Krew, pot, łzy i katharsis – recenzja książki „Swans. Sacrifice And Transcendence”

Zdjęcie Krew, pot, łzy i katharsis – recenzja książki „Swans. Sacrifice And Transcendence”

Jako że moja przygoda z zespołem Swans zaczęła się gdzieś koło 2007-08 roku, to przez te lata zdążyłem się o nich naczytać dość sporo z sieciowych artykułów. Jeszcze więcej doświadczyłem osobiście na koncertach, bo dzięki spektakularnemu powrotowi w 2010 roku zaczęli grać jak szaleni trasę za trasą. Widziałem ich więc trzy razy (każdy inny, choć intensywność ta sama) i nawet udało mi się odbyć krótką pogawędkę z Michaelem Girą po jednym z występów. Niemniej po tych wrażeniach, po czterech znakomitych płytach reunionowych, dziesiątkach nowych artykułów o grupie, wciąż brakowało mi jednego – porządnej, wyczerpującej biografii. Wreszcie się pojawiła, nie w formie typowo biograficznej, gdzie autor tworzy pewną „powieściową” narrację o bohaterach masowej wyobraźni, ale w formie zebranych i ułożonych w odpowiedniej kolejności wypowiedzi prawie wszystkich osób zaangażowanych w projekt Swans na przestrzeni trzydziestu-kilku lat działalności.

Nick Soulsby, autor książki pisał już wcześniej podobne biografie o Nirvanie i Thurstonie Moore, w których głos został oddany bohaterom wydarzeń, a autor ograniczał się do słowa wstępu. Takie podejście oczywiście trochę odejmuje tak potrzebnej przy tego typu publikacjach fanowskiej perspektywy autora, który jest nie tylko kronikarzem, ale też miłośnikiem chcącym pisać o swoich ulubieńcach piękną i dramatyczną historię. Z drugiej jednak strony książka tego typu ma konstrukcje jak surowy film dokumentalny w stylu „making of” – gadające głowy opisują ze swojej perspektywy kolejne momenty działalności grupy, bez mitologizowania, tak jak się naprawdę wydarzyły.

Jest więc w „Swans. Sacrifice And Transcendence” sporo o tym, jakie problemy mają artyści działający na rynku muzycznym, o tym jak ciężkie i nieprzewidywalne jest życie w trasie, szczególnie dla Jarboe – jedynej kobiety w przepełnionym testosteronem towarzystwie. Z książki można się dowiedzieć anegdot z życia Michaela Giry: o tym, że siedział w więzieniu w obcym kraju, że angażował się w sztukę performatywną, że mieszkał na niebezpiecznym Avenue B, że chodził z TĄ Madonną, ze zmagał się z alkoholizmem itp. Kolejni muzycy, którym oddany zostaje głos, tworzą jego mroczny, ale też fascynujący portret, opowiadając, jak ciężko się z nim współpracuje, bo całkowite oddanie muzyce sprawiało, że przeistaczał się czasem w faszystę. Na porządku dziennym było dręczenie muzyków i zmuszanie ich do wielogodzinnych prób, a przecież mieli oni też inne prace, bo z muzyki nie dało się wyżyć. Zespół nie był w nigdy w pierwszej lidze rocka, wręcz odstraszał od siebie organizatorów swoją bezkompromisowością i ilością decybeli. Okazuje się bowiem, że Swansi od zawsze byli ekstremalnie głośni. Nawet w latach 80, gdy grali po małych, kompletnie nieprzygotowanych do takiego natężenia dźwięku klubach, byli bezlitośni i podkręcali gałki do oporu. Czytanie o kolejnych wyniszczających fizycznie i psychicznie trasach, z których niewiele było pieniędzy, nie sprawia paradoksalnie, że jako czytelnicy żałujemy artystów – podkreślają oni, że pomimo dużej presji, co wieczór otrzymywali doznania, których nie dałoby granie w żadnej innej kapeli. Koncerty Swans to rzeczywiście katharsis tak dla odbiorców, jak i dla samych wykonawców.

I jednego mi tylko w tej opowieści o transcendencji i poświęceniu brakuje. Za mało jest o samej muzyce, o tym jak powstawały poszczególne albumy, co znaczą dla twórców konkretne utwory, jaka była ich recepcja wśród krytyki i publiczności. Właściwie tylko przy okazji albumu powrotnego i przy „The Burning World” rozmówcy skupiają się na doświadczeniach w studio. Był to jedyny mainstreamowy album zespołu, uznawany za porażkę artystyczną i finansową, robiony w sterylnych, niepasujących do Swans warunkach, zdominowany w pewnym momencie przez producenta Billa Laswella. Jest też trochę o tym, że „The Great Anihilator” powstawało w getcie, a „Soundtracks For The Blind” było długą i męczącą sesją Giry i inżyniera dźwięku z zasejwowanymi na dyskach godzinami nagrań. Trochę mało w narracji książki takich właśnie wspomnień, które budowałyby artystyczną ewolucję zespołu. Krew, pot i łzy, które pojawiały się na koncertach to elementy brutalnego obrazu tworzenia, ale samemu tworzywu też można było poświęcić więcej miejsca. No ale cóż, to akurat najlepiej da chyba puszczenie sobie po raz kolejny „Children Of God”.

Michał Weicher (21 października 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Łabędź Zbyszek
[22 października 2018]
Zespół nagrał cover lepszy od oryginału. Chodzi mi o "Love Will Tear Us Apart" w wersji z perkusją i blondasem na wokalu. Polecam fanom ładnych przeróbek.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także