Recenzje 2017: post scriptum

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 1

Charly Bliss – Guppy (8/10)

Karuzela przebojowości, jaka czyha na nas na „Guppy”, to zdecydowanie najlepsze, co w tym roku przyniosły nam dryfujące na falach 90’sowej nostalgii gitary. Jest to jednak muzyka napędzana nie tylko siłą kultowych nazw, do których stanowi przypis, ale przede wszystkim swoją witalnością, nieokrzesaniem, innymi słowy, to po prostu naiwny energetyczny pocisk, który urzeknie nawet tych najbardziej dotkniętych muzycznym zblazowaniem. Uświadczyć tu można zarówno mocnych i zarazem nośnych powerpopowych riffów rodem z Pinkertona Weezer, zwiewnych i zaraźliwych refrenów jak u zapomnianych Anniversary czy chropowatej melodyjności Archers of Loaf – nad całością zaś czuwa i nie daje o sobie zapomnieć duch Franka Blacka. Słychać było też trochę głosów irytacji infantylną manierą wokalną Evy Hendricks – ja bym ten casus zamienił w zaletę. Ów infantylizm nadaje wszak dzięciecej naiwności, emocjonalnej prawdy wyśpiewywanym słowom, a gdy słyszę takie linijki w otwierającym Percolatorze: I cry all the time/ I think it’s cool/ I’m in touch with my feelings, to trudno mi uciec od wzruszeń. (Patryk Weiss)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 2

Charli XCX – Number 1 Angel / POP2 (8/10)

Można było przewidywać, że EP-ka „Vroom, Vroom” to nie skok w bok wokalistki, ale zapowiedź dalszej współpracy z bubblegum bassowymi artystami. Po niespełniających oczekiwań dwóch długograjach, wygląda na to, że kolejny będzie gratką dla poptymistów. 2017 rok to dwa znakomite mikstejpy od Charlotte, a nie zapominajmy też o singlu „Boys”, który dość mocno zaznaczył swoją obecność w mainstreamowym powerplayu. Wokalistka trafia więc w naprawdę szerokie gusta, a lista gości na „POP2” to już pokaz prawdziwej siły na rynku. Jeżeli ktoś opatula swoją muzykę słodką produkcyjną gumą Sophie i AJ Cooka, a na featuringu ma Carly Rae Jepsen, MO, Tove Lo, ale też szalonego Mykkiego Blanco, to znaczy, że może nie wszystko, ale wiele we współczesnym popie kręci się wokół niego. A mniej spektakularne w featuringi „Number 1 Angel” też niczym nie ustępuje. Nagrany z raperką CupcaKKe „Lipgloss” to moim zdaniem jedno z największych arcydzieł PC Music, numer definiujący gatunek. A wcześniej jest jeszcze hipnotyczne „Drugs”. Z dwóch mikstejpów to jednak „POP2” wydaje się mieć większy ciężar gatunkowy, a także potencjał komercyjny. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 3

The Clientele – Music For The Age Of Miracles (7/10)

Nowa płyta Alaisdara Macleana i spółki przynosi przynajmniej jeden malutki cud – subtelną ewolucję brzmienia zespołu. Impresyjne malarstwo dźwiękiem, w którym Brytyjczycy się specjalizują, skłania do myślenia obrazami, tak więc o ile perliste arpeggia Macleana ze Strange Geometry albo Suburban Light tworzyły doskonały soundtrack do spacerów w deszczowe, jesienne dni, tak nowe wydawnictwo – sięgając po tropy już z God Save The Clientele – zachęca do zawinięcia się w kocyk z kubkiem gorącej herbaty z cytryną i miodem w dłoni i obserwowania z oddali łóżka, toczących się na ulicach losów.

