Miesiąc w singlach: styczeń-luty 2012

Szczęśliwa czternastka świeżutkich singli z datą 2012 nie tylko wprowadza nas w temat nadchodzących, interesujących oraz mniej lub bardziej wyczekiwanych premier płytowych, ale też powoli wyrywa nas z mroźnych szponów zimy, informując o nieuchronnym nadejściu ciepłej i słonecznej wiosny.

Chromatics - Lady (7/10)

Brzmienia Chromatics i w ogóle wykonawców z okolic Italians Do It Better nie da się z niczym pomylić. Ten charakterystyczny, nostalgiczno-miejski klimat klawiszowych dźwięków, przesiąkniętym chłodem, ale też emocjonalnym ciepłem zarazem stanowi markę samą w sobie, którą warto pielęgnować, lecz również niespecjalnie nadużywać. Oto złożyło się jednak, iż w jednym czasie przypomnieli o osobie zarówno Chromatics, Glass Candy i Kavinsky, choć tylko ci pierwsi na razie w zanadrzu chowają nową płytę. „Lady” jako rzecz nie najświeższa, bardziej nawiązuje do stylistyki „Night Drive”, trochę natomiast mniej do tytułowego utworu z nadchodzącego albumu „Kill For Love”, ale też znajdzie się na krążku. Płyta miała być w styczniu, co się z nią dzieje aktualnie, wie tylko zespół i wytwórnia, ciągle nad nim pracujące. (Kasia Wolanin)

Matthew Dear - In The Middle (I Met You There) (7/10)

Trochę niezauważalnie, chciałoby się rzec – po angielsku, Matthew Dear wykupuje kolejne porcje mojej szczerej sympatii. Zaczęło się od ubiegłorocznego koncertu na OFF Festivalu, a ściślej rzecz biorąc rozproszonej w chorej ekstazie post-apokaliptycznej dyskoteki na gruzach ciemnego miasta. Wydana w styczniu EP-ka „Headcage” odkręca gęstą, ponurą atmosferę „Black City” i wypełnia się pogodniejszą, ale ciągle duszną aurą. Najbardziej piosenkowy fragment „In the Middle (I Met You There)" jest, obok „Slowdance”, chyba najciekawszym piosenkowym kawałkiem w dotychczasowej twórczości Deara, mimo że oddał dowodzenie przy mikrofonie Jonny’emu Pierce’owi z The Drums. Odtwarzając zaraz po sobie „Slowdance” i „In The Middle…” można zauważyć niemało punktów wspólnych, które tworzą coraz bardziej wyrazistsze popowe portfolio muzyka. Więcej takich, Matthew. (Sebastian Niemczyk)

Goldfrapp - Melancholy Sky (7/10)

Logiczne, choć zarazem jakoś dziwne, wydaje się to, że Alison i Will wydając składankę podsumowującą ich dotychczasową działalność singlową, do celów jej promocji nagrali piosenkę, którą wracają do rozmarzonych nastrojów „Felt Mountain”. I to w wersji z orkiestrowym turbodoładowaniem. Dołożyli saksofony, odrobinę bondowski sznyt i 1000 słoni. Patos w końcówce rozlewa się niczym kipiące mleko. Powinienem się okropnie nad nimi poznęcać za to wszystko. Skoro jest tak dziwnie, to dlaczego jest tak dobrze? Może to sentyment, słabość do wokalistki, a może to te kilka akordów tuż przed refrenem, z wiążącą je melodią. Albo to wejście dęciaków. Cokolwiek, zią. „Melancholy Sky” to prezent głównie dla fanów debiutu, przeboju z tego raczej nie będzie. (Paweł Gajda)

Gorillaz feat. Andre 3000 & James Murphy - DoYaThing (4/10)

Damon Albarn zmontował własną ekipę na All Star Weekend i ubrał ją w trampki Converse'a, które Air Maxami, jakby nie patrzeć, nie są. Na papierze ten skład wygląda wyśmienicie, ale Damon zdążył już wielokrotnie pokazać, że nazwiska raz grają, raz udają. W „DoYaThing” imprezie przewodzi Murphy, który chyba porwał Albarnowi iPada, bo z Gorillaz zgadzają się tu głównie presety. Nie jest tajemnicą, że ta formacja to dziś objazdowy multipleks, i że nikt z okna nie wyskoczy, jeśli po prostu zamkną kram bądź będą cięli takie kupony. Jednak nawet na „Plastic Beach” zdarzały się duże rzeczy i trochę szkoda, że Damon nie poszuka dla siebie jakiejś poważniejszej odskoczni od pracy. Zresztą Andre też mógłby się w końcu ogarnąć. (Mikołaj Katafiasz)

