Urbanizer #5: wrzesień 2011

Zdjęcie Urbanizer #5: wrzesień 2011

Jesienny sezon muzyki chodnikowej można uznać za otwarty.


Posłuchaj wszystkich utworów dzięki playliście YouTube.


Asap Rocky - Peso (7/10)

Asap Rocky jest jednym z tych, którzy udowadniają, że hip-hop ma się dobrze i następne pokolenia są w stanie dorzucić do niego swoje trzy grosze, przewietrzając tę zdominowaną przez weteranów dziedzinę. Wychowanek Harlemu rapuje o tym, co dobrze zna, czyli Nowym Jorku, paleniu blantów, „fucking bitches”, ziomkach z ulicy, z którymi gra w kości w wolnych chwilach pomiędzy paleniem blantów, fucking bitches i dilowaniem koką. Jest też sporo o samym rapowaniu – tu niespodzianek nie ma, nowojorski odpowiednik „The Wire” dwie dekady później. Cieszy fakt, że młodzież wychowana w tak wątpliwych warunkach jest jeszcze w stanie zająć się czymś pożytecznym, dla ucha mojego na przykład. Sama muzyka rozpowszechnia się z prędkością światła po blogach tumblr, co na szerszą skalę zapoczątkowała odrobinę wcześniej ekipa WOLF GANG ze wschodniego wybrzeża. Czym jednak byłby sam rap bez znakomitego beatmakera, którym jest jego ziomek z dzielnicy, 17-letni Asap Ty Beats. Wydana półoficjalnie EP-ka krąży od wakacji po cyberprzestrzeni, jednak wszystko wskazuje na to że LP pojawi się ASAP. Niech SWAG będzie z wami. (Karolina Zajączkowska)

Blawan - What You Do Whith What You Have (7/10)

Jest to niewątpliwie dobry rok dla Jamiego Robertsa, ukrywającego się pod pseudonimem Blawan. Po jego debiucie dla labelu Hessle Audio z EP-ką „Iddy/Fram” przyszła kolej na pozycję w katalogu belgijskiej wytwórni R&S Bohla, następnie na numer na kompilację rodziny Hessle i w końcu jeden z najbardziej rozchwytywanych white labelów tego roku –„Getting Me Down”. I może dlatego, że Blawan wypuszcza swoje tracki dość sporadycznie, każdy z jego releasów staje się momentalnie torpedą parkietową, jeszcze przed wydaniem testowaną w klubach całego świata przez brać didżejską i największe producenckie nazwiska. Szatan z Yorkshire przygotował właśnie kolejną porcję przyjemności dla zaprzyjaźnionego R&S, która w radiu Rinse pobrzmiewa już od wiosny. „What You Do Whith What You Have” oparty jest na samplu jednego z wykładów Red Bull Music Academy z Moodymannem. Słyszymy już dobrze znaną acidową 303-kę łamaną przez szaleńczą perkusję zachowaną w mrocznej aranżacji techno, którą podsyca głos Moodiego. Mieszanka ładnie wpasuje się w wizerunek labelu. Warto też zwrócić uwagę na bliskie wydania utwory pod szyldem Karenn, które nagrywa z innym wychowankiem R&S, Pariah. (Karolina Zajączkowska)

Jacques Greene - Motivation (7/10)

EP-ka Deadboya, „Cash Antics Vol. 1”, wydana przeszło rok temu nakładem Well Rounded Records, pokazała, że można do woli bawić się wokalami r&b i rozprowadzać je pod banderą white labelów, by te później trzęsły parkietami na całym świecie. Renesans r&b w jakimś stopniu możemy zawdzięczać właśnie Deadboyowi – od czasu wydania „Cash Antics” zaśniedziałe już utwory r&b zostały wzięte na warsztat przez rzesze producentów, którzy dali im drugą młodość ku uciesze wszystkich sentymentalnych słuchaczy. Ciepłe kobiece wokale takich gwiazd jak Ciara, Christina Milian, Janet Jackson, Cassie czy grup Destiny's Child i TLC są jednym z głównych źródeł sampli.

