10 najlepszych płyt Adriana Borlanda

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda

Z cyklu wybitni artyści, którzy od dłuższego czasu niestety pozostają martwi: selekcja czołowych dokonań wokalisty, gitarzysty, tekściarza, kompozytora i producenta, który był duchem sprawczym takich zespołów jak The Sound, Second Layer, Honolulu Mountain Daffodils i The Outsiders. 26 kwietnia minęło 21 lat od śmierci Adriana Borlanda.

Historia to dziwka, która ma swoich faworytów i nawet nie sili się na pozory sprawiedliwości. Los, jej podły alfons, jest jeszcze gorszy, bo nakazuje faworyzować jednych, innych zaś skazuje na banicję na peryferiach kulturowego obiegu. Niektórzy nagrywają przebój za przebojem i są noszeni na rękach przez krytyków i fanów. Inni, choć teoretycznie niczego im nie brakuje, przepadają w niebycie, pozostając znani nielicznemu gronu wtajemniczonych.

Powody takiego stanu rzeczy bywają rozmaite – niektóre łatwo wytłumaczyć, inne są zupełnie niedocieczone. Weźmy takiego Adriana Borlanda. W przeciwieństwie do przystojnego chudzielca Iana Curtisa, był korpulentnym rudzielcem o przeciętnej urodzie. W przeciwieństwie do wokalisty Joy Division, odebrał sobie życie dopiero po czterdziestce, gdy szczyt kariery miał już za sobą – a nie w wieku 23 lat, będąc na progu wielkiej sławy i chwały.

A przecież mózg The Sound talentem zupełnie nie ustępował bożyszczom muzyki tamtych lat, wielu wręcz przewyższał. Właściwie ze wszech miar zasadnym będzie stwierdzenie, że Borland był geniuszem, którego wpływ słychać m.in. u The Cure, U2, New Order, Echo & The Bunnymen, Interpol, Editors, Nine Inch Nails i Radiohead. Umiarkowanego uznania i rozpoznania doczekał dopiero po śmierci. Historia to dziwka, a los jest jej alfonsem.

Oto złota dziesiątka z blisko czterdziestu płyt, w nagrywaniu których brał udział Adrian Borland – tragiczna, niedoceniona, lecz niezmiennie wielka postać, którą warto ocalić od zapomnienia.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 1

The Outsiders – Close Up (1978)

Pierwsza kapela Borlanda – pod nazwą inspirowaną „Obcym” Camusa – powstała w połowie lat 70., a jej skład uzupełnili basista Bob Lawrence i perkusista Adrian Janes. Debiutancki album „Calling on Youth” (1977) został nagrany w domu lidera i był pierwszym LP w Anglii wydanym własnym sumptem. I choć na jednym z koncertów zachwycony Iggy Pop wskoczył na scenę, by zaśpiewać z zespołem, reakcje prasy były chłodne. Muzyków krytykowano za gitary akustyczne i wygląd. The Outsiders w istocie wystawali ponad punkową średnią – byli dobrze odżywieni, nosili długie włosy, a szybkie, dwuminutowe kawałki sąsiadowały u nich z dłuższymi, spokojniejszymi formami. Drugi album pt. „Close Up” zarejestrowano w profesjonalnym studiu, co przełożyło się na pełniejsze brzmienie. W ciągu roku Borland rozwinął się również jako gitarzysta i kompozytor – słychać tu krystalizację jego stylu gry i talent do chwytliwych melodii. Najlepiej świadczą o tym: słodko-gorzki „Observations” nieco w duchu Bowie'ego, bluesowo-psychodeliczny „Keep the Pain Inside” oraz finalny „Conspiracy of War” z powalającą solówką gitarową.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 2

The Sound – Jeopardy (1980)

Po rozpadzie The Outsiders Borland szybko zmontował kolejną grupę, w której znaleźli się Graham Bailey (bas), Mike Dudley (bębny) i Benita Marshall (klawisze, saksofon, klarnet). The Sound zadebiutowali EPką „Physical World” (1979); w tym samym roku nagrali debiutancki album „Propaganda”, który ukazał się dwadzieścia lat później. Słuchacze otrzymali więc najpierw „Jeopardy”. Album rozpoczyna się od utworu „I Can't Escape Myself”, którego członkowie The Strokes musieli słuchać na klęczkach. Precyzyjna gra sekcji, gitarowe pchnięcia, klawiszowy podkład i wykrzyczany refren – wprost kapitalne. A przecież są tu jeszcze takie strzały jak porywający „Heartland”, kojarzący się z wczesnym New Order „Hour of Need”, złowróżbny „Missiles” i temperamentny „Heyday”. Warto zwrócić uwagę również na teksty Borlanda, w których obserwacje społeczne przeplatają się z osobistymi wyznaniami. Pięciogwiazdkowe recenzje w „NME”, „Sounds” i „Melody Maker” nie przełożyły się na sukces komercyjny, ale sam album uczynił z The Sound interesujące zjawisko, któremu trzeba się przyglądać.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 3