Julia Holter - In The Same Room (7/10)

Julia Holter zdejmuje już zupełnie ciężar eksperymentów i przestawia się na bedroom pop lekki jak puch, w dodatku rozmontowany miękkim oniryzmem. Przystępność w tym wypadku żadnych ważnych atutów nie przyćmiła, a może nawet kilka udało się wyeksponować – zdolność do pisania zgrabnych, ale nie tracących nic ze swego bogactwa utworów nie wydaje się taka oczywista, kiedy słucha się poprzednich nagrań artystki, zwiastujących raczej systematyczne zagłębianie się w poszukiwaniu dość wyrafinowanych form wyrazu. I te epickie, misternie tkane kompozycje angażowały dotychczas ze skutkiem jak najbardziej bliskim uznaniu, ale tu Holter ma zdecydowanie więcej uroku. Harmonie w liniach melodycznych wciąż zostawiają ślad warsztatu dalekiego od standardu dream-popu zalewającego nas corocznie, ale to już jest piosenka dla waszych dziewczyn. Wiadomo, że bez niedawnej wagi tematu odpowiednio dobrana jest inna paleta emocji, ale mam nadzieję, że to długoterminowy zwrot w stronę słuchacza, bo też i efekt jest wzorcowym przykładem optymalnej równowagi środków. Wciąż jest to artyzm najwyższej próby, zmieniły się jednak parametry. A więc obrót spraw rysuje się odwrotnie do metamorfoz Joanny Newsom – od wymagających epików do „małe, a cieszy”. I nie jest tak, że Holter dopiero teraz zaczęła być interesująca, ale jakkolwiek bardzo udane było zeszłoroczne „Tragedy”, konceptualne i ambitne dzieło, trochę u nas zresztą niezauważone, to wolałbym, żeby Julia podążyła tą właśnie ścieżką kondensacji. Bo efekt jest urzekający, ale bez pretensji - przy obalonym monumencie Holter staje się po prostu dziewczęca, i świetnie by było pozostać już w tej niewieściej poświacie na zbliżającym się „Ekstasis”. (Karol Paczkowski)

Ladyhawke - Black White & Blue (5/10)

Parę lat temu zapamiętałem Ladyhawke jako śpiewające wyluzowane numery, tylko nieco mniej wyluzowane dziewczę. Nawet nie tyle zapamiętałem, co skojarzyłem kilka haseł z jej filmowym pseudonimem i już nawet nie pomnę jak zamknąłem szufladę. „Black White & Blue” zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym kończył się rok 2008 i o ile estetykę udało się wbrew światu zamrozić, o tyle pierwiastek luzactwa wyraźnie się ulotnił. W jego miejsce wskoczył za to Goldfrappowy refren, który ciężko lepi się z mostkiem, a ten z kolei dość niezdarnie wychodzi ze zwrotki. I nawet nie to, że Goldfrapp mieli lepsze "stadiony", bo i do dryfu „Paris Is Burning” czy „Dusk Till Dawn” jest tu daleko. Niby więc wszystko u panny Brown na miejscu, ale piosenki brak, a nawiasem i fizys jakby już nie ten sam. (Mikołaj Katafiasz)

Public Image Ltd. - One Drop (6/10)

Pierwszy od 20 lat kawałek Public Image Ltd., który wejdzie w skład nadchodzącej czteroutworowej EP-ki sprawił, że zacząłem się zastanawiać, czego należałoby oczekiwać od powracającego na scenę zespołu, który niegdyś wyznaczał nowe kierunki i przecierał szlaki muzyki alternatywnej. Czy można mieć nadzieję, że sprosta własnej legendzie, skoro jeszcze przed rozpadem skręcił w stronę banalnego pop-rocka? „One Drop” jest na szczęście zatopiony w stylistyce znanej z pierwszych, klasycznych, płyt zespołu. Mamy więc charakterystyczny – dubowy – puls basu, zimne plamy dźwiękowe w tle, oszczędną konstrukcję, prosty rytm i niezawodnie paranoidalny głos Johna Lydona. Encyklopedyczny post-punk made by PIL. Problem w tym, że Lydon z kumplami wyważyli te drzwi ponad 30 lat temu. Zabawne, że muzyka, która wciąż brzmi świeżo, gdy puści się ją ze starych płyt, powielona współcześnie, przez tych samych ludzi (no, niezupełnie), którzy ją niegdyś stworzyli, zyskuje aurę retro - ot, kwestia kontekstu. Ja na przykład poczułem się jakbym wszedł do muzeum. Szkoda, że nie powstało nic bardziej „na czasie”. (Paweł Jagiełło)