Jacques Greene, 21-letni producent z Montrealu, o którym głośno było już nie raz od czasu jego debiutu dla wytwórni Lucky Me w 2010 roku, niejednokrotnie sięgał po tego typu triki, jak choćby w refiksie Cassie feat. Diddy „Must Be Love”. Tym razem pokusił się o white labelową EP-kę (prawdopodobnie z powodu niemożności „wyczyszczenia” wokali) zawierającą trzy house’owo-garage’owe ballady, z których na prowadzenie wysuwa się „Motivation” z elektryzującym śpiewem Kelly Rowland. Wokal, osadzony pomiędzy chwytającymi za serce, wyzwalanymi analogowo bitami, charakterystycznymi już dla Jacques’a, powoli wprowadza w stan niepohamowanej ekstazy. (Karolina Zajączkowska)

Katy B - Lights On (Gigamesh Remix) (7/10)

Gigamesh swoją karierę rozpoczął niedającym się zapomnieć editem dla Radiohead z 2009 roku. Spryt, z jakim wtedy podszedł do tego kawałka, uczynił z niego małego bohatera sieci. Kolejne remiksy, a tak naprawdę „kompleksowa rozbudowa i uszlachetnianie kompozycyjne”, w jego wykonaniu niszczyły oryginały jeden po drugim. Pierwszy z brzegu: Foster The People „Pumped Up Kicks” (Gigamesh Remix) i kolejny: Michael Jackson „Don't Stop 'Til You Get Enough” (Gigamesh Remix Dub Edit).

Moim zdaniem debiut tego kolesia to najbardziej oczekiwana rzecz na amerykańskiej scenie electro. Kim jest Gigamesh? Jak się okazuje, Matt Masurka produkuje już od dobrych kilku lat, współtworząc przeróżne projekty. Pod swoim nowym aliasem specjalizuje się w reorganizacji dobrze znanych treści popkultury. Tym razem na celownik wziął Katy B i jej zeszłoroczne „Lights On”, utwór, który od wielu doczekał się remiksów. Matt kojarzy nowe trendy, ale umiejętnie je rozpracowuje: rozpoczyna modnym cowbellem z 808-ki i eurobeatowym stabem. Po pierwszym dropie kawałek przypomina bity od Cybotrona, ale całą przyjemność z jego kontemplacji psują miarowe podjazdy syntetyka i wokal. Ten drugi musi być wyeksponowany i nienaruszony. Pojedyncze strzały z syntetyka w refrenie nieodparcie wskazują na wczesne Detroit. Problem w tym, że to popowy kawałek, a nie techno, nie ma czasu na techno wypominki. W czterech minutach kolega Gigamesh kompresuje rave, pop, acid i sporo przyjemności. (Krzysztof Kolanek)

L-Vis 1990 - Lost In Love (feat. Javeon McCarthy) (7/10)

Pierwszy singiel z debiutanckiego albumu L-Visa jest najmniej zaskakującym make-overem, jaki można sobie wyobrazić. W krytycznych opiniach o singlu co rusz padają stwierdzenia o istotnej zmianie w brzmieniu londyńskiego producenta. Czy ja wiem. W strukturze wytwórni Night Slugs, której współzałożycielem jest właśnie L-Vis 1990, to właśnie James Connolly był tym najbardziej upopowionym elementem – piewcą melodii, regularnej konstrukcji, entuzjastą house’u w jego tradycyjnej formule. Jego najpopularniejszy kawałek, „Forever You”, osadzony był przecież w bardzo zbliżonej konwencji do „Lost In Love”, eksponującej chwytliwość i podejście sfokusowane na wokal. Ów zmutowany house, który zwykło się kojarzyć z Night Slugs, pojawiał się w „Forever You” raczej w kontekście pastiszu, puszczenia oka do dziwacznych syntezatorów z „Hyph Mngo” Joya Orbisona, aniżeli definiował styl L-Visa jako innowatora. Jeśli „Forever You” nie przekonało zgromadzonych w sprawie nie do końca poważnego podejścia L-Visa do muzyki house, musiał to zrobić inny kawałek – abstrahując od jego wątpliwej jakości – „Do You Remember”, który na przestrzeni sześciu minut wyłuszczał banalne triki doprowadzające klubową publiczność do ekstazy.

