Flying Lotus: Sylwetka

Zysk dla świata z istnienia Stevena Ellisona jest ogromny. Kanał Adult Swim ma swoje bumper music, producenci beatów dostali od niego wonky, a dzięki „Cosmogrammie” wiemy, jak będzie wyglądał jazz za 30 lat. Flying Lotus jest wielki.

Kalifornia to miejsce szczególne, pod wieloma względami można je uznać za raj na ziemi. Nie wiem, czy to klimat, bliskość Oceanu, historia społeczno-kulturowa, czy mieszanka tych i innych czynników sprawia, że kalifornijska ziemia rodzi co chwilę synów i córki, którzy w mniejszym bądź większym stopniu wstrząsają światem muzyki. FlyLo nie jest tu wyjątkiem.

Ciężko uwierzyć, że w Boże Narodzenie ubiegłego roku Flying Lotusowi stuknęła dekada producenckiej roboty. Liczyłem na jakiś benefis na telewizyjnej dwójce, ale się niestety zawiodłem.

10 lat – ta liczba pokazuje, jak wiele czasu i pracy włożył FlyLo by nie zostać kolejnym beat-makerem, jednym z wielu porządnych – czasem zachwycających – rzemieślników. Drogę dojrzewania dźwiękowego miał zresztą fascynującą. Zaczynał od standardowych, ubranych w boom-bapowe szaty form (co można usłyszeć na jego wczesnych beat-tape’ach), by z czasem dać się ponieść fantazji i wprowadzając coraz to nowe elementy, podryfować w stronę kosmicznego jazzu. Szczególnie polecam jubileuszowy mix Gaslamp Killera, który w 40 minutach spróbował zamknąć dziesięcioletni dorobek FlyLo.

Ellison, jako członek klanu TYCH Coltrane’ów, był na muzykę niejako skazany. Jazzowe wpływy z dzieciństwa, podbite jeszcze przez film dokumentalny o swojej ciotce Alice (żonie Johna Coltrane’a), dały mu unikalną umiejętność rozbudowywania hip-hopowych struktur o niebywałą treść, choć początki kariery FlyLo nie do końca zapowiadały taki kierunek.

Po serii beat-tape’ów, w 2006 roku, nakładem niezależnego labelu Plug Research ukazał się debiutancki longplay Ellisona, zatytułowany od roku urodzenia naszego bohatera – „1983”.

Oprócz oczywistych inspiracji późnym J Dillą („Bad Actors” mogłoby równie dobrze znaleźć się na „Donuts”) czuć było, że mamy do czynienia z pewnym przełomem w pojmowaniu beat-muzyki. Szczególnie warto zwrócić uwagę na brzmienie perkusji – takich werbli nie miał do tej pory nikt (ekhem, no może poza Madlibem), a i pozostałe perkusjonalia są wyjątkowo bogate i szalone (jak u... Beat Konducta). Słowem – w materii rytmicznej FlyLo wiele zawdzięcza swojemu kalifornijskiemu ziomkowi. Choć do pewnego stopnia, bo charakterystyczne, „mokre” brzmienie warstwy rytmicznej to już autorski patent Ellisona. Podobnie jak wprowadzenie rozciągniętych, rozmytych, odhumanizowanych sampli i elektronicznych patentów, właściwych bardziej wytwórni Warp (heh), niż Stones Throw. „1983” to także pierwsze sygnały narodzin stylistyki wonky – pojęcie, które choć trudne do jednoznacznego scharakteryzowania, dostało szereg wspomagaczy – madhop, abstract hip-hop, horizontal hip-hop, new-beat etc.

Debiut Flying Lotusa przeszedł może nie tyle niezauważony, co – moim zdaniem – lekko niedoceniony. Jego wpływ na nową beatową muzykę jest nie do przecenienia, bo choć FlyLo już od jakiegoś czasu gra we własnej lidze, to trzy czwarte katalogu Barinfeedera i pozostałych producentów z bardziej hip-hopowej strony wonky brzmi, jakby – mniej lub bardziej twórczo – tkwili w obrębie brzmień, które zarysował album „1983”.

Po debiucie Ellisona zauważyła londyńska wytwórnia Warp (oczywiście), z którą w lutym 2007 roku podpisał kontrakt. Pierwszym efektem była EP-ka „Reset”.

„Reset” był rzecz jasna krokiem naprzód – pojawiło się więcej 8-bitowych naleciałości, które tak uwielbiamy, analogowo-hip-hopowe brzmienie zastąpiła elektronika, głównie pod postacią ciężkich, syntezatorowych basów, miejscami brzmiących iście dubstepowo (choćby „Spicy Sammich”). Same bębny też wskoczyły kategorię wagową wyżej. Z kolei „Bonus Beat” jest jakby trailerem nadchodzącego albumu Los Angeles – zamgloną i „mokrą” kompozycją, szkoda, że trwa jedynie minutę. EP-kę wieńczył „Dance Floor Stalker”, do dziś jeden z najbardziej udanych utworów FlyLo, o niepokojącej rytmice i samplach, które trudno wyrzucić z głowy.

