Dźwięki Stereo #5

Action Bronson - Actin Crazy (5/10)

Jedna z najbardziej oczekiwanych płyt tego roku nadchodzi, fajnie, że poznaliśmy jej kolejny fragment, ale niestety, czując jeszcze na skórze ciepło zachodzącego nad autostradą słońca, zostaliśmy nieco schłodzeni. Bronson zsiadł z Harley'a i wyraźnie zwolnił tempo. Szef zmienił się w chefa, którym kiedyś był i wspominając dawne czasy, przyrządził nam dość konwencjonalne raperskie jadło. Sentymentalna podróż do dawnych lat, garść standardowych mądrych rad („opportunity be knocking, let a motherfucker in”), dość przewidywalny, monotonny podkład. Nie to, że jest źle, jest przeciętnie. A przecież tak pragniemy zaśpiewać w marcu razem za Filipinkami:„Mr. Wonderful to ty”.(Piotr Szwed)

BADBADNOTGOOD & Ghostface Killah ft. DOOM - Ray Gun (6/10)

Na papierze wygląda to naprawdę nieźle. BBNG wiadomo – proca. Wiedzą jak połamać, jak przygroović, jak w nieoczywisty sposób przyciągnąć uwagę słuchacza. Offbeatowa nawijka Ghostface'a też prezentuje się całkiem interesująco. Sama konstrukcja AB dzieła – jak najbardziej oryginalna i propsy za to. Ale nie mogę odeprzeć wrażenia, że kawałek marnuje swój potencjał, drzemiącą w nim werwę. Czuję, że „Ray Gun” to mogłaby być istna petarda, wielki, rapowy energy shot i pewnikiem jeden z lepszych numerów hip-hopowych roku, gdyby na przykład w nieco bardziej konwencjonalny sposób rozwiązano kwestię akcentów muzycznych. A tak, gdzieś po drodze jego potencjalny wigor jest niestety tracony i najfajniejszą częścią numeru okazuje się jamujące outro z kapitalną partią „pijanych” dęciaków. Trochę szkoda. (Paweł Szygendowski)

Cannibal Ox ft. MF DOOM - Iron Rose (8/10)

Cannibal Ox zamienili rozedrgane, szalone ciżmy debiutu na żelazne buty. Bill Cosmiq wyrzeźbił bit, który mógłby służyć za machinę oblężniczą, a Vast i Vordul rapują niemal majestatycznie - DOOM pasuje tutaj jak ulał, naturalnie wchodząc w rolę obok duetu. Numer odsyła trochę do klimatów Army Of The Pharaohs, ale zamiast technicznej napinki jest konkret, nawet jeśli to czcze bragga. Pomysł na „żelazny” temat lekko trąci myszką, ale wobec uwiądu starczego Wu-Tang Clanu dobre i to. „Blade Of The Ronin” zapowiada się na bardzo udany powrót po latach.(Paweł Klimczak)

Daytona - Poppin (6/10)

Na drugim singlu wyprodukowanym dla Daytony, Harry Fraud jest jak na siebie bardzo oszczędny w środkach. Nie ma tu plażowych sampli powycinanych z filmów i gitarowych kawałków. Zamiast tego całość bazuje na głębokim, mrocznym basie rozświetlanym gdzie nigdzie niepokojącą odegraną na fortepianie melodią. Wygląda to tak, jakby szef Surf School postanowił dać swojemu podopiecznemu trochę przestrzeni na zaprezentowanie umiejętności. Z nawijką chłopak radzi sobie nie najgorzej, jednak całemu utworowi brakuj jakiejś iskry, która pozwoliłaby skupić się na nim na dłużej. Może to wina niedoświadczenia Daytony, który bez bardziej widocznego udziału Frauda nie jest jeszcze w stanie porwać za sobą tłumów, a może po prostu obaj panowie nie dali tu z siebie wszystkiego. (Katarzyna Walas)

Future Brown ft. Tink - Room 302 (8/10)

Nie podjęłam jeszcze decyzji czy podzielać ogólną, a przede wszystkim pitchforkową, podjarkę Future Brown. Nie ułatwił mi tego ciężki do przełknięcia singiel „Vernaculo”. Z drugiej strony, „Room 302”, stanowiące jakby rewers zwiewnych i wysublimowanych erotycznych kawałków FKA twigs, to przykład podwórkowego feminizmu, który przez swoją dosadność przemawia równie mocno na wyobraźnię. Nieocenioną robot odwala tu charyzmatyczna Tink, rapująca bez ogródek: „I’m trying to seduce you, I got a couple hundred way I can use you”. Delikatny i doskonale wyprodukowany podkład, który z pozoru wydaje się oszczędny, po dokładniejszym przesłuchaniu odkrywa swoje zakamuflowane bogactwo. Ja dałam się uwieść. (Katarzyna Walas)