L-Vis swoją muzyką nie rewolucjonizował brytyjskiego undergroundu, nie czyni tego i teraz. Tym razem jednak do materii house’u Connolly podszedł w pełni poważnie, nagrywając przebojowy, równo skrojony „hiciak”. Analogowe syntezatory, automat perkusyjny Roland TR-707 i miękki wokal Javeona McCarthy’ego (znanego też z „Forever You”) odsyłają do klasyki muzyki tanecznej, do lat 90., do „20 klubowych” na MTV. Gdyby kręcili nowy sezon „Queer As Folk”, „Lost In Love” niewątpliwie byłoby ścieżką dźwiękową kolejnych podbojów Briana Kinneya w klubie Babylon. (Marta Słomka)

Mosca - Bax (7/10)

Didżeje tacy jak Jackmaster czy Oneman, czyli światowa czołówka, nie do końca poddali się presji, jaka dziś dominuje nad sceną klubową. Owszem, grają nowości, owszem, wiedzą, co jest „In”, ale w swoich setach zawsze znajdują miejsce na garydżowe klasyki. „Bax” Moski zagrane przez Onemana/Jackmastera na Notting Hill Carnival (właśnie między hitami UK garage) wywołało niesamowitą euforię. Nie bez powodu – „Bax” to podróż w przeszłość, ewokująca najdoskonalsze momenty UK garage, dodatkowo podlana house’ową pulsacją. Mosca zabawił się też strukturą – impreza zaczyna się nie w momencie głównego motywu, a wtedy, kiedy wchodzi nisko osadzony bas w ascetycznym otoczeniu perkusji. UK garage wydaje się jedną z nielicznych klubowych stylistyk, które nie tylko starzeją się z klasą, a wręcz są podskórnie obecne cały czas. W kontekście renesansu house’u możemy spodziewać się większej ilości numerów zbliżonych do „Bax”, co jest raczej dobrą wiadomością dla tych, którzy narzekają na nietaneczność i przekonceptualizowanie współczesnej muzyki „tanecznej”. (Paweł Klimczak)

Rustie - Ultra Thizz (7/10)

Totalnie zwichnięte „Zig Zag” było moim singlem roku 2008. Od tamtego czasu bezskutecznie szukam na kolejnych wydawnictwach Rustiego tego samego natężenia chorego vibe’u. Russell trochę za długo zwlekał z wyprodukowaniem longpleja, a w tym czasie na tronie króla ciężkich syntezatorowych brzmień podsiadł go ukradkiem kolega z Warpa – Hudson Mohawke. Ale płyta wreszcie została ukończona i ukazuje się w październiku. Na razie do dyspozycji mamy tylko buńczuczne zapowiedzi, pochwały ziomków, którzy już ją słyszeli, no i dwa, wydane niemal równocześnie, single – „All Night” oraz niniejszy, całkiem kozacki „Ultra Thizz”. Tak jak na zeszłorocznej EP-ce „Sunburst” mamy tu wycieczki w kierunku najbardziej pompatycznej strony lat 80. oraz sporą zawartość muzycznego chamstwa w chamstwie. Czy muszę dodawać, że bardzo lubię taki wyrafinowany sposób deptania wszelkiej finezji? Na drugie „Zig Zag” pewnie jeszcze sobie poczekam, ale już robię miejsce na iPodzie na „Glass Swords”. Joker ma w tej chwili kompletnie przechlapane. (Paweł Gajda)

Araab Muzik - Streetz Tonight (6/10)

