10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa
Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 1

The Idiot (1977)

Pierwszy solowy album byłego frontmana The Stooges jest jego najwybitniejszym i zarazem najmniej reprezentatywnym dziełem. Dużą zasługę w jego powstaniu miał David Bowie, który jako jeden z niewielu nie stracił wiary w pogrążonego w narkotykowym nałogu przyjaciela. Odwiedzał go w zakładzie psychiatrycznym w Los Angeles (gdzie Pop trafił na odwyk), zabrał na światowe tournée promujące płytę „Station To Station” i zamieszkał z nim w podzielonym Berlinie. Razem walczyli ze swymi uzależnieniami (Pop miał problemy z heroiną, a Bowie z kokainą), razem imprezowali i razem tworzyli. Owocem wspólnych sesji w podparyskim Château d'Hérouville, monachijskim Musicland i berlińskim Hansa Studios był „The Idiot”, nazywany przez Iggy'ego „skrzyżowaniem Jamesa Browna z Kraftwerk”. Coś w tym jest: na powściągliwe brzmienie złożyły się funkowe partie basu, wszechobecne klawisze, okazjonalny saksofon oraz rytmika oparta zarówno na żywych bębnach, jak i automatach perkusyjnych. W tekstach Pop poruszał kwestie edypalne („Sister Midnight”), snuł relacje z nocnego życia w Berlinie („Nightclubbing”), opowiadał historię niespełnionej miłości („China Girl”), ostrzegał przed automatyzacją życia („Mass Production”), wspominał swe narkotykowe i seksualne ekscesy („Funtime”) oraz czasy z The Stooges („Dum Dum Boys”). Z biegiem lat „The Idiot” (tytuł zaczerpnięty został z powieści Dostojewskiego) stał się ważnym punktem odniesienia dla twórców związanych ze scenami post-punkową, industrialną i gotycką. Płyta została rozsławiona z jeszcze jednego powodu – była ostatnią, której słuchał Ian Curtis, zanim założył sobie pętlę na szyję.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 2

Lust For Life (1977)

Po komercyjnym i artystycznym sukcesie „The Idiot” Pop nabrał pewności siebie i nowej ochoty na życie, co sygnalizują już tytuł i okładka drugiej płyty ojca chrzestnego punk-rocka. „Kiedy nagrałem ten album, naprawdę myślałem, że Ameryka będzie się bujać przy tym skurwielu”, przyznał nawet w jednym z późniejszych wywiadów. Podobnie jak poprzednie nagranie, „Lust For Life” powstał w ścisłej komitywie z Bowiem w Hansa Studios, lecz w przeciwieństwie do „The Idiot” był mniej eksperymentalny, bardziej rock'n'rollowy. Materiał napisano, nagrano i zmiksowano w zaledwie osiem dni, ale ten pośpiech w żadnym stopniu nie odbił się na jakości muzyki. Najsłynniejszą – choć niekoniecznie najlepszą – kompozycją w tym zestawie jest oczywiście „The Passenger”, z charakterystycznym riffem gitarowym Ricky'ego Gardinera i tekstem napisanym przez Popa w wagonie berlińskiej kolejki miejskiej. Zainspirowany literaturą Williama S. Burroughsa, energiczny utwór tytułowy zyskał drugie życie dzięki wykorzystaniu w filmie „Trainspotting” dwie dekady później, zaś „Tonight” w ugładzonej wersji Bowiego stał się przebojem w 1984 roku, co zapewniło Popowi wysokie tantiemy. Szkoda ograniczać się tylko do tych najbardziej znanych ścieżek, przecież są tu jeszcze tak znakomite kawałki, jak „Success” (ironiczny komentarz do nowej sytuacji artysty), „Turn Blue” (osobiste wyznanie z heroiną w tle), „Neighborhood Threat” (o nieprzekraczalnych różnicach między ludźmi), „Sixteen” (historia zauroczenia nastolatką) i „Some Weird Sin” (medytacja nad alienacją i statusem wyrzutka). Na szczególną uwagę zasługuje bezbłędna gra sekcji rytmicznej braci Hunta i Tony'ego Salesów.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 3

New Values (1979)