Grynch x Wizdom x Fearce Vill - My City's Filthy (8/10)

Wiem, że to ma być rubryka z nowościami, ale co zrobić, gdy we wciąż rozszerzającym się i coraz szybciej pędzącym internecie umknie coś wartościowego? Jak tu nie wrócić do jesiennej, niebywale przebojowej współpracy, wspartych przez Macklemore'a, zawodników z Seattle? Czy można ot tak po prostu przejść do porządku dziennego nad faktem, że Grynch, ujawniający swego czasu naprawdę spory potencjał, po raz kolejny sygnalizuje nieprzeciętne możliwości? „My City's Filthy” opiera się na patencie starym jak świat – to opowieść o mieście poprzez związane z nim wspomnienia, wrażenia, skojarzenia. Niby nic szczególnego, ale połączenie intensywnego, niepokojącego, energetycznego beatu z wokalnym zawadiactwem daje tu naprawdę świetny efekt, sprawiając, że Seattle – miejsce z każdym rokiem mocniej kojarzone z hip-hopem, może się pochwalić doskonałą muzyczną wizytówką. (Piotr Szwed)

Preston Harris - Love Crazy (7/10)

Do składu HS87 dołącza nowy, zdolny zawodnik, który brzmi trochę jak odpowiedź na na Timberlake’a czy, momentami, Jeremih. Nieoczywisty rytm i rozpieprzony bit Hit Boya po trzech minutach przechodzą w drugą, jeszcze bardziej szaloną część tego singla, ozdobioną licznymi chórkami, blaszanymi elementami perkusyjnymi czy efektami specjalnymi typowymi dla „The Chronic”. Bardzo obiecujące i oryginalne R&B, które może znacznie wzbogacić ustawienie drużyny HS87. (Mateusz Błaszczyk)

The Hue ft. Ladybug Mecca - Slick (6/10)

Gdyby po dwudziestu dwóch latach śpiączki ktoś się właśnie przebudzał, to słysząc płytę Joey’ego Bada$$a czy niniejszy numer The Hue mógłby pomyśleć, że w rapie wiele się nie zmieniło. Twórcy „Slick” na każdym kroku upewniają się, że nie umkną nam niespecjalnie subtelne odwołania do roku 1993 i samych Digable Planets – przez skojarzenie z „Rebirth Of Slick (Cool Like Dat)”, parafrazy, podkradziony jazz rapowy styl czy wreszcie intro z samą Ladybug Mecca. Bardzo przyjemnie słucha się tego odgrzewanego od dwóch dekad muzycznego kotleta, choć nie spodziewałbym się po jego autorach nic ponad te niezbyt błyskotliwe zrzynki ze starszych kolegów. ‘Cuz the’yre slick like that, HUE HUE HUE. Ale chętnie zmienię zdanie, jeśli mają coś więcej do powiedzenia. (Mateusz Błaszczyk)

Jeremih ft. J. Cole - Planes (5/10)

Premiera albumu „Late Nights” ciągle się odwleka, w między czasie Jeremih wypuszcza kolejny (po lekko wieśniackim „Don’t Tell ‘Em”) singiel. Pomimo że pomysł kolaboracji chłopaka z J. Colem wydaje się wspaniały, to jednak lepiej wygląda na papierze niż w rzeczywistości. Oszczędny podkład, słabo zarysowane hooki i Cole wlekący się z swoim rapem jak leniwe słonisko w składzie porcelany. W „Planes” niestety zachwiane zostały proporcje – erotyczny, uwodzicielski śpiew Jeremih zupełnie nie współgra z nawijką J. Cole’a. Jak tak dalej pójdzie, już zupełnie stracimy nadzieję, że „Late Nights” dorówna wydanemu trzy lata temu mixtape’owi o tym samym tytule. (Katarzyna Walas)

Kaytranada ft. Vic Mensa - Drive Me Crazy (7/10)

„Wimme Nah” było jednym z fajniejszych tracków zeszłego roku, a „Drive Me Crazy” brzmi jak naturalna konsekwencja dalszej współpracy obu gości. Inwazyjny bas, potężny bit, złożone i wielowarstwowe partie klawiszowe, a także dzikość serca i wszechstronność Mensy. Nie słyszałem jeszcze słabej czy choćby średniej produkcji Kaytranady i póki co za każdym razem zaskakiwał mnie nowymi rozwiązaniami, jak choćby fragmenty niewydanego jeszcze oficjalnie singla The Internet, „Girl”. Kaytranada ma szansę być najciekawszym towarem eksportowym Kanady, jeśli tylko utrzyma tempo i formę.(Mateusz Błaszczyk)