Araab Muzik oprócz tego, że jest czarodziejem MPC (nie ma żadnej przesady w tym stwierdzeniu, zajrzyjcie na Youtube), jest także niezwykle pomysłowym producentem. W teorii połączenie trance’u i hip-hopu brzmi koszmarnie, w praktyce nie tak źle. Sprawność amerykańskiego producenta w posługiwaniu się bitmaszyną AKAI nie ulega wątpliwości, choć nie jest to wyłącznie techniczna zabawa. „Streetz Tonight” nie jest ciekawostką, ale pełnoprawnym utworem, ze znakomicie rozłożoną dynamiką, a nawet klubowym momentem. Wokalizy i klawisze wsamplowane w utwór znalazłyby sobie miejsce na antenie jednej z rozlicznych „muzycznych” rozgłośni, serwujących bezmózgą sieczkę, ale osadzone w kontekście gęstych perkusjonaliów i hiphopowego groove’u są do przełknięcia, a nawet tworzą intrygującą kompozycję. Aspekt rytmiczny – rozbudowany, różnorodny i intrygujący – stanowi najważniejszy element „Streetz Tonight” i warto o tym pamiętać. Araab Muzik jest nową jakością w świecie hiphopowych producentów i abstrahując od jego umiejętności (było nie było manualnych): bity Araaba naprawdę ciekawią, stanowiąc żywy dowód na to, że rzeczywiście można połączyć niemal dowolne stylistyki. Tylko znajdźcie teraz rapera, który pod te bity nawinie. (Paweł Klimczak)

Game - Martians vs. Goblins (feat. Lil Wayne & Tyler, The Creator) (6/10)

Jest tutaj Lil Wayne, ale jego udział to jedno zdanie w refrenie. Jest tutaj Tyler, The Creator, który jeszcze długo będzie nagrywał zwrotki o tym, jak jego życie zmieniło się od czasu sukcesu Odd Future, zwrotki pełne autoreferencji, dodajmy („Bruno Mars wciąż ssie chuja”). Jest wreszcie Game, raper o sporych możliwościach, któremu jednak nigdy nie udało się wspiąć na rapowy panteon (na którym urzęduje chociażby Lil Wayne). Nowy album Game’a raczej niewiele zmieni w tej materii, choć jest wypełniony rewelacyjnymi kawałkami. „Martians vs. Goblins” zdecydowanie do nich należy – krocząca, niemal groźna produkcja 1500 Or Nothin’ tworzy doskonałe tło dla gorzkich i agresywnych słów Game’a, który nie oszczędza nikogo. Zamiar zabójstwa Rihanny wyeksplikowany jest dosłownie, obrywa się też Eryce Badu i Chrisowi Brownowi, ba, nawet Snoop nie może spać spokojnie. Oczywiście dissy to część rapowej konwencji (w której Game’a ostatnio ponosi, w końcu rewelacje „50 Cent jest gejem” znacznie poza nią wykraczają), choć nie wiem, czy ktokolwiek z obrażonych w szczególny sposób się przejmie. Nic to, ważne, że zwrotki rapera z Kalifornii nawinięte są w doskonały sposób – jego flow jest zazwyczaj na tym samym, wysokim poziomie. Tym bardziej „The R.E.D. Album”, bo w to, że zawojuje rapowy świat, w którym karty rozdano dawno temu (a który to moment Game przespał/zawalił – zależy jak na to spojrzeć) raczej wątpię. Ostatnie słowa należą się Tylerowi, który coraz mocniej rozpycha się w świecie rapowego mainstreamu, szczęśliwie zostawiając niszę ciekawostki za sobą. Pełnoprawna kooperacja między Weezym a liderem Odd Future jest nie tylko bardzo wyczekiwana, ale i na pewno możliwa. (Paweł Klimczak)

Hackman - Close (6/10)