Pod koniec dekady artystyczne drogi Popa i Bowiego rozeszły się, ale ten pierwszy najwyraźniej nie potrzebował dalszej opieki – w 1979 roku miał już status powstałej niczym feniks z popiołów legendy i wzoru do naśladowania dla pokolenia punkowców. „Me, I'm just a lucky guy / Young and free / Too hard to cry” – śpiewa Iggy w otwierającym płytę „Tell Me A Story”, a w utworze tytułowym chwali się końskim zdrowiem, oślim uporem i... imponującymi ramionami. Afirmacja życia i pozytywna energia wypływają z niemal wszystkich tekstów, choć autor pozwala sobie również na sarkazm i humor, tak jak w „I'm Bored”, gdzie wyznaje, że jest po prostu kolejnym zblazowanym nudziarzem, czy w „Five Foot One”, gdzie wciela się w postać konusa marzącego o życiu jak ze szwedzkich czasopism. Z drugiej strony potrafi być liryczny, a nawet romantyczny („Angel”). Pod względem muzycznym „New Values” stanowi kontynuację „Lust For Life” – bezpośredni, choć nieoczywisty rock'n'roll z punkowymi naleciałościami i szczyptą nowej fali. Album znamionuje też powrót do kooperacji z muzykami The Stooges – Jamesem Williamsonem (produkcja, aranżacja sekcji smyczkowej i dętej, gitara w „Don't Look Down”) i Scottem Thurstonem (gitara, harfa, klawisze, syntezator, chórki, aranże). Krążek był promowany występami w telewizji, które dodatkowo przyczyniły się do wzrostu popularności Popa. Co ważniejsze, na „New Values” trafiła jedna z najwspanialszych kompozycji w jego dyskografii – „The Endless Sea”, inspirowana twórczością jednego z idoli Iggy’ego, Jima Morrisona.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 4

Soldier (1980)

„Soldier” wieńczy karetę asów z lat 1977-1980. W jednym utworze ponownie pojawia się Bowie (chórki w znakomitym „Play It Safe”, który z powodzeniem mógłby trafić na „Lust For Life”), ale po wcześniejszych partnerach nie pozostał ślad. Głównym współpracownikiem i autorem blisko jednej trzeciej materiału został Glen Matlock, były basista Sex Pistols. Skład uzupełnili Ivan Kral na gitarze (znany głównie z grania w zespole Patti Smith), klawiszowiec Barry Andrews (XTC, Shriekback), perkusista Klaus Krüger (Tangerine Dream) oraz gitarzysta Steve New (Rich Kids, Generation X). Partie tego ostatniego zostały niemal całkowicie usunięte z finalnego miksu, ponieważ New uderzył Bowiego, kiedy ten zalecał się do jego dziewczyny. Pierwotnie producentem albumu miał być James Williamson, który wymarzył sobie potężne brzmienie w stylu Phila Spectora, co nie podobało się Popowi. W rezultacie Williamson został zwolniony, a jego obowiązki przejął Pat Moran. Pomimo tych trudności i napiętej atmosfery w studiu (a może właśnie dlatego?), „Soldier” okazał się kolejną solidną pozycją w dyskografii Popa, pełną świetnych kompozycji. Jest więc ludyczny „Loco Mosquito” z partią niedorzecznych organów i tekstem o „starych transwestytach”, jest napędzany gitarą akustyczną „Ambition” (porównajcie to z późniejszym o kilka lat „Silent Hedges” Bauhausu) i niespełna dwuminutowy punk „Dog Food” (traktujący dokładnie o tym, co sugeruje tytuł), są satyry na konsumeryzm „I'm a Conservative” i „I Need More”, a także „Mr. Dynamite” z jazzującym fortepianem oraz przejmujący „Take Care of Me” ze znamiennymi słowami: „A heavy price for a heavy pose”.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 5

Blah-Blah-Blah (1986)

