Screenagers Jukebox #27: listopad 2014

Kuba Ambrożewski

Polskie akcenty. Kategoria raczej żartobliwa od czasu, kiedy jeden z komentatorów telewizji publicznej wypowiedział zdanie: „Polskim akcentem w dzisiejszym meczu jest holenderski sędzia, który kilka lat temu prowadził spotkanie Odry Wodzisław”. Ale cóż poradzić, lubujemy się w punktowaniu tych sympatycznych momentów, kiedy na przykład wokaliści Foals i Phoenix wyznają, że chcieliby na swoich pogrzebach odegrania utworów polskich kompozytorów. Albo kiedy wschodząca gwiazda „indie” dla gimbazy, formacja Echosmith, autorzy milusiego przeboiku „Cool Kids”, okazuje się złożona w całości z rodzeństwa o swojsko brzmiącym nazwisku Sierota.

Czasem jednak nie chodzi o kurowanie kompleksów i czerstwe skojarzenia językowe, a o historię – autentycznie ciekawą, nawet jeśli w gruncie rzeczy nieistotną. Oto jakiś czas temu, przekopując się przez twórczość „irlandzkich The Smiths”, grupy Microdisney, moją uwagę przykuła okładka jednego z singli. Nie wiem jaki interes miał zespół z Rough Trade w odbywaniu tournee u boku grupy Tilt po Polsce w 1985 roku, ale tę słabo udokumentowaną kartę polskiej muzyki alternatywnej z pewnością warto byłoby rozwinąć. Nie zrobią tego raczej sami zainteresowani, bo w rozmowie z The Quietus wspominają tę nielegalną i nieoficjalną trasę, przebąkując coś o stanie wojennym, zniesionym przynajmniej półtora roku wcześniej. Na obwolucie dwunastocalowego winyla „Birthday Girl” bez cienia wątpliwości widzimy kadr z szarych, smutnych ulic komunistycznego Wrocławia, ujęcie z okien hotelu Orbis wychodzących na „Klub nauczyciela” przy Powstańców Śląskich. Klubu już nie ma, zespołu również, kraju podobnie. Została piosenka – jedna z najprzystępniejszych, najbardziej popowych w całym dorobku Microdisney.

Microdisney – Birthday Girl

Krzysztof Krześnicki

Jedno z czołowych miejsc na mojej prywatnej liście najlepszych coverów. Spacemeni nagrali kilka wersji tego utworu, jednak zdecydowanie największe wrażenie robi wydłużony, jedenastominutowy livejam z EP-ki „Transparent Radiation”. Z pierwotnej wersji MC5 został tylko hardrockowy riff, z którego Pierce i Kember wydobywają całą tkwiącą w nim brutalną, chuligańską siłę. Posłużył on Brytyjczykom jedynie jako luźny szkielet dla psychodelicznej improwizacji zatopionej w nieludzkich dawkach feedbacku i przesteru. Główny motyw parokrotnie niknie w hałaśliwych fade-outach zbudowanych z dźwięków sprzężonych gitar, by wyłaniać się z nich na nowo, ze zdwojoną mocą. Energia uwalniana z każdym atakiem riffu lokuje się gdzieś pomiędzy noise’ową psychodelią japońskiego Les Rallizes De´nude´s a garażowo-krautowymi utworami Ścianki (którzy przecież latali własnym Statkiem Kosmicznym”). Nad całością unosi się duch Sun Ra, patrona wszystkich kosmicznych podróżników.

Spacemen 3 - Starship

Krzysiek Kwiatkowski

Gdyby przynajmniej 1/4 prog-rockowych grup miała taki dryg do chwytliwych zagrywek świat byłby nieco lepszy. Wąs w przypadku Electric Light Orchestra jest nad wyraz widoczny i owszem, bez wątpienia ta supergrupa lubiła eskapady w głąb przerażających gitarowo-symfonicznych uniesień. Dało się to wszystko przełknąć, bowiem obok wątpliwej urody piosenek znajdowały się popowe wymiatacze. „Sweet Talkin' Woman" posiada jeden z najlepszych hooków w historii, a w jego skład wchodzi Beach Boys, Yes i kilka drgań disco. Dodatkowo kolorytu na przekór dodaje rozkosznie naiwny vocoder, używany zresztą z wielką miłością przez ELO jeszcze w kilku innych utworach. Dzięki zachwycającej elastyczności oraz angielskiego dystansu „Sweet Talkin' Woman" w każdych okolicznościach wywołuje uśmiech na twarzy.