Hackman nie zawodzi, więc nie widzimy problemu w kolejnym podhajpowaniu jego twórczości. Po twardym, mechanicznym singlu „Made Up My Mind” ze stycznia latem Ben wraca do swojego delikatniejszego, sentymentalnego wcielenia. Tym razem sampluje Alicię Keys i przy pomocy software'owych sztuczek dokonuje operacji zmiany płci wokalistki, przez co wycięte fragmenty „No One” otrzymują jeszcze jakieś 10 punktów do soulowego rozedrgania. Czy to z przekory, czy też dla interesującego kontrastu, pod owe tęskne zaśpiewy Anglik zmontował lekko muskający bębenki beat ze słonecznymi klawiszami w roli ni to smyków grających pizzicato, ni to karaibskich stalowych bębnów. I to już wystarczy do wykończenia bujającego, letniego hitu. Nie zapomnijcie tylko sprawdzić reszty EP-ki „Close”, bo jest równie sympatyczna. (Paweł Gajda)

Jill Scott - So Gone (What My Mind Says) (6/10)

Dziwny wybór singla, ale może Jill Scott wie, co robi, bo jej ostatni album zadebiutował na szczycie Billboardu – to najwyższe miejsce w dotychczasowej karierze wokalistki. Choć z drugiej strony, do tego sukcesu przyczynić się mogło pozamuzyczne publicity, które Scott zdobyła ostatnio jako aktorka. Tak czy inaczej, po pilotującym album „The Light Of The Sun” motorycznym disco „So In Love” drugim promującym płytę utworem został nadający się do odtwarzania nocą „So Gone”. Niezła kompozycja, wyposażona w hipnotyczny refren, udanie nawiązuje do formatu quiet storm, tyle że jest – jak to w neo-soulu – jeszcze bardziej wycofana i senna, niż by nakazywał wzorzec z Sevres dla tego typu piosenek, nomen omen „A Quiet Storm” Smokeya Robinsona. Jak sobie te wygrywane na trąbce senty-menty poradzą w sąsiedztwie agresywnego współczesnego r&b? Pewnie nie najlepiej. Ale szacun dla Jill Scott, że podjęła walkę. (Paweł Sajewicz)

SBTRKT - Pharaohs (6/10)

Trochę niezdrowo napaliłem się na długogrający debiut Aarona Jerome'a po poprzedzających go EP-kach, a także wyprodukowanym dla Jessie Ware kawałku „Nervous”. Wprawdzie pierwszy singiel z albumu – zaśpiewany przez Yukimi Nagano „Wildfire” – był bardzo zacny, ale cały album nie ma, moim skromnym zdaniem, tej samej wyrazistości kompozycyjnej. Niemniej, nie dzieje się źle w Zjednoczonym Królestwie, skoro tanecznemu podziemiu wolno bezkarnie robić takie wycieczki w stronę popu, jak w przypadku drugiej małej płyty pochodzącej z self-titled SBTRKT. Nasz zamaskowany koleżka zaprosił do współpracy lubianą przez redakcję Urbanizera Roses Gabor, która dostarcza ciut subtelniejszy popis wokalny niż w innych, znanych nam gościnnych występach. Skoczne to, melodyjne, sklejone z wyczuciem, ale czy zmieści mi się na liście tegorocznych przebojów? Na razie najbardziej podobają mi się świecące czułki Roses w teledysku. No i maski Aarona. (Paweł Gajda)

Soul Clap - Between The Edit (6/10)

Kilka miesięcy temu nakładem Glass Table ukazała się skromna EP-ka autorstwa szczecińskiego Catz ‘N Dogz i bostończyków z Soul Clap. Wciągający leniwy deep house, którym wypełnione jest wydawnictwo, pokazuje kolejne oblicze duetu Tarańczuk/Demiańczuk – rytmom bliżej do katalogu Nicolasa Jaara, aniżeli do zawiesistej wersji minimalu, którą tandem zaprezentował choćby na albumie „Stars Of Zoo”. Współpraca na linii Polska-USA musiała przebiegać niezwykle organicznie, albowiem wpływ powolnego house’u Soul Clap na twórczość Catz ‘N Dogz wypadł tu wyjątkowo naturalnie. Esencję brzmienia Soul Clap usłyszeć można w zamykającym „Between The Edit”, przeróbce nieśmiertelnego przeboju The Isley Brothers. Bostończycy dali się już niejednokrotnie poznać od strony popowych editów, biorąc na warsztat choćby Fleetwood Mac czy Chrisa Isaaka, ale tu ich „osowiała” wrażliwość ujmuje szczególnie. Ku zaskoczeniu - sterylnemu, wybitnie „ejstisowemu” brzmieniu oryginału dodali głębi lokującej tę interpretację bliżej emocji bijących z klasycznego soulu i r&b. Rozmyty wokal i wyeksponowany temat klawiszowy umoszczone na szkielecie pulsującego slo-mo house’u oscylują wokół palety bezwstydnie melancholijnych wzruszeń. Ileż razy można mierzyć się z Isley Brothers? Oto dowód, że jeszcze niejednokrotnie. (Marta Słomka)

