Prawdziwy romantyzm – recenzja książki „The Smiths. Piosenki o twoim życiu” Macieja Koprowicza

Zdjęcie Prawdziwy romantyzm – recenzja książki „The Smiths. Piosenki o twoim życiu” Macieja Koprowicza

„The Smiths nigdy nie było w Polsce zespołem specjalnie popularnym” – z taką tezą stara się walczyć autor książki Maciej Koprowicz, młody dziennikarz podejmujący się karkołomnego zadania spisania polskiej biografii grupy. Czyli nie żadne tłumaczenie anglojęzycznej biografii – cała robota wyszukiwania wszystkich możliwych notatek prasowych na temat zespołu z angielskiej i polskiej prasy, wszystkich napomknięć o Smithsach w radiu (Trójce i nie tylko) – to wszystko spadło na niego. Musiał też przeczytać egocentryczną biografię Morrisseya, a to do najłatwiejszych rzeczy nie należy. Mimo iż grupa istniała krótko, krócej od Beatlesów, to praca musiała być tytaniczna – pamiętajmy, że mówimy tu nie o zawodowym biografie gwiazd rocka, czy Wiesławie Weissie piszącym z pamięci o swoich idolach, a o młodym pasjonacie.

Zaczyna się jak większość biografii: od wczesnego dzieciństwa, wspomnień rodzinnego domu, kolegów ze szkoły, ale, co ciekawe, nie jest wcale tak sztampowo. Autor pozwala Morrisseyowi i Marrowi samym nakreślić swoje dzieciństwo, prowadząc te dwie postaci osobno i, niczym w dobrym biopicu, krzyżując ich drogi w kolejnym rozdziale podczas spektakularnej sceny pukania do drzwi... ale to na serio napisało samo życie. Jedna ze wspanialszych kart brytyjskiej muzyki powstała w tak trywialny sposób, że ktoś polecił Marrowi Morrisseya, a ten postanowił go odwiedzić osobiście. Relacja love-hate Mozza i Johnny’ego będzie lejtmotywem tej książki, co jest zresztą zrozumiałe. Czyta się te losy naprawdę ciekawie, bo udało się oddać całe spektrum emocji, jakie towarzyszyły dwóm liderom grupy przez lata. Sekcja rytmiczna The Smiths jest tutaj tłem, choć proces sądowy w sprawie tantiemów i finalna słodka zemsta są akurat dość istotnym fragmentem, który bardzo celnie ukazuje osobowość Morrisseya.

Jest w książce sporo o takich przykrościach i animozjach między członkami, jednak przede wszystkim jest to historia romantyczna, przepełniona idealistyczną wizją muzyki rockowej. To historia zespołu grającego bardzo na serio, tworzącego tak, jakby świat miał się zaraz skończyć. Najbardziej ten romantyzm jest słyszalny w wyśpiewywanych przez Mozza słowach. Koprowicz słusznie wprowadza często do biogafii bardzo spore fragmenty tekstów. Dzięki temu otrzymujemy w tym opisie sesji nagraniowych, tras koncertowych i awantur z wydawcą Rough Trade, odrobinę osobistej narracji, ale zaklętej w sztuce. Morrissey sarkastyczny, puentujący celnie swoich rywali, cierpiący w swoich tekstach za miliony, pokazuje się jako wrażliwy, wycofany, aseksualny, niedopasowany, a jednocześnie jako zwierzę sceniczne, postać o takiej charyzmie, że już wtedy miał status ikony, zwierzchnika nerdów tego świata. Doskonale czuć w książce tę atmosferę, gdy The Smiths byli przez moment największym zespołem Wielkiej Brytanii, a jeszcze mocniej oddany został powszechny zawód, że nie dali rady i się rozpadli.

Wreszcie jest tu również wątek polski, bo teza, od której zacząłem, została w końcu obalona. Ostatni fragment książki to odrobina statystyki z tego, ile w polskich mediach było o zespole mówione: a mówione było sporo już w czasach komuny, gdy radiowcy rządzili gustami Polaków, a zagraniczne gazety były u nas niedostępne prawie wcale. Może i dzisiaj wydaje się, że polski eter wypełniały wówczas wyłącznie Deep Purple, Dire Straits i ewentualnie Dead Can Dance u Beksińskiego, ale okazuje się, że The Smiths byli wtedy puszczani regularnie – jako pierwszorzędny towar eksportowy z wysp trafili także i do nas. Tonpress wytłoczył winyle „The Queen Is Dead”, toteż dostęp do płyt był łatwy, a grupy słuchało się na równi z The Cure czy The Police. Dowiadujemy się też o większości polskich artystów inspirujących się Kowalskimi, z Generałem Stilwellem, Bielizną czy Partią na czele. Ale zespołu słuchali w Polsce właściwie wszyscy ci, którzy chłonęli post-punk i new wave. Autor wylicza także napomknięcia o The Smiths w najbardziej mainstreamowych mediach, czyli np. Krzysztof Materna u Wojewódzkiego, czy Szymon Majewski w teledysku do piosenki T. Love. Wszystko to pokazuje, że warto było tę książkę stworzyć. Polacy zasłużyli sobie na własną biografię zespołu, bo to są też piosenki o naszym życiu.

Michał Weicher (17 października 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: And
[19 października 2018]
Bzdura. Dostęp do The Smiths był, ale nikt nie słuchał ich na równi z The Cure czy The Police. Tak może pisać tylko ktoś kto nie pamięta tamtych czasów.
Gość: Sailor
[18 października 2018]
Nie ma chyba bardziej przereklamowanego i przecenianego zespołu niż The Smiths.
Gość: Sajmon
[18 października 2018]
Szkoda, liczyłem na recenzję z czymś do powiedzenia...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także