Początek lat 80. był trudny dla Popa. Powróciły problemy z narkotykami, a po komercyjnej porażce płyty „Party” z 1981 wytwórnia Arista zerwała kontrakt z artystą. Eksperymentalny krążek „Zombie Birdhouse” (1982) dla Animal Records sprzedawał się równie słabo i został negatywnie oceniony przez krytykę. Żadną miarą nie były to albumy złe – nie uczyniły jednak z Popa globalnej gwiazdy. Los zaczął mu sprzyjać, gdy David Bowie nagrał na płytę „Let's Dance” własną wersję „China Girl”, która stała się wielkim przebojem i zapewniła Popowi – jako współautorowi – duże honoraria. Sytuacja powtórzyła się rok później: Bowie wykorzystał kilka innych utworów na longplayu „Tonight”. Niezależny finansowo Pop zrobił sobie kilkuletnią przerwę w nagrywaniu, którą poświęcił na walkę z nałogiem, lekcje aktorstwa i ożenek. W końcu nagrał demówki nowych piosenek z gitarzystą Stevem Jonesem z Sex Pistols i przekazał je Bowiemu, który zdecydował się wyprodukować „Blah-Blah-Blah” (figuruje też jako współautor większości materiału – jego wkład był ponoć tak istotny, że sam Pop mówił później, że to w zasadzie album Bowiego). Zawartość płyty można określić krótko: Iggy Pop w wersji pop. Sporo tu syntezatorów, automatów perkusyjnych i tej charakterystycznej dla ejtisów bombastycznej produkcji. Dziś może wydawać się ona przestarzała i kiczowata, lecz głos Iggy'ego jest mocny jak nigdy, a piosenki bronią się niemal bez wyjątku: optymistyczny „Baby, It Can't Fall”, romantyczny „Shades”, przebojowy „Fire Girl”, wzbogacony chórkami „Isolation”, okraszony smyczkami „Cry For Love”. Krytycy znów kręcili nosami, ale album sprzedał się bardzo dobrze.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 6

Brick By Brick (1990)

Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, o czym nasz bohater przekonał się już wielokrotnie. Po udanym „Blah-Blah-Blah”, Pop wydał katastrofalny „Instinct” (1988) z podtatusiałym hard rockiem zahaczającym o banalny pudel metal – w sam raz do przydrożnego baru z bilardem na amerykańskim zadupiu (wystarczy zerknąć na okładkę tego albumu). Na szczęście zła passa nie trwała długo i Iggy zrehabilitował się nierówną, ale udaną płytą „Brick By Brick”. Wprawdzie otwierający całość „Home” (sławiący uroki ogniska domowego) stanowił kontynuację pomysłów z poprzedniego krążka, ale dalej było już bardziej różnorodnie: „Main Street Eyes” (kult celebrytów kontra życie zwykłych ludzi), „Starry Night” (paszkwil na show-biznes), „I Won't Crap Out” (potrzeba stabilizacji), „Moonlight Lady” (miłosna ballada), „Neon Forest” (rzecz o hierarchii społecznej), „Livin' On The Edge Of The Night” (wykorzystany w filmie „Czarny deszcz” Ridleya Scotta) – to wszystko solidne kawałki. Największy przebój w tym zestawie to „Candy” w duecie z Kate Pierson (The B-52's). Gości jest zresztą więcej: gitarzysta Slash i basista Duff McKagan (obaj z Guns N' Roses), gitarzysta Waddy Wachtel, jazzowy basista Chuck Domanico i ceniony perkusista Charley Dreyton (tutaj wyjątkowo na basie). Sam Pop nie ograniczył się do śpiewania i zagrał też na gitarze. Kompozycje łączy temat przewodni: USA w obliczu kulturalnego upadku. Znalazło się tu kilka wypełniaczy, ale nie ma mowy o żadnej żenadzie. Plus najlepsza okładka spośród wszystkich płyt Popa – jej autorem był amerykański rysownik Charles Burns. „Brick By Brick” zebrała dobre recenzje i pokryła się złotem w USA.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 7

American Caesar (1993)

Pop poszedł za ciosem – „American Caesar” w warstwie tekstowej jest zbliżony do „Brick By Brick” (portret Ameryki w rozsypce), jednak deklasuje go pod względem muzycznym. Zniknęły hard-rockowe riffy i płaskie bębny, zastąpione przez punkowy jazgot i tektoniczne rytmy w rozmaitych tempach. Towarzyszący muzycy sesyjni brzmią jak regularny, świetnie zgrany zespół, a nie grupa sidemanów – w istocie momentami brzmią jak... The Stooges. Na pierwszy plan wysuwają się gitarzysta Eric Schermerhorn i perkusista Larry Mullins, a w chórkach w „Wild America” można usłyszeć Henry'ego Rollinsa. Dodatkowym atutem jest przejrzysta, pełna detali produkcja Malcolma Burna (zagrał też na gitarze, klawiszach i harmonijce ustnej), która wyciąga z kompozycji to, co najlepsze. A dodać warto, że na „American Caesar” trafiły najbardziej udane kawałki Popa od czasu starszej o czternaście lat płyty „New Values”. Przeważnie jest głośno i brudno, choć nie brak tu spokojniejszych momentów. Mamy więc rasowy punk z hałaśliwymi gitarami („Wild America”, „Plastic & Concrete”, „Sickness”), chwytliwe melodie (antyrasistowski „Mixin' The Colors”, „Beside You” z Lisą Germano), psychodelię („Hate”), chwile pełne napięcia („Jealousy”), chwile wytchnienia („It's Our Love”), quasi-country („Highway Song”), dźwiękowy eksperyment („Ceasar”) oraz jedną przeróbkę („Louie Louie” z repertuaru Chucka Berry'ego; Iggy wykonywał ją na żywo jeszcze w czasach The Stooges). „Chciałem zrobić ten album najlepiej, jak potrafiłem, bez naśladowania innych i bez utartych schematów”, napisał artysta we wkładce „American Caesar”. I udało mu się to zrobić.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 8