Kuban x Essex - Mała Mi (7/10)

Czasem jest tak, że mistrz ceremonii musi zrobić krok w tył, bo wyraźnie gra z lepszymi od siebie. Kuban swoim wokalem dokłada tu jedynie ważną, pasującą cegiełkę, jednak jego rap można nazwać co najwyżej przyzwoitym, choć pośród dyskusyjnych fragmentów zdarzają mu się wersy imponujące, nie wiem na ile planowaną, wieloznacznością. Fundamentalne znaczenie ma za to beat, tfu, raczej utwór Essexa i stanowiący niepokojącą wariację na temat kobiecości cudnie zmontowany teledysk. Te dwa elementy sprawiają, że dość konwencjonalna opowieść o relacjach damsko-męskich zyskuje drugie, a może i trzecie dno, a podmiot liryczny wobec muzyki i obrazu nieświadomie kuli, kurczy się niby przed schulzowską Undulą. „Witam w moim świecie mała”. Cóż za naiwność, przecież wiadomo, że to jest świat Małej Mi. (Piotr Szwed)

Adrian Lau - James Bond (7/10)

Surf School nie samym Harrym Fraudem stoi. Hannibal King machnął taki bit, na którym można było oczekiwać charakterystycznej sygnatury głoszącej la musica de Harry Fraud. Przy okazji, Adrian Lau powiększa grono zdolnych białasów (o 100%?) w tym labelu. Krótko, bo tylko 2 minuty, trwa „James Bond, ale to wystarcza, żebym liczył, że jego następny album przebije nie tylko poprzednie, trochę nierówne wydawnictwo, ale też zawalczy na listach końcoworocznych. (Mateusz Błaszczyk)

Snakehips ft. Syd Tha Kid - Gone (7/10)

Ja na przykład o Snakehips wcale nie zapomniałem, bo po prostu nie znam kolegów, więc dzięki za info, Tomasz Skowyra. Teraz będę czekał na wydawnictwa obu stron tej współpracy, skoro mają się niebawem ukazać. Czy tylko mnie się wydaje, że to jest Snakeships? I czy nie byłaby to fajniejsza opcja? (Mateusz Błaszczyk)

Kanye West ft. Paul McCartney - Only One (6/10)

Będę bronił “Yeezusa” tak, jak zawsze broniłem „808 & Heartbreaks”. I tak jak w przypadku tamtego krążka, efekty „Yeezusa” hip-hop odczuwa dopiero po chwili (posłuchajcie tych przesterowanych bębnów na „Cadillactice”). Sądząc po dwóch singlach, przy których pracował Paul McCartney, nowy album Westa idzie w intymnym kierunku i bardziej niż na rewolucji społecznej i muzycznej, tym razem nasz uroczy megaloman chce skupić się na prezentowaniu swojej wrażliwej strony. Zaskakująco, „Only One”, ballada na auto tune i klawisze McCartney’a, nie jest wrażliwą katastrofą. Jeśli przejdziemy ponad auto tunem (bywa ciężko, rozumiem), to całkiem porządny utwór, prowadzony przez przyjemny refren i pojawiające się tu i ówdzie harmonie wokalne (ekhem, Paul, czyżbyś coś powiedział Kanyemu?). Hołd rodzicielstwu, zwrot ku intymnej (by nie powiedzieć „podtatusiałej”) muzyce - nietrudno posądzić Westa o próbę akcesu do strefy bezpiecznych Grammy. Ale ja wierzę w jego szczerość. Tylko ten auto tune… (Paweł Klimczak)

Your Old Droog - Gentrify My Hood (6/10)

My mind playing tricks on me – zawsze mi się wydaje, że jego ksywa to tak naprawdę My Old Drool, i taka niewinna pomyłka miałaby pewnie bardzo smutne skutki w trakcie wywiadu. Droog wydaje się poważnym, nowojorskim twardzielem, pokroju Prodigy z Mobb Deep (który zresztą gościł na ostatnim wydawnictwie Y.O.D.). Aż tu nagle „Gentrify My Hood” wypływa na soft-/prog-rockowych klawiszach okraszonych rozgrzanymi w słońcu dźwiękami saksofonu i myślę, że chyba byśmy się dogadali. Przy okazji, cała EP-ka jest warta uwagi.(Mateusz Błaszczyk)

Mateusz Błaszczyk, Paweł Klimczak, Piotr Szwed, Paweł Szygendowski, Katarzyna Walas (17 lutego 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także