzieć, że złapanie oddechu w takiej piosence to rejony pozazmysłowe. Poważnie musiało to niepokoić odtwórcę głównej roli męskiej, któremu zgodnie z librettem przypadło wykonywanie tych wariactw.

Adam Wade - Rain From The Skies

Jak zauważyła kiedyś ekipa Wykwintnych Progresji Akordów, w PRL-u nie tylko Zbigniew Wodecki kumał bacharachowskie klimaty. Głos Adama Wade’a w kryzysowych momentach tej sympatycznej piosenki łamie się w niemal identycznie kontrolowany sposób, jak u Andrzeja Dąbrowskiego. Wszystkim zakochanym w dwóch pierwszych, niezwykle bacharachowskich właśnie, albumach naszego utalentowanego wokalisty/perkusisty/amanta/rajdowca nie potrzeba więcej zachęty. Jacek Cygan’s Fajne. Ciekawostka – utwór po latach stał się swoistym standardem muzyki jamajskiej.

B.J. Thomas - Raindrops Keep Fallin' On My Head

Ciągle pada. Od czego tu zacząć? Może od: Co tu jeszcze dodać? Bez cienia wątpliwości największy hit naszego bohatera to optymistyczny kawałek-wytrych, którym od lat karmią się reklamy i montażyści programów telewizyjnych. Bacharach mógłby do „Butch Cassidy and the Sundance Kid” napisać numer w analogicznej, bliskiej westernowi estetyce (bo i takie mu się zdarzały), ale zdecydował się – może wobec mniejszej konwencjonalności filmu kowbojskiego, jaki miał udźwiękawiać – ugryźć temat inaczej. Przęsłem idealnie łączącym tradycje okazał się tu głos B.J. Thomasa, piosenkarza – jakby nie było – country. Jednak kawałek stanowi poniekąd również pewne odejście Burta od własnej, wypracowanej stylistyki. Cała ta pozytywna retro przyśpiewka z towarzyszeniem ukulele i pianina honky-tonk może jeszcze nie zdradzać jego ręki, ale już niby-doklejone instrumentalne zakończenie z trąbeczkami i nieregularnym metrum nie pozostawia wątpliwości. Jesteśmy w domu. I zabieramy ze sobą dwa Oscary.

Jackie DeShannon - So Long Johnny

Za chwilę zespół zagra wstęp, czyli popularną przygrywkę… Otóż to, jak ten numer startuje, jak stopniowo, z pełną rozwagą nabiera rozpędu, uważam za jeden z najbardziej dostojnych przebiegów w historii piosenki – śmiało mógłbym go umiejscowić obok „California Girls”. Przy czym odbywa się to praktycznie bez udziału nieznośnego patosu. Wyluzowane pianino i handclapy? No taak, spokojnie, Johnny, przecież ona wyraźnie Ci śpiewa, że wyjeżdża tylko na chwilę. Chociaż z drugiej strony – JAK ta szelmutka to śpiewa: figlarnie i zalotnie, jakby sprzedawała koncertową ściemę, co poniekąd znajduje wyjaśnienie w refrenie. To może jednak odpuść, Johnny, tego kwiatu je pu światu hehee.

Dionne Warwick & Friends - That's What Friends Are For

W połowie lat osiemdziesiątych Burtowi udało się zakopać topór wojenny z Dionne Warwick przy okazji prac nad piosenką do nowego serialu Aarona Spellinga. Major hita nie było, ale epizod ten dał asumpt do nowego początku ich współpracy. Chociaż – w służbie bardziej hollywoodzkiej wersji historii – aż chciałoby się za ten symboliczny „powrót” uznać dopiero ich kolejny wspólny projekt. Drugie podejście do nagrania piosenki Burta wykonywanej trzy lata wcześniej przez Roda Stewarta mogłoby wtedy nosić znamiona poruszającego pojednania w słusznej sprawie – w końcu „That’s What Friends Are For” to idąca śladem sukcesu US for Africa inicjatywa charytatywna, zbierająca fundusze na potrzeby walki z AIDS. Utwór – sygnowany, co znamienne, nie Various Artists, a (nomen omen) Dionne i Przyjaciele – zrealizowano jednak na skalę mniejszą, niż „We are the World”. Wszak oprócz naszej gwiazdy śpiewają tu tylko Stevie Wonder, Elton John i Gladys Knight. Nie przeszkadza to oczywiście rozwojowi standardowej dla tego typu akcji swobodnej repetycji motywów, jakże sprzyjającej coraz to bardziej bizantyjskim popisom wokalnym członków tercetu. W efekcie piosenka rysuje się jako muzyczny ekwiwalent zawodów kulturystycznych organizowanych przez fundację charytatywną: prężymy muskuły w szczytnym celu. Jako że hooki – poczynając od zwrotki startującej jakby w samym środku rozmowy – przy okazji *mocarne*, to wszystko się zgadza.