Podobne otulenie przynosi nam brzmienie Music For The Age... Zatopiona w reverbach i delayach, psychodeliczna gitara elektryczna zostaje zepchniętą do roli ornamentu oddając pola żywym, ciepłym, delikatnym brzmieniom gitary klasycznej, instrumentów dętych czy harfy. Jeśli miałbym zdefiniować co rozumiem pod terminem chamber pop za pomocą jednej piosenki, byłoby to otwierające, obłędnie zaaranżowane The Neighbour, z piękną wręcz niekończącą się melodią, charakterystyczną dla Macleana, urzekającymi harmoniami wokalnymi, wielobarwnym instrumentarium, i kompozycją stanowiącą pewną muzyczną opowieść.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to... byłoby zwyczajne czepialstwo. The Clientele są dla mnie zespołem tak osobnym, zjawiskowym, istniejącym trochę obok historii. Do tego stopnia, że jestem po prostu szczęśliwy, że do nas wrócili, nieco odmienieni, choć tacy sami, jak przyjaciel niewidziany przez lata, z którym w mig czujemy się jak wczoraj. (Patryk Weiss)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 4

Richard Dawson – Peasant (8/10)

Dawson jest zawodnikiem wagi ciężkiej – jeśli chodzi o ciężar gatunkowy pisanej przez niego muzyki. To chyba kolejna postać w naszym podsumowaniu, która za nic ma sobie oczekiwania gatunkowe, schematy, zbędne głupoty. Zamiast wygodnie mościć się w gatunku folk, czy nawet oswojonym free-folku, Dawson ostro eksperymentuje, łamiąc te kruche reguły tak zwanego piękna w muzyce rozrywkowej praktycznie w co drugiej piosence – niezła konwersja. Gdy gra na gitarze, wytwarza maniakalne, dysfunkcyjne połączenia dźwięków. Gdy śpiewa, nierzadko wypluwa z siebie najgłębiej skrywany skowyt rozpaczy, miłości, antyliryczny w swej naturze, a jednak dotykający istoty rzeczy z pomocą ekstremum (pozdrawiam uczestników OFF-owego koncertu). Sprawa przestaje się komplikować dopiero wtedy, gdy Dawson komponuje piosenkę rozumianą jako zamknięta struktura. Trudno co prawda w tym momencie powoływać się na poprzedni album, czyli „Nothing Important”, gdzie mieliśmy do czynienia głównie z długimi tworami parapiosenkowymi, okej, ale już na „The Magic Bridge” czy właśnie zeszłorocznej „Peasant” znajdziemy pełnoprawne songi, utkane misternie z tych właśnie wymienionych wyżej niemisternych składników. Czysty kunszt tła – fingerpicking szydełkujący niecodzienne akordy. Harfy, smyczki, chóry, przy tym żywe, przyziemne i nieprzeprodukowane w studio. I w całym tym zasłuchaniu łatwo stracić z pola widzenia liryki, czyli chyba wartość najbardziej tu skrytą (za fasadą pięknej staroangielszczyzny). Opowieści Dawsona, rozsiane po wszystkich jego dotychczasowych albumach, są niczym małe poematy – groteskowe, straszne, urocze i łotrzykowskie – lecz dopiero na „Peasant” łączą się płynnie w jednolity świat przedstawiony. (Michał Pudło)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 5

Destroyer – ken (8/10)

Po „Kaputt” doskonale wiem, czego się po Danie Bejarze spodziewać, a i tak jego płyty wydawane jako Destroyer zostają ze mną na znacznie dłużej, niż twórczość The New Pornographers. I mimo, że jest to w gruncie prosty gitarowy pop, to za każdym razem nie potrafię się oprzeć. Elektronika, tak silnie wykorzystywana w niektórych momentach (jak chociażby w „In the Morning”, cytującym muzycznie największy hit The Jesus and Mary Chain, czy w cure’owym „Stay Lost”), perfekcyjnie uzupełnia poszczególne utwory, które odarte z wszelkich ozdobników doskonale znalazłyby się na Halfway Festivalu. „ken” nie ma najjaśniejszych punktów, bo tu wszystkie tracki są warte uwagi: takie „Tinseltown Swimming in Blood” bardzo pasuje do „Kaputt”, a z kolei „Cover from the Sun” brzmi, jakby było dosyć mocno inspirowane pierwszą płytą The Stone Roses. Tak, jest to płyta silnie nacechowana latami osiemdziesiątymi, ale jednocześnie tak dobrze wpisująca się w rok swojego wydania, że ciężko uznać to za wadę. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 6