Wale & Rick Ross - That Way (feat. Jeremih) (6/10)

Tak naprawdę ten numer ukazał się już na sygnowanej nazwą labelu Ricka Rossa kompilacji – Maybach Music Group – która wyszła w maju, ale stosunkowo niedawno „That Way” zagościło na wysokim położeniu listy Billboardu. To jest właśnie przykład na to, jak jeden klasyczny i często nadużywany sampel może wciąż stanowić podstawę dobrego hiphopowego kawałka, dzięki ładnej soulowej melodii i rozbudowanym orkiestracjom. Dziwne, że tak oczywisty, wyświechtany już fragment nie zaburza odbioru całości, bo przecież rozpaczliwe ukrywanie braku umiejętności i pomysłów dość często polega na chowaniu się za powszechnie szanowanymi tuzami soulu czy funku. Tutaj jednak kawałek płynie sobie leniwie od zwrotek Wale’a i Ricka Rossa, przez bogatą prechorusową warstwę dęciaków z „Give Me Your Love (Love Song)” Curtisa Mayfielda do bardzo ładnego r&b refrenu, który nie byłby tak śliczny bez samplowanych chórków. Fajnie, że po tylu latach da się jeszcze utrzymać tę subtelną harmonię. (Mateusz Błaszczyk)

Joker - Back In The Days (5/10)

Ironicznie brzmi tytuł nowego singla producenta z Bristolu. Rzeczywiście, back in the days, purpurowy dubstep łamał nam serca, a niemal każdy nowy numer Jokera z miejsca stawał się hitem. Sytuacja się zmieniła, o czym pisaliśmy już w Urbanizerze przy okazji „The Vision (Let Me Breathe)” – po prostu kolor purpury wyblakł (podobnie jak cały dubstep) i stracił swój potencjał. Joker – nie wiem, na ile świadomy tego faktu – sprawnie ratuje się przed porażką swojego albumu, zapraszając kohorty wokalistów i wokalistek. „Back In The Days” to solidny numer, z plejadą grime’owych MC’s i refrenami Shadza (tego od niezapomnianego „Forever You” L-Visa 1990). Warstwa instrumentalna to rzecz jasna standardowa purpura, z dość ciekawą melodią (chociaż najładniejszy motyw pojawia się na końcu utworu, zostawiając uczucie niedosytu; może wersja albumowa będzie zawierała jego rozwinięcie). Z gości najlepiej wypada – oprócz kapitalnych refrenów Shadza – Buggsy, młody wilczek odpowiedzialny za bardzo udany singiel „Pure Gas”. Niestety, Scarz i Double wyraźnie odstają, zarówno od Buggsy'ego, jak i podkładu. „Back In The Days” mimo wszystko broni się całkiem nieźle, a i dobrze wiedzieć, że grime i purpurowy dubstep stanowią dobrą mieszankę. (Paweł Klimczak)

James Blake feat. Bon Iver - Fall Creek Boys Choir (3/10)