Second Layer – World of Rubber (1981)

Projekt założony pod koniec lat 70. przez Borlanda (gitara, wokal) i Grahama Baileya (bas, syntezatory, automat perkusyjny). Dorobek stanowią dwie EPki, „Flesh as Property” (1979) i „State of Emergency” (1980), oraz LP „World of Rubber” – bodaj najbardziej wizjonerska pozycja w dyskografii Borlanda. Second Layer przedstawia jego eksperymentalne oblicze: minimalistyczny post-punk o industrialno-elektronicznym sznycie, w warstwie tekstowej inspirowany zimnowojenną paranoją, groźbą atomowej zagłady i atomizacją społeczeństwa ery informacji. Nie ma tu słabych momentów: „Fixation” to parkietowa petarda napędzana metaliczną gitarą, gibkim basem i szybkim rytmem; „Japanese Headset” przypomina poszukiwania Coil, rok przed powstaniem tej grupy; „Zero” kojarzy się z witch house'em, ćwierć wieku przed pojawieniem się tego gatunku; monotonny, okraszony upiornymi syntezatorami i basowym dronem „Black Flowers” mógłby z powodzeniem trafić na „Mezzanine” Massive Attack. Ten rewelacyjny album powstał prawie czterdzieści lat temu, tymczasem brzmi tak, jakby ukazał się wczoraj.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 4

The Sound – From the Lions Mouth (1981)

Są takie utwory na zamknięcie, które nie biorą zakładników: „I Remember Nothing” Joy Division, „The Overload” Talking Heads, „Pornography” The Cure, „Permafrost” Magazine. Do tej kategorii należy też „New Dark Age” z drugiego albumu The Sound. Potężne plemienne bębny torują drogę głębokiemu pulsowi basu, atakom rzężącej gitary i grobowemu głosowi („In the darkest times / Darkest fears are heard / From the safest places / Come the bravest words). Stosowne zwieńczenie majstersztyku, jakim jest „From The Lions Mouth” – perła w koronie dokonań The Sound i jeden z zaginionych klasyków post-punku. Początek płyty w postaci epickiego „Winning” jest równie znakomity. Przestrzenny „Skeletons” jawi się niczym rodowód Interpolu, „Judgement” sporo zawdzięcza muzyce dub, zaś „Fatal Flaw” brzmi tak, jak mogłoby grać Joy Division, gdyby Curtis nie obejrzał „Stroszka”. Jest też nastrojowy „Silent Air”, jeden z najlepszych utworów Borlanda. Brzmienie jest bogate i soczyste, a dzieła dopełnia wyborna praca sekcji rytmicznej i syntezatorowe zagrywki (Benitę Marshall zastąpił Colvin „Max” Mayers). Wielka rzecz.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 5

The Sound – All Fall Down (1982)

Rozczarowany słabymi wynikami sprzedażowymi The Sound, koncern płytowy Warner zaczął naciskać na zespół, aby trzecia płyta była bardziej przebojowa. Pomyśleliśmy sobie: „Pierdolcie się!” i stworzyliśmy „All Fall Down”, wspominał perkusista Mike Dudley. Ten album – z którego nie wykrojono ani jednego singla, bo uznano, że żaden absolutnie nie nadaje się do radia – to w rzeczy samej środkowy palec wymierzony w oczekiwania wytwórni i prasy, a nawet fanów. Początkowo został odrzucony nieomal przez wszystkich, dopiero po latach stając się czymś na kształt czarnego konia w katalogu grupy. Całkiem zasłużenie: to fenomenalny krążek będący dowodem nieustannej ewolucji The Sound. Zaprocentowały elektroniczne doświadczenia Borlanda w Second Layer (automaty perkusyjne!), cały zespół był wprost doskonale zgrany, a kompozycje – świeże, ekscytujące i należycie tajemnicze. Doprawdy trudno przyczepić się do takich piosenek jak „Monument”, „In Suspence”, „Where the Love Is”, „Song and Dance” i utwór tytułowy. Krótko: „All Fall Down” to mroczne arcydzieło i opus magnum Adriana Borlanda.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 6

The Sound – Shock of Daylight (1984)