Ronika - Automatic (7/10)

Panna Sampson wróciła z zeszłorocznej edycji Red Bull Music Academy, gdzie wysłuchała trzyipółgodzinnego wykładu Nile'a Rodgersa (polecam, warto wysiedzieć i obejrzeć). I to słychać. „Automatic” otwierają jakby znajome akordy gitary i charakterystyczny groove basu i bębnów. Gdzieś tam po drodze wkrada się nieśmiały posmak zabaw talkboxem w stylu Rogera Troutmana. Są chóralne refreny, do których Ronika zdaje się mieć niekiepską smykałkę. Wprawdzie robotyczne rwanie rytmu nie spędzi snu z powiek Daft Punkom, ale wystarczy na przyzwoite urozmaicenie bujającego beatu. Dziewczyna znów wysmażyła fajny, imprezowy hymn. Nile Rodgers approves. Kim ja jestem, żeby się z nim sprzeczać? (Paweł Gajda)

Posłuchaj >>

Saint Etienne - Tonight (7/10)

Nowy singiel Saint Etienne odpala tam, gdzie skończył się poprzedni, „Method Of Modern Love”. Czyli witamy na parkiecie, na którym do nowoczesnego eurodance’u tańczą sobie Annie, Sophie, Kylie i Roisin. „Tonight” to słodka, zdecydowanie zbyt łagodna na realia dzisiejszych list przebojów, lekko nostalgiczna piosenka o uroczo naiwnym, niedzisiejszym przesłaniu: ekscytacji związanej z wyjściem na koncert ukochanego zespołu. Trudno więc się nie utożsamiać. Jednocześnie z poziomu meta przechodzimy płynnie na meta-meta, bo słuchamy przecież „Tonight” obgryzając paznokcie ze zniecierpliwienia, w końcu od „Tales From Turnpike House” minęło siedem lat. „Words And Music By Saint Etienne”, które – po samej trackliście wnosząc – ma zadatki na koncept album O MUZYCE, będzie soundtrackiem późnej wiosny, to pewne – ukazuje się 21 maja. Choć top five hitów bym się po nim nie spodziewał. (Kuba Ambrożewski)

Santigold - Disparate Youth (7/10)

No dobra, założenie było inne. Miałem zjechać ten numer, bo, sorry, ale co to za teledysk ma być? Animated video my ass!: młodego pokolenie rdzennej ludności o bliżej niesprecyzowanym pochodzeniu, jakieś tandetne animacje pseudo-3D, niczym z bardzo tanich aplikacji na kosztownego iPada, oraz antywojenne przesłania – wszystko aż za bardzo w stylu całkiem nieogarniającej Arulpragasam. Last but not least: nie lubiłem Santogold wcześniej i nic nie wskazywało na to, że Santigold bardziej przypadnie mi do gustu, nawet jeśli subtelnie rehabilitował ją w moich oczach feature u Beatsie Boys, będący zresztą jednym z mocniejszych momentów na ich płycie. Ale, jakkolwiek chciałem się wygodnie poprzyczepiać do tych bzdurnych elementów i wreszcie do skrzypiącego głosu Santi, „Disparate Youth” się wybroniło. Pozostał charakterystyczny brud z debiutanckiego LP, ale sama piosenka płynie znacznie lżej, swobodniej. Nawet sama Santigold, choć wokal niby ten sam, nie ciąży już tak bardzo i przyjmuje bardziej melodyjny, popowy styl. Do tego stopnia, że kiedy singiel się kończy, klikam repeat, tłumacząc się z początku koniecznością poznania badanego materiału. Ale prawda jest taka, że to naprawdę fajny numer. (Mateusz Błaszczyk)

The Shins - Simple Song (3/10)