Najbardziej przełomowym rokiem dla Ellisona był pewnie 2008, kiedy to Warp wydał jego drugi album – „Los Angeles”.

Krytyka rozpływała się w zachwytach, bo i było nad czym – FlyLo znacząco rozwinął patenty z poprzednich wydawnictw, co szczególnie dotknęło sferę rytmiczną. Tym razem została poddana szamańskim zabiegom, z bogatą ilością orientalnych przeszkadzajek („Camel” i „Melt!” wybijają się pod tym względem chyba najbardziej), a same werble mogłyby posłużyć za katalog brzmieniowy dla przynajmniej dwudziestu innych płyt. Na „Los Angeles” wszystko buduje cudowną przestrzeń, którą prędzej byśmy kojarzyli z Four Tetem, aniżeli jakimkolwiek artystą hip-hopowym. Bo Flying Lotus na „Los Angeles” przestał nim być. Oczywiście, odnajdziemy tutaj struktury właściwe h-h, ale całość jest już wyjściem w zupełnie inną przestrzeń. Gdyby wyjąć plamy tła z poszczególnych numerów (choćby z takiego „Golden Diva”), otrzymalibyśmy ambientowe arcydzieło. „Los Angeles” obfituje także w setki pisków i zgrzytów, ale bardziej z aphexowej aniżeli prefusowej półki. Nic dziwnego, że wymienieni wyżej wonky-makerzy zatrzymali się na etapie „1983”. Na sam szczyt wejść może tylko beatowy sensei, który na „Los Angeles” stworzył dojo najwyższej klasy, z niepodrabialnym stylem i niepowtarzalną, duszną atmosferą.

Po „Los Angeles” FlyLo pojawiał się to tu, to tam. Między innymi wydał dla Ramp Recordings bardzo ciężką EP-kę z Declaimem, a dla Brownswood Recordings pierwszy singiel z Jose Jamesem – zresztą drogi tych panów skrzyżują się po raz kolejny w 2010 roku, przy okazji albumu „Black Magic”. Istnieje też sporo remixów, które dał ludzkości FlyLo, moim faworytem na zawsze pozostanie „Lightworks” J Dilli. Zresztą Ellison lubi rozrzucać swoje dzieci tam, gdzie dzieje się coś ważnego – kapitalne „Disco Balls” na składance Hyperdubu potwierdza tę tezę.

Zahaczając o temat dzieci – FlyLo założył label Brainfeeder i przygarnął pod swoje skrzydła rozmaite talenty, z których najmocniej na pewno wybija się Samiyam, którego EP-ki to uczta dla każdego miłośnika wonky. Szkoda, że wspólny projekt Ellisona i Samiyama – FlyAmSam jest jak na razie efemerydą. Warto zwrócić uwagę na Rasa G – twórcę kosmicznych (z nazwy i brzmienia) bitów i Free The Robots – restauratora z Los Angeles, który z bitmaszyną jest za pan brat. W stajni Brainfeedera czai się też jeden z najbardziej szalonych dejotów świata, czyli Gaslamp Killer, który ostatnio wyprodukował mistrzowską płytę Gonjasufiego (gdzie swoje palce maczał i Flying Lotus). Na rok 2010 Brainfeeder szykuje też nowy album Daedalusa, który jest najświeższym nabytkiem labelu.

Za nami premiera trzeciego krążka Flying Lotusa dla Warp – „Cosmogramma”. Po niemal tygodniowym, bezustannym obcowaniem z tym krążkiem jestem bezradny. Eskalacja syntezatorowo-samplowo-8-bitowego piękna, połączona z prawdziwie jazzowymi strukturami (bas w „Pickled”!) i szaloną, pociętą perkusją, dała mi najbardziej estetyczne przeżycie ostatnich lat. Choć jako szalikowiec Ellisona mogę się mylić, to jednego jestem pewien – „Cosmogramma” to przekroczenie pewnych granic. Boję się o skutki.

Pytany o przyszłość, FlyLo nieśmiało przebąkuje coś o współpracy z Eryką Badu, czemu trzeba kibicować ze wszech miar, bo Steve równie dobrze radzi sobie w studiu z wokalistami, co samotnie. Po „Cosmogrammie” Flying Lotusa wszędzie pełno, na pewno zacierać trzeba łapki na myśl o trasie Ellisona po Starym Kontynencie. Tym, którzy jeszcze nie sięgnęli ani po „Cosmogrammę”, ani po wcześniejsze krążki FlyLo radzę nadrobić zaległości. Na naszych uszach dzieje się historia.

Paweł Klimczak (9 maja 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: TJ
[11 maja 2010]
Mam podobne odczucia. Cosmogramma jest totalnym, przerażającym, w pozytywnym sensie wszechświatem. Słucham i słucham, nie mogę się nadziwić bogactwem tej płyty!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także