Po katastrofalnym przyjęciu „All Fall Down” i zerwaniu kontraktu z Warnerem, zespół znalazł przystań w małej firmie Statik i nieco złagodził swe surowe brzmienie. Mini-album „Shock of Daylight” to niejako płyta przejściowa, gdzie do głosu dochodzą popowe naleciałości. Piosenki są melodyjne, produkcja jest krystalicznie czysta, zaś brzmienie – pełne i wielowarstwowe. Żywiołowy „Golden Soldiers”, z wybuchowymi partiami klawiszy i rozgorączkowanymi dęciakami, w alternatywnym wszechświecie były przebojem. Zachwycający „Longest Days”, ozdobiony bezbłędną przeplatanką wypukłego basu i lśniącej gitary, to jeden z najwspanialszych utworów w dorobku Borlanda. Duże wrażenie robią również: epitafium dla utraconej miłości w postaci „Counting Days” oraz ascetyczny „Winter”, oparty na syntezatorowych dronach, gitarze akustycznej i pełnym pasji wokalu. W kolejnych latach The Sound wydali jeszcze niezłą koncertową płytę „In the Hothouse” (1985) oraz rozczarowujące albumy studyjne „Heads and Hearts” (1985) i „Thunder Up” (1987), po czym zespół został rozwiązany.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 7

Honolulu Mountain Daffodils – Guitars of the Oceanic Undergrowth (1987)

Górskie Żonkile z Honolulu były krótko działającą formacją, w której Borland wyjątkowo nie pełnił roli śpiewającego frontmana, lecz gitarzysty, producenta i kompozytora. Występował tam pod pseudonimem Joachim Pimento, a towarzyszyli mu: Lord Sulaco (Pete Williams) na wokalu i gitarze, Daiquiri J. Wright (Graham Pearson) na perkusji i gitarze oraz Zoe Zettner (?) na syntezatorach i gitarze. Obecność tylu gitar i tytuł debiutu wskazują, że była to ekipa nastawiona na gęstą gitarową młóckę. Zafascynowani The Doors, The Stooges, The Velvet Underground, Neu!, Brianem Eno, Kraftwerk i Pere Ubu, bez kompleksów łączyli rock psychodeliczny z post-punkiem, bluesem i subtelną elektroniką. W tym szaleństwie kryła się metoda, której wystarczyło na trzy albumy z lat 1987-1991. „Guitars of the Oceanic Undergrowth” wypada najlepiej z tej trylogii – jest najbardziej zwarty i zawiera najciekawsze kompozycje („Wolverine”, „Black Car Drives South”, „El Muerto”). Grupa wywarła pewien wpływ m.in. na Petera Kembera (Spacemen 3, Experimental Audio Research, Spectrum). Należy słuchać bardzo głośno.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 8

Adrian Borland – Cinematic (1995)

Późne albumy The Sound i wczesne odsłony solowej działalności Borlanda zawierają wprawdzie intrygujące momenty i świadczą o rozwoju artysty, lecz są zbyt blisko muzyki środka, a przez to mniej wyzywające. Na „Cinematic” Borland odszedł od tego schematu, nagrywając różnorodne piosenki, które – zgodnie z tytułem – cechują się filmową atmosferą. Artysta napisał muzykę i teksty, zagrał na gitarze i był producentem, zaś w studiu wspomagali go m.in. basiści Neil Rickarby i Pat Rowles, perkusista Colin Mutimer i gitarzysta James Ingham. Otwierający całość „Dreamfuel” to delikatny ukłon w stronę modnego wówczas trip-hopu. W podobne tony uderza „Neon and Stone” z partią saksofonu Geoffa Kinga. Elementy elektroniki w postaci loopów pojawiają się też w bluesowym „Bright White Light”, gdzie wyciszone zwrotki kontrastują z pełnym werwy refrenem. Przeważają utwory w umiarkowanych tempach, szybkości nabierają tylko „Night Cascade” i „Long Dark Train”. Wyróżniają się też: hipnotyczny „Antarctica” oraz „When Can I Be Me” z hałaśliwym solo na gitarze. Cytując Bareję: Bardzo dobrze, dobrze, dostatecznie.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 9

White Rose Transmission – 700 Miles of Desert (1999)

Zespół zawiązany w kooperacji z holenderskim wokalistą Carlo van Puttenem, wokół którego oscylowali też: Florian Bratmann (gitara, klawisze, fortepian, akordeon), Rolf Kirschbaum (bębny, harfa, loopy), David Maria Gramse (skrzypce), Claudia Uman (wokal) oraz członek The Chameleons, Mark Burgess (bas, wokal). Borland zagrał na gitarze, basie i klawiszach, skomponował większość materiału i wyprodukował całość. Debiut pt. „White Rose Transmission” (1995) nie zachwycił. Drugi album prezentuje się znacznie ciekawiej. Jak sugeruje tytuł, zawartość „700 Miles of Desert” odznacza się „pustynnym” charakterem, zagęszczone gitary są na wskroś amerykańskie, ale nie brakuje tu refleksyjnych momentów. Smutny „Walking in the Opposite Direction” dał tytuł filmowi dokumentalnemu o Borlandzie, który powstał w 2016 roku. Płyta ukazała się kilka miesięcy po śmierci artysty. Odstawiwszy leki antydepresyjne, umęczony problemami z alkoholem i postępującymi zaburzeniami schizoafektywnymi, 26 kwietnia 1999 roku Adrian Borland rzucił się pod pociąg na londyńskiej stacji Wimbledon.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Adriana Borlanda 10