The Shins powoli zaczynają być jednym z najbardziej przereklamowanych zespołów ostatnich lat. Toć już „Wincing The Night Away” było z lekka wtórne względem wcale nie tak przecież oryginalnych, poprzednich dwóch krążków ekipy Jamesa Mercera, a i songwritersko album ten wcale nie wymiatał. Raczej momentami przypominał o chwilach dawnej świetności. „Simple Song” to być może najbardziej nieodkrywcza piosenka, jaką słyszałem od dobrych paru miesięcy – kawałka, który wnosiłby tak WIELKIE NIC do dyskografii The Shins i to jeszcze w roli pilota albumu, nie spodziewali się chyba nawet najbardziej zacietrzewieni wrogowie tej kapeli. Ot, kompilacja paru zwrotek i refrenów, głównie z „Chutes” i „Wincing”, które dawno już osłuchaliśmy. Po co? (Kuba Ambrożewski)

Sam Sparro - Happiness (7/10)

O stanie umysłu wypełnionym po brzegi poczuciem szczęśliwości i czystą radością śpiewa w nowym singlu dziarski Sam Sparro. Australijczyk idealnie wstrzela się w naszą czasoprzestrzeń: wspomina o słońcu, które okazuje się najlepszym panaceum na zimową depresję, wprowadzając swoim energicznym kawałkiem świetną, wiosenną atmosferę. Chwytliwe klawisze, estradowy rozmach momentami nawet w Prince'owskim stylu oraz nieprzeciętna lekkość i naturalność, z jaką Sparro stara się nas wyrwać z zimowego letargu. Tytuł „Happiness” zobowiązuje i nie zawodzi , bo tak konkretnie zaraża optymizmem. (Kasia Wolanin)

Violens - Unfolding Black Wings (6/10)

W żadnym razie nie jestem głosem będącym dla odbioru Violens na Screenagers przeciwwagą, ale jak umiar w powracaniu do załogi Elbrechta przychodzi mi z trudem, tak „Unfolding Black Wings” wywołuje umiarkowany zachwyt. Zwykłe doznanie estetyczne faktycznie może ubarwić jakieś śledzenie tropów, ale wciąż brakuje elementu, który pozwoliłby przestać myśleć o tej miniaturce jako o popisowym szkicu. Motywy się wyprzedzają i rozpychają łokciami, co jest, będąc sprawiedliwym, doprawdy wysmakowane, wymuskane, ale może też i trochę wymuszone. Zapewne to ja nie nadążam, ale mam wrażenie, że jest tutaj trochę za duszno, a jednocześnie bezdusznie. I właśnie jedyny sensowny zarzut, który można by wobec „Unfolding Black Wings” wyprowadzić, to wytknięcie nieco męczącego przekombinowania, przyćmiewającego piosenkowe oblicze Violens, chociaż mam świadomość, że zupełnie nieodpowiednio byłoby zamykać ambicje zespołu w kategorii chwytliwości. A jednak skrajnie rozmazane wokale zamiast kontrastowo uzupełniać się z pędzącą na złamanie karku rytmiką, gnaną przez charakterystycznie już skalibrowaną ostrość riffów, wydają mi się od szkieletu zbyt odklejone. Sytuacja tego numeru pozostanie więc chyba warunkowana rolą jaką spełniać ma w przestrzeni albumu, niemniej stan satysfakcjonującego przytłoczenia nie równa się powaleniu na kolana. Mam silnie subiektywne zastrzeżenia co do „progresywnej”, intelektualno-muzykologicznej przyjemności jaką dostarcza ten utwór, jednocześnie zarysowując swój potencjał, który ostatecznie nie ma ujścia. Ostatecznie widzę to trochę tak, że „Unfolding...” lepiej wypada rozpisane w partyturze, niż jako twór, który kładzie nas synchronicznie. Pozostaje jednak świetne jako aperitif, podbijający wyrazistym stemplem, na jeszcze przecież wyraźnym, nieodgrywaną erudycję i wciąż szlifowany warsztat ekipy Elbrechta. Tyle tylko, że (w relacji paradoksalnej z rozpaleniem instrumentarium) bez iskry. (Karol Paczkowski)

Alex Winston - Fire Ant (6/10)

Sympatyczna Amerykanka numerem „Fire Ant” zapowiada swoją debiutancką płytę, poprzedzoną w roku ubiegłym całkiem rześkimi EPkami, z których szczególnie żywiołowe „Locomotive” mocno utkwiło w pamięci. Bezpośrednia zapowiedź płyty „King Con” to trochę rzecz z innej bajki, ale ciągle tkwiąca dość mocno w pop folkowych korzeniach Alex Winston. W „Fire Ant” zdecydowanie zagęszczono instrumentarium i samą melodię, dzięki czemu otrzymaliśmy utwór zdecydowanie cięższy i nie tak oczywisty jak chociażby sympatyczne „Velvet Elvis”. Niemniej ciągle Winston porusza się w dość specyficznych klimatach americany, trochę jarmarcznej i ludycznej, dziewczęcej i migotliwej. W dalszym ciągu ten styl czyni Alex interesującą i fajną wokalistką, która może musi popracować trochę nad wyrazistością swojej muzycznej twórczości, ale nie stoi na pewno na straconej pozycji. (Kasia Wolanin)