Dusty Springfield - The Look Of Love

Trudno sobie wyobrazić, że ktoś wykonuje „The Look of Love” lepiej, niż Dusty Springfield. Perfekcjonizm w nutach i wyważona zmysłowość, ale też jednocześnie swoista kruchość, śpiew jakby od niechcenia, kokietujący. Uwielbiam ten oczyszczający moment wejścia refrenu, kiedy subtelna bossa przechodzi w równo odliczany uderzeniami w ride rytm. Cała narracja z miejsca nabiera tempa, do tego stopnia, że zasapana Dusty niemal już nie wyrabia na zaskakującym ją jakby, przedwczesnym wejściu w nowe okrążenie (How long I have waited / Waited just to love you – wspaniała ANADIPLOZA). To z kolei lada chwila kończy się na półmetku i dziewczyna wyhamowuje przechodząc płynnie w kolejną zwrotkę. Co za klasa, doprawdy.

Bobbie Gentry - The Windows Of The World

Bobbie Gentry tu jeszcze nie było, a to wykonawczyni najładniejszej moim zdaniem wersji tego antywojennego hymnu. Mało bacharachowski, bo bardzo przecież ascetyczny aranż i intymna realizacja wokalu, w tym przypadku wygrywają choćby z pierwotnym wykonaniem Dionne (z którego swoją drogą Burt nie był zbyt zadowolony). Matowy głos piosenkarki, nagrany niejako blisko ucha, znacząco wybija się ponad delikatne, minimalistyczne wręcz dźwięki gitary i nieco rozjeżdżającego się kontrabasu, co niewątpliwie sprzyja tej filigranowej konstrukcji. Szczególnie biorąc pod uwagę tekst Davida, w zawoalowany sposób wyrażający sprzeciw wobec przemocy na świecie. W jego kontekście kompozytor, aranżer i muzycy jawią się niby zrezygnowani aktywiści, którzy resztą sił pokusili się o nieśmiały głos w sprawie.

Carpenters - (They Long To Be) Close To You

Zadziwiający przykład na to, jak z piosenki – wydawało by się – topornej, słoniowatej (w oryginale Richard Chamberlain), już bez udziału kompozytora udało się wydobyć to, o co temuż prawdopodobnie chodziło. Carpentersi, wierni sukcesorzy spuścizny Burta, zapatrzeni w Mistrza jak w obrazek, przy swoim podejściu do materii postawili na serię kapitalnych decyzji aranżacyjnych, które umożliwiły im uchwycenie typowo bacharachowskiego ducha w pierwotnie mało, na pierwszy rzut oka, bacharachowskiej pieśni. Nagle okazało się, że „Close to You” to nie jakiś trzecioligowiec z songbooka typa, a jedna z najpiękniejszych ballad wszech czasów. Nieprawdopodobna gracja w ekspresji Karen, opanowanie Richarda w budowaniu dramaturgii, całe mnóstwo mikrosmaczków, np. w postaci kreatywnie wykorzystywanych na rozmaite sposoby pauz – to wszystko składa się na kompletne, zegarmistrzowsko wycyzelowane arcydzieło piosenki. I iście królewskie otwarcie kariery rodzeństwa.

Jeszcze odnośnie pauz. Jako się rzekło, Bacharach nie zawracał sobie zbytnio głowy tym, co z jego twórczością robią młodzi, ale w tym wypadku postawił jeden warunek: te dwa fikuśne, odosobnione muśnięcia fortepianu zostają. A przy okazji polecam rozbudowaną reinterpretację Isaaca Hayesa, wcale nie gorszą od legendarnej przeróbki „Walk On By”. Ten gość to dopiero szarżuje z pauzami.