Adrian Borland – The Last Days of the Rain Machine (2000)

Pierwszy album pośmiertny zawiera 17 nagrań zarejestrowanych w latach 1994-1998 – w tym siedem szkiców, które swe rozwinięcie znalazły na drugim albumie White Rose Transmission („Walking in the Opposite Direction”, „Inbetween Dreams”, „Wild Rain”, „Snakebitten”, „Hallucinating You”, „Dead Guitars”, „Four Lonely Hours Away”). Tym razem Borlandowi nie towarzyszyli żadni muzycy sesyjni i wszystkie utwory zostały nagrane w pojedynkę, tylko na głos i gitarę akustyczną. A więc swego rodzaju album „unplugged” – pozbawiony studyjnej obróbki, oszczędny w formie, lecz przebogaty w treść. Jest to wstrząsający, choć odarty z patosu zapis nierównej walki z chorobą i zmagań z wewnętrznymi demonami. Słodko-gorzka melancholia przewija się przez introspekcyjną całość. W utworze tytułowym padają słowa We thought we could force nature's hand / But she turned her guns on us, które w dobie kryzysu klimatycznego i COVID-19 wydają się niemal prorocze. „The Last Days of the Rain Machine” stanowi intymny portret wyjątkowego artysty, który spalał się dla swojej sztuki.

Suplement: Warto również sięgnąć po następujące płyty firmowane przez The Sound: EPkę „This Cover Keeps Reality Unreal” (1983) z Kevinem Hewickiem; koncertowy krążek „In The Hothouse” (1985); debiutancki album „Propaganda” (1999) wydany dwadzieścia lat po nagraniu; zbiór nagrań radiowych, w tym dla Johna Peela, zatytułowany „BBC Recordings” (2004); pięć albumów koncertowych z serii „Dutch Radio Recordings” (2006). Poza tym: improwizowana EPka zrealizowana z Jello Biafrą pod szyldem The Witch Trials (1981) oraz solowe archiwalia zebrane na albumach „Harmony & Destruction” (2002) „The Amsterdam Tapes” (2006) i „Lovefield” (2019).

Maciej Kaczmarski (27 kwietnia 2020)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Gutex
[4 maja 2020]
To wszystko niestety prawda. The Sound to wielki i cholernie niesprawiedliwie zignorowany zespół. Z całym szacunkiem do Joy Division ale myślę, że Borland mógłby dać Curtisowi i reszcie sporo swojego talentu i jeszcze dużo by mu zostało. Melodie jakie on pisał i riffy które wymyślał to nadal są szczyty szczytów. Czy faktycznie chodziło o to, że był grubym brzydalem? Świat naprawdę jest taki płytki? Dziękuję za ten materiał bo jest dowodem, że Borlanda nie zapomniano tak do końca.
Gość: Nas?
[29 kwietnia 2020]
@Jebac was: A nie no, jak Borysek pisał, to ten, ekhm, no spoko, nie? (nerwowo popija herbatkę)
Gość: Jebac was
[29 kwietnia 2020]
No i dejnarowicz kiedyś pisał, że reynolds spoko, więc tzw. "lachociagi Borysa" podłapały i popularyzuja
Gość: Niezal Eżymi
[28 kwietnia 2020]
@jukendubeta: Też to zauważyłem. O takich Magazine też nie napisał prawie nic. Za to o beznadziejnych Bow Wow Wow pół rozdziału z tego co pamiętam. Skąd ten kult Reynoldsa? Proste: bo polski niezal jest zakompleksiony i musi mieć swoich bożków, którzy wskażą drogę. Poza tym przed Reynoldsem klęczał Chaciński (kolejny bożek) i przez to go spopularyzował. Powyższy tekst zajebisty, kolejna świetna sylwetka po McGeochu i R.S. Howardzie.
Gość: jukendubeta
[28 kwietnia 2020]
Simon Reynolds w swojej książce o post punku zlekceważył the Sound w dosłownie jednej linijce wspominając o nich jako o kopii Joy division. Dobrze, że nadrabiacie to niedopatrzenie, skądinąd nie rozumiem kultu Reynoldsa w polskim niezalu.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także