Avenue B (1999)

Ten album został bezlitośnie zjechany przez większość dziennikarzy i fanów, gdy się ukazał. Po latach okazuje się, że chłodny odbiór był niesprawiedliwy, lecz poniekąd zrozumiały. Niewielu było bowiem przygotowanych na tak radykalną woltę gatunkową wówczas 52-letniego artysty. Oto szalony punkowiec, sceniczne zwierzę tarzające się w pobitym szkle i pokazujące penisa publice, nagrywa łagodny, melancholijny krążek. Wypełniony balladami o bolesnym rozwodzie, kryzysie wieku średniego, starzeniu się i samotności. Intymny, refleksyjny nastrój budują akustyczne gitary, instrumenty smyczkowe, tabla, ciepłe klawisze, organy Hammonda, wibrafon i poetyckie teksty pełne goryczy i zwątpienia. Swój ślad na oszczędnym brzmieniu odcisnęło jazzowe trio Medeski, Martin & Wood. O dawnych, dzikich czasach przypominają żywiołowe „Shakin' All Over” (przeróbka utworu Johnny'ego Kidda), „Corruption” i zaśpiewany po hiszpańsku „Español”, które nieco burzą spójność całości. Znacznie lepiej wypadają kołysanki w rodzaju „Nazi Girlfriend”, „Miss Argentina” i „Long Distance” – niektóre z nich należą do najlepszych kompozycji w katalogu Iggy'ego. To płyta dla wielbicieli Leonarda Cohena, Franka Sinatry, Scotta Walkera sprzed płyty „Tilt”, spokojniejszego oblicza Nicka Cave'a i późnego Lou Reeda – natomiast ortodoksyjni, twardogłowi fani The Stooges nie mają tu czego szukać. Uliczny dachowiec przemieniony w udomowionego kociaka? Do pewnego stopnia tak, ale Popowi do twarzy było w tych nowych szatach.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 9

Préliminaires (2009)

Po dwóch mizernych płytach – „Beat 'Em Up” (2001) i „Skull Ring” (2003) – na których wdawał się w wątpliwe kooperacje z Peaches, Green Day i Sum 41, próbując odświeżyć brzmienie The Stooges (tak bardzo, że w końcu reaktywował zespół), Iggy Pop stwierdził, że ma dość „idiotycznych oprychów z gitarami, którzy odwalają gównianą muzykę”. To tłumaczy mało rockową zawartość „Préliminaires”, mającą wiele wspólnego ze starszym o dekadę „Avenue B”. Zainspirowany europejskim popem, francuskimi chansons, nowoorleańskim jazzem i powieścią „Możliwość wyspy” Michela Houellebecqa, artysta przygotował zestaw dwunastu eklektycznych utworów. W przeróbce jazzowego standardu „Les Feuilles Mortes” zaśpiewał po francusku, i choć znajoma Francuzka twierdzi, że jego akcent jest okropny, kompozycja ma swój urok. Drugim coverem jest „How Insensitive”, bossa nova autorstwa Antonio Carlosa Jobima. To nie koniec zaskoczeń: dixielandowy „King Of The Dogs” nieodparcie kojarzy się z dokonaniami Toma Waitsa, „He's Dead / She's Alive” brzmi niczym bagienny blues z delty Mississippi, zaś „A Machine For Loving” to posępna melodeklamacja do słów Houellebecqa. Mniej zaskakujące są funkowy „Party Time”, niezbyt pasujący do reszty „Nice To Be Dead” oraz nawiązujący do „Nightclubbing” „She's A Business”. „Préliminaires” z francuskiego oznacza „wstęp”, ale i „grę wstępną”, co zyskuje gorzkiego wyrazu w zestawieniu z tekstami piosenek i okładką, na której kobieta popija wino ze śmiercią. Oprawę graficzną przygotowała irańsko-francuska rysowniczka i reżyserka Marjane Satrapi, autorka głośnego komiksu i filmu „Persepolis”.