Electric Light Orchestra - Sweet Talkin' Woman

Michał Pudło

Pssst, psst, hej kolego. Czy chciałbyś doświadczyć niezapomnianych chwil w towarzystwie radosnych melodii prosto z upalnej Kalifornii? Chcesz, by ogrzały cię przezierające przez listowie promienie wysublimowanego sunshine popu? Jeżeli tak, to witaj na pokładzie! Uściśnij dłoń Briana, pomachaj radośnie Alowi i Dennisowi, zbij pionę z Carlem i Brucem, odczekaj moment, następnie przytul smutnego, skulonego w rogu Mike’a, ustaw album „Sunflower” Beach Boysów na adapterze, wciśnij play i najzwyczajniej w świecie delektuj się radością.

Porozmawiajmy o drugim indeksie na płycie, „This Whole World”. Rozumiem, piosenka faktycznie może wystraszyć sztubackim wstępem, ale bez obaw – im dalej w nuty, tym delikatniej się robi. Zadbał o to osobiście Brian Wilson (to jego jedyna samodzielnie napisana piosenka na albumie). W zwrotkach słyszymy leniwie opadającą melodię i Carla Wilsona w kapitalnej formie wokalnej. Brian i chłopaki dośpiewują chórki, auuummmm dop didit, auuummmm dop didit, doo-wop jak się patrzy. W przedrefrenie Carl dramatycznie wyznaje, że gdziekolwiek by nie poszedł, wszędzie spotyka Mike’a Love’a: and when I go anywhere, I see love, I see loooove, I see loo-o-ooooove. Nie zazdroszczę. Kto chciałby wszędzie spotykać Mike’a Love’a? A potem wkracza „refren”, cudowne 15 sekund, prawdopodobnie najcieplejszy moment w muzyce pop tamtego roku. Moi drodzy, koniecznie zwróćcie uwagę na dzwonki i dzwoneczki. W zwrotkach i w przedrefrenie słyszymy je niewyraźnie, ale w „refrenie” nagle robi się TOTALNIE TWEE i melodię kontrapunktują drobne, urocze trójkąciki. Brian Wilson postarał się o mrugające gwiazdy na niebie tej piosenki. Gdy po drugiej zwrotce „refren” wraca ponownie, Carl nuci już jedynie uu u-u-u uuuu uu uu uu uuuu, uu u-u-u uuuu uu uu uu uuu. To prawda, niewiele więcej pozostaje do dodania.

„This Whole World” to frustrująca piosenka. W niecałe 2 minuty dzieje się tu zbyt wiele dobrego. Brian Wilson najwyraźniej nie mógł się zdecydować, który z genialnych motywów powinien być tym dominującym, wokół którego orbitowałyby hołdujące mu zwrotki, pozostawił więc wszystkie melodie obok siebie na równych prawach. Są tu razem z nami i następują po sobie, możemy je podziwiać i wybrać swoją ulubioną. Ja oczywiście wybieram cudowne 15 sekund. Poza tym to prawda, że gdy dziewczyna wścieka się na chłopca, to wcale nie jest na poważnie!, nie należy się martwić, ale gdy porzuci cię na serio, koleżko, to zostajesz sam jak palec i szczerze należy Ci współczuć. That’s how it goes.

The Beach Boys – This Whole World

Jędrzej Szymanowski

Co za maksymalnie zażerający patent. A przy tym prosty na sposób tak absurdalny, że mało komu (poza Mataną Roberts) przyszedłby w ogóle do głowy. Wymiana tego wyborowego riffu odbywająca się między basem i gitarą to rozwiązanie na tyle mocne, że poza nim chłopaki z Sebadoh nie muszą dodawać już praktycznie nic w drugim utworze na „Bakesale” (albumie świętującym w tym roku dwudzieste urodziny). Po tym krótkim instrumentalnym CHIAZMIE (pełniącym, jak ma się okazać, rolę refrenu), Loewensteinowi aż trudno powstrzymać się przed kolejnym – tym razem wokalnym – przejęciem powielanego przed chwilą motywu. O ile początkowo w połowie drogi Jason potrafi przywołać się jeszcze do porządku, tak w drugiej części kawałka, dając się ponieść narastającej gitarowej euforii, kopie powietrze i rzuca jakby w głowie aa jebać to. Linijki Watch out for my bullshit / Everybody's got it śpiewa już na melodię podstawową, zacierając tym samym ostatnią różnicę między zwrotką a refrenem „Careful”. No, ale skoro inni reprezentanci gatunku potrafili wypaść genialnie przez całą piosenkę krzycząc tylko trzy słowa, to właściwie czemu nie?

Lubię sobie myśleć, że tak mogliby brzmieć Foo Fighters, gdyby nie słuchał ich Obama.

Sebadoh - Careful

Kuba Ambrożewski, Krzysztof Krześnicki, Krzysiek Kwiatkowski, Michał Pudło, Jędrzej Szymanowski (26 listopada 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także