Nawet nie wiem, od czego zacząć... Oczywiście, ostatnia płyta Bon Ivera jest rewelacyjna i kierunek, który obrał – bardziej rozbudowanych aranżacji – jest ze wszech miar słuszny. Także James Blake ma na swoim koncie kilka udanych wydawnictw, choć w przypadku tego młodzieńca droga była zupełnie odwrotna – zostawił rozbudowane, postdubstepowe struktury dla oszczędnych (i średnio udanych) singer-songwriterskich szkiców. Współpraca między tymi artystami mogła wydać na świat albo coś wybitnego, będącego wypadkową ich niezaprzeczalnego talentu, albo kompletnego knota. Niestety, „Fall Creek Boys Choir” nie zapisze się do annałów muzyki elektronicznej złotymi zgłoskami, a jego miejsce to bardziej śmietnik historii. Bon Iver dał się podkusić i pozwolił „przemutować” swój głos na modłę Blake’a, co nie byłoby może tak złe, gdyby nie fakt, że sfera instrumentalna w tym numerze jest szczątkowa, wręcz na granicy istnienia. W połączeniu z cyfrowym wyciem (przykro mi, inaczej nazwać tego nie mogę) efekt jest odpychający. To zlepek jęków, uderzeń perkusji i łagodnych plumknięć klawiszy. Nie składa się to na większą, bardziej sensowną całość, co dziwi tym bardziej, że przecież „Bon Iver” był albumem wypełnionym dobrymi kompozycjami. Justin Vernon zupełnie niepotrzebnie skusił się na opacznie rozumianą nowoczesność. (Paweł Klimczak)

Mindless Behavior feat. Diggy Simmons - Mrs. Right (3/10)

Drogi pamiętniczku, odwieczny konflikt pokoleń sprawia, że czuję się przeraźliwie staro. Kiedy z rozrzewnieniem wspominam lata szczenięctwa, przeciętny wiek inicjacji seksualnej leci na łeb na szyję, Justin Bieber rozważa zapuszczenie brody, a dzieciaki z Mindless Behavior marzą o dorosłych stosunkach z kobietami. Stosownie do zmian w świadomości, zmienił się sposób obrazowania: czterdzieści lat temu Brian Wilson fantazjował wouldn’t it be nice if we were older, a dzisiaj trzynastoletni Prodigy rzuca buńczucznie: heard you got the goods go ahead show them off, take a picture quick, send it to my phone. Trudno się dziwić, młodość rządzi się swoimi prawami; nam, starcom, nigdy nie było łatwo nadążyć. Tyle że kiedyś mieliśmy – każdy z nas – po sześćdziesiąt lat na grzbiecie, a dzisiaj? Niedawno przeczytałem, że dwudziestodziewięcioletni Brytyjczyk został dziadkiem. Serio. Chciałbym powiedzieć, że wcale mnie to nie martwi, ale potem myślę o mojej emeryturze, o tym kto będzie na nią pracował. Prodigy z MB? A może trzy lata starszy Diggy Simmons? *Czy oni nie są jednak odrobinę za młodzi?* Zawsze myślałem, że potencja powinna aktualizować się we właściwej formie, tak jak u tych knypków rapujących „To my”, którzy będąc dziećmi, potrafili dziećmi pozostać. Wszystko się w tej materii straszliwie przemieszało: już dwa lata temu szesnastoletni Bieber, wyglądając na lat jedenaście, dawał do zrozumienia, że skończył trzynaście, a poetyka jego tekstów sugerowała, że ma co najmniej czterdzieści. Czy stoi za tym jakieś fonograficzne, pedofilskie lobby? I kto im pisze te kiepskie piosenki? (Paweł Sajewicz)

Mateusz Błaszczyk, Paweł Gajda, Paweł Klimczak, Krzysztof Kolanek, Paweł Sajewicz, Marta Słomka, Karolina Zajączkowska (26 września 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ban
[5 października 2011]
lol
Gość: fuck you
[5 października 2011]
Słuchasz już wyłącznie tłustego bitu, to takie dorosłe, congrats nigga. tacki ze zmywarki mówią ściema ya.
Gość: ban
[5 października 2011]
nie słyszałam jeszcze nowej płyty :-(
Gość: fuck you
[5 października 2011]
Tracki z releasów, yo urbaniaki, yo. Poza tym, banie, chętnie przeczytam twoją review tracka arctic monkeys, bless ya.
Gość: jedrek
[28 września 2011]
modymann przez 2x n na końcu

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także