The Fall – New Facts Emerge (5/10)

Nikt nie spodziewał się, że „New Facts Emerge” będzie najlepszym albumem The Fall. Ale przede wszystkim nikt nie spodziewał się, że będzie ich ostatnim albumem. Nowe fakty, których wypłynięcie sugeruje tytuł, okazały się wyjątkowo smutne i trudne do zaakceptowania. Pocieszający jest w tym wszystkim jedynie fakt, że na tym polegała właśnie wielkość Marka E. Smitha – od wielu już lat można się bowiem spierać o jakość albumów The Fall, ale trzeba przyznać uczciwie, że żaden z nich, włącznie z finalnym, nie brzmiał jak album pożegnalny, jak album znudzony. Żaden nie szedł na kompromisy, żaden nie odcinał kuponów. Każdy, każdy jeden, był efektem energicznego siłowania się z materią i własnymi przeciwieństwami, i nawet na tych najmniej kreatywnych płytach zawsze znalazły się przynajmniej jeden, dwa utwory, dla których warto było czekać na kolejne wydawnictwo The Fall. Nie inaczej jest z „New Facts Emerge”. Podobnie jak w przypadku „Sub-Lingual Tablet” z 2015 r., atutem tego albumu zdecydowanie nie są krótkie, rockerskie ranty – da się je może obronić, ale byłby to z mojej strony niefajny protekcjonalizm. Żadnych kompleksów nie mają jednak rozbudowane numery. Zejście do koszmaru przez barowy odpływ w „Couples vs Jobless Mid 30s” albo dziewięciominutowe, pozbawione rdzenia perkusji i brzmiące jak dziki bootleg Velvet Underground „Nine Out Of Ten” - wow. Tak się daje do wiwatu młodzieży i odchodzi bez jednej zmarszczki na duszy. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 7

Lil B – Black Ken (8/10)

Mówca motywacyjny, autor książek, twórca wegańskich aplikacji. A przy okazji – niespodzianka! – raper, któremu zawdzięczamy aktualnie trwającą hip-hopową rewolucję, co zgrabnie podsumował jakiś czas temu Krzysztof Krześnicki na łamach Dwutygodnika. Po latach zwodzenia słuchaczy i meandrowania po różnych gatunkach i podgatunkach, oraz przeciągania w nieskończość daty premiery, Based God wydał „pierwszy oficjalny mixtape” (cokolwiek by to miało oznaczać). „Black Ken” to najbardziej osobliwy rap, jaki można było usłyszeć w 2017 roku. Brzmi, jak historia rozgrywająca się w nieokreślonym czasie i przestrzeni. Teoretycznie ma ona miejsce, owszem, w przeszłości, ale za sprawą dekonstrukcyjncych zabiegów McCartneya – który jest niczym Rick z popularnej kreskówki z Netflixa, przemieszczający się po różnych, często nachodzących na siebie wymiarach – wszystko dzieje się „tuż obok”. Mamy tu więc hołd dla oldschoolowego hip-hopu napędzanego funkiem i całego ruchu hyphy, mamy złowieszcze nuty z pianina rodem z Boogie Down Productions i sylabizowaną nawijkę, ale jednocześnie usłyszymy także wciągające, choć budzące pewien niepokój odpały pokroju „Zam Bose (In San Jose)”, przypominające wczesne produkcje Neptunes. A wszystko to rozgrywa się na gruncie bardzo przestrzennego, a momentami onirycznego wręcz brzmienia, i podlane zostało prostymi, bezpośrednimi wersami.