Kuba Ambrożewski, Mateusz Błaszczyk, Paweł Gajda, Paweł Jagiełło, Mikołaj Katafiasz, Sebastian Niemczyk, Karol Paczkowski, Kasia Wolanin (1 marca 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[3 marca 2012]
Re: \"Melancholy sky\"

Goldfrapp do zimowo-gorskiego brzmienia debiutu probowali troche wrocic na \"Seventh tree\", choc udalo sie to imo srednio. Co samego \"Melancholy sky\", to ja odbieram utwor ambiwalentnie, jako nieco cyniczny ruch ze strony zespolu, cos w stylu \"hej, ci ktorzy polubili nas w wydaniu glam i tak pewnie kupia tego skladaka, pokazmy ze pamietamy tez o teskniacych za Felt Mountain\". Oczywiscie moze to byc nadinterpretacja, ale... :)
kuba a
[3 marca 2012]
Placek - o rany, jeden z najbardziej irytujących mnie błędów... Dzięki.

Jerzy - nie sądzę, raczej dostałby notę *poprawną* (lub w ogóle zostałby zignorowany), ale na pewno kontekst dodatkowo obniża tu moją ocenę, co chyba wynika z siedemdziesięciu poprzednich wypowiedzi na ten temat.
Gość: jerzy
[3 marca 2012]
gdyby simple song nagrał anonimowy polski zespół, to dostałoby 8/10 z notą, że ślicznie, sentymentalnie, wruszająco i w ogóle fajnie jak to nasi piszą ładne piosenki, nie?
Gość: placek
[2 marca 2012]
"Dwutysięczny ósmy"? Zwracajcie większą uwagę na korektę, bo wygląda to fatalnie.
kuba a
[1 marca 2012]
Pszemcio, no ale to trochę JAKBY jest jedenasty ich album z tymi samymi piosenkami. Ile lat minęło od "Chutes", dziewięć? Nawet zespół Bracia zdążył zmodyfikować swoje brzmienie przez ten czas. Dla mnie to jest artystyczne bankructwo Mercera, jeśli po pięciu latach przerwy asekuruje się najbezpieczniejszym utworem w karierze. No sorry, ale nie po to wynosimy na piedestał jakieś Talk Talk, żeby potem poklepywać po ramieniu za takie pitolenie. Rozumiem, że dla kogoś to jest przyjemna piosenka, ale sądzę, że część czytelników Scr. preferuje podejście nieco mniej powierzchowne i dlatego ocena taka, a nie inna.
Gość: wassyl
[1 marca 2012]
hahaha co za absurd, screenagers miało już dziesiątki słabych, fatalnych a nawet żenujących momentów ale nie wiedziałem że kuba tak krótkim tekstem jest w stanie przebić nawet bełkot błąszczyka z recki ostatniego afro kolektywu, może jutro nawet michał ogórek wspomni o tym w dzień dobry tvn
Gość: rick deckard
[1 marca 2012]
A skąd. Przecież z tekstu wyraźnie wynika, że schrzanili się dopiero w pewnym momencie.
Gość: pszemcio
[1 marca 2012]
Kuba, piszesz jakby to byc ich 11 album z takimi samymi piosenkami
kuba a
[1 marca 2012]
Nie wiedziałem :)

Przy okazji RYM możemy pozdrowić miłego i anonimowego czytelnika, który prowadzi profil Screenagers tamże. Dzięki!
Gość: ps
[1 marca 2012]
"simple song" na rate your music jak narazie na szczycie listy singlowej2012 , ale po takiej ocenie od Kuby boję się, że na koniec roku nie zmieszczą się nawet w pierwszej setce...
kuba a
[1 marca 2012]
A ile można dać piosence, którą mógłbyś wymyśleć sam na podstawie dziesięciu innych piosenek Shins? Przecież brzmią jak swój tribute band.
Gość: pszemcio
[1 marca 2012]
ej no, Simple Song może nie jest niczym nowym ale to jedyny zarzut. Żeby od razu 3/10?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także