Herb Alpert & The Tijuana Brass - This Guy's In Love With You

Oto kolejny KAMIEŃ WĘGIELNY w songbooku spółki Bacharach/David. Herb Alpert – nie tyle piosenkarz, co przede wszystkim trębacz (lider Tijuana Brass) – miał podobno w zwyczaju podpytywać znajomych kompozytorów o niezrealizowane projekty wrzucone do szuflady. W tym przypadku Burt zaoferował koledze wysublimowaną, acz niewymagającą większych wokalnych skillsów piosenkę z miejscem na obowiązkowe solo dęte. Rachityczny śpiew Alperta rzeczywiście okazał się wystarczający do interpretacji kompozycji. Mało tego – trębacz nawet specjalnie nie przyłożył się przy rejestracji, bo był przekonany, że na razie nagrywają tylko demo. Wyszło jednak na tyle bezpretensjonalnie, że zdecydowali się zachować ten take. Owocuje to nieco absurdalną konfrontacją: niewzruszony piosenkarz odwala robotę na pół gwizdka, gdy tymczasem za jego plecami powoli, krok po kroku, rośnie, pulchnieje wręcz, podniosła canzona. A jednak, hit list przebojów, w dodatku podwójny, za sprawą wypuszczonej w tym samym roku wersji – jakże by inaczej – Dionne Warwick, przemianowanej na „This Girl’s…”.

Dionne Warwick - Walk On By

Pewnie wstyd przyznać, ale jako pryszczaty młodzian odbierający edukację nader rockową, ten klasyk klasyków i szlagier szlagierów identyfikowałem z początku jako rozedrgany utwór The Stranglers. Subtelny urok oryginału, jakże daleki od tego nowofalowego nerwu, trafił do mnie w pełni dopiero po latach, nawet licząc od czasu, gdy zdążyłem już poznać wersję istotnie kanoniczną. Tymczasem Stranglersi tylko zintensyfikowali do maksimum i tak całkiem już nerwowy, szarpany groove. Co kryje się dalej? Cykadowe podcięcia gitki, standardowa już rozmowa ze skrzydłówką, no i przede wszystkim – rozładowanie tego napiętego przebiegu w niezwykle odważnym aranżacyjnie refrenie. Nagle, ni stąd ni z owąd, Warwick zostaje sama z tymi dwoma potężnymi fortepianami. Sama? Owszem, jeśli nie liczyć jakże przekornej w tej chwili kwestii chórku dorzucającego swoje DON’T. STOP. Decyzja o takim rozwiązaniu w materiale na przebój wymagała nie lada JAJ.

Jackie DeShannon - What The World Needs Now Is Love

Nie planowaliśmy tego, znowu zdecydowało abecadło, a więc – jakby nie było – los tak chciał. Oto zupełnym przypadkiem niniejsza playlista zwieńczona zostaje w stylu perfekcyjnym, utworem niezmiernie uroczystym, w przejmującej manierze traktującym o roli uniwersalnych wartości we współczesnym świecie. Dziś, wiecznie aktualne przesłanie „What the World…”, cały czas znajduje dla siebie co krok nowe okoliczności do sensownego wybrzmienia i – mówcie co chcecie – niezmiennie porusza, w nieważne jak tandetnym anturażu.

Z tą ostatnią, przepiękną i na zdrowy sposób patetyczną partyjką, zostawiam Was, drodzy słuchacze. Zachęcam tym samym do dalszego, samodzielnego zagłębiania się w spuściznę najwybitniejszego kompozytora piosenek w historii.

Pamiętajcie: nie ma jak Bacharach!

Jędrzej Szymanowski (18 czerwca 2019)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: oldpitchforktribute
[8 lipca 2019]
ach ta dzisiejsza młodzież
https://pitchfork.com/reviews/albums/7498-cobra-and-phases-group-play-voltage-in-the-milky-night/
Gość: Jędrzej Szymanowski
[8 lipca 2019]
@ty przyznaję, że nie wiem, ale chętnie się dowiem :)
@M Dzięki za miłe słowa.
Gość: ty
[3 lipca 2019]
o co chodzi z glowa w sloiku? to jakis hermetyczny follow-up?
Gość: M
[20 czerwca 2019]
Dzięki za ten ficzer, plejka lepsza niż większość składanek typa. Myślę, że głowa Burta w słoiku widzi to i Wam błogosławi.
Gość: phalloid
[19 czerwca 2019]
przejrzałem i myślę se: po tytułach znam może połowę. a teraz słucham playlisty i na razie znam wszystkie :D

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także