Zdjęcie 10 najlepszych płyt Iggy’ego Popa 10

Post Pop Depression (2016)

Nie ma wątpliwości: to najlepszy, najbardziej koherentny album Popa od czasu „Lust For Life” i „The Idiot”. Jest zresztą wielkim następcą tychże – przystępując do nagrywania, Iggy wtajemniczył Josha Homme'a w szczegóły współpracy z Bowiem. Lider Queens Of The Stone Age zagrał na gitarze, basie, fortepianie, syntezatorach i melotronie, wyprodukował całość i nadał jej charakterystycznego, „pustynnego” sznytu. Skład zasilili również Matt Helders z Arctic Monkeys (bębny, instrumenty perkusyjne) i kolega Homme'a z QOTSA, Dean Fertita (gitara, bas, fortepian, syntezatory). Teksty utworów oscylują wokół końca kariery, śmierci, sławy i zmagania się z pozostawioną po sobie spuścizną – i są niewątpliwie ważne, ale to muzyka jest tutaj najbardziej porywająca. „Break Into Your Heart” i „Gardenia” to niemal czysty Pop/Bowie z okresu berlińskiego, podobnie jak „German Days”, który w warstwie tekstowej otwarcie nawiązuje do tamtych czasów. Pomimo licznych odniesień do przeszłości, album brzmi świeżo i na wskroś współcześnie, o czym świadczą inne kawałki: okraszony wibrafonem i wypukłym basem „American Valhalla”, nonszalancki „In The Lobby” z gitarą à la Robert Fripp (to on hałasował w „Heroes”), „Sunday” ze wspaniałymi orkiestracjami, „Vulture” z atmosferą spaghetti-westernu czy „Chocolate Drops” z fantastyczną slide'ującą gitarą. I wreszcie „Paraguay”, gdzie na tle gitarowych popisów Homme'a Pop wyrzuca z siebie bezkompromisową tyradę przeciwko społeczeństwu. Środkowy palec wyciągnięty prawdopodobnie po raz ostatni. „Post Pop Depression” to ponoć finalny album Iggy'ego Popa. Jeśli tak jest, stanowi doskonały epilog jego niepowtarzalnej kariery.

Suplement: warto też sięgnąć po nagraną z Jamesem Williamsonem płytę „Kill City” (1977), soundtrack z filmu „Arizona Dream” (1993), na którym Iggy zaśpiewał cztery piosenki, wspólny album z Alva Noto i Tarwater pt. „Leaves Of Grass” (2016), gdzie recytuje poezję Walta Whitmana na tle elektroakustycznych podkładów, kompilację „A Million In Prizes – The Anthology” (2005) oraz koncertowe „Hippodrome – Paris 77” (1990), „Live in San Fran 1981” (1983) i „Post Pop Depression – Live at The Royal Albert Hall” (2016).

Maciej Kaczmarski (6 listopada 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Dum Dum Boy
[4 stycznia 2019]
Świetny tekst, dziękuję.
Gość: Gomez
[8 listopada 2018]
@wychowany na tylko rocku: Przecież to typowy polski syndrom przyjebania się, normalka w necie i poza nim. No, to ja już się przyjebałem do przyjebujących się, to mogę napisać: dobry artykuł. Chociaż nie zgadzam się z oceną "Beat 'Em Up".
Gość: wychowany na tylko rocku
[8 listopada 2018]
ale wy ludzie łapiecie ból dupy przez jakąś pomyłkę. nic o treści tekstu nie napiszecie, o własnych odczuciach, tylko wytykać błędy
Gość: stooge
[8 listopada 2018]
rozumiem, że jeśli teraz napiszę: "JAMES Williamson", to autor wreszcie zajarzy i poprawi poprawnie
Gość: Iggy
[7 listopada 2018]
Fajnie, ale on nagrał w sumie 18 studyjnych, więc można to było całościowo podsumować jako Przegląd, bo
Gość: stooge
[7 listopada 2018]
KEVIN Williamson!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także