Lil B hipnotyzuje i łatwo wciąga nas do swoich dziwnych peregrynacji, mimo tego, że materiał może początkowo odstraszać swoją długością (99 minut). I choć w minionym roku to nie on został bohaterem nagłówków, może się wkrótce okazać, że zamiast „Culture”, „Super Slimey” czy „Hndrxx” właśnie „Black Ken” zapisze się w historii muzyki jako kolejny odważny krok McCartneya, który wyznaczył kierunek dla innych. (Rafał Krause)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 8

Lil Peep – Come Over When You’re Sober, Pt. 1 (6/10)

Wypada napisać o ostatnim wydanym za życia materiale przedwcześnie zmarłego rapera, ale wypada nie tylko z obowiązku redaktorskiego, ale dlatego, że dzieją się tu rzeczy, co by nie powiedzieć, całkiem oryginalne. Owszem poza dozą pewnej obleśności, jaka pojawia się zawsze przy muzyce zahaczającej o niechlubny gatunek pop-emo-punku (w tym wypadku dodajcie do tego jeszcze rap), jest to materiał dość przejmujący, obfitujący w zgrabne liryki i obłędnie melodyjny. Takie kawałki jak „Awful Things”, „Problems” czy podzielone na dwie części: smętną i wkurwioną „U Said” pokazują bardzo duży progres artysty, który nie zdążył się niestety bardziej rozwinąć. Pewnie nigdy by swojego „Take Care” nie stworzył, ale jest coś podobnego w szczerości wyznań, chmurnym hedonizmie, celebryckim spleenie, jakich tu się wylewa mnóstwo. Poppin pills, thinking about you, man. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 9

The Mountain Goats – Goths (8/10)

Gdy ostatni raz stykałem się z formacją Johna Darnielle’a, miałem jakieś 19 lat i w młodzieńczej złości obraziłem się na zdradę indie rockowego ETOSU przez twórcę „The Best Ever Death Metal Band in Denton”, którego wielbiłem za melodyjny, grany na skromnym akustyku indie-folk zanurzony w cudownie trzeszczącej lo-fi produkcji. Jednak gdy usłyszałem Sunset Tree pełne uroczych, ułożonych, w ten mdły, pozbawiony czaru sposób ładnych piosenek, które prędzej przypisałbym popularnym wówczas The Decemberists, to był koniec, zdrada stanu, wyrok skazujący, do nie-usłyszenia.

Minęło parę ładnych lat od tego czasu, zamieniłem trampki na wygodne buty (stając się chodzącą reklamą jednej z liter alfabetu), odrzuciłem dawne niechęci, krótko mówiąc - DOROSŁEM i gdy zobaczyłem, że Górskie kozy nagrały coś nowego... wcisnąłem play. Jakież było moje zdziwienie! Gdyby ktoś zasugerował mi, że takie „The Grey King and The Silver Flame Attunement” to piosenka Darnielle’a, wyzwałbym go od kulsona i zablokował na fejsie. A tu masz! Elegencki, melodyjnie wyrafinowany, pełen przedziwnych zmian akordowych, jednocześnie zaaranżowany z gracją - skromne instrumentarium nagrane tak, że każdy instrument (organy, bas, perkusja) mogą z pełną siłą i głębią wybrzmieć i zostawić swój ślad w kompozycji. Na dodatek wiele numerów zostało przyozdobionych kradnącymi show dęciakami. Przy tym zaś autobiograficzne historyjki Darnielle’a (na Goths leitmotiv stanowi powrót do lat młodzieńczych) nie straciły przez lata nic ze swego humoru, sentymentalnej urokliwości i błyskotliwości obserwacji.

Przypuszczam, że Father John Misty był przez wielu typowany do tronu króla eleganckiego, zadurzonego w tradycji amerykańskiej piosenki popu, jednak w moim rankingu jest to zdecydowanie The Mountain Goats. Dlatego teraz nucę sobie kapitalne Wear Black będące pochwałą noszenia czerni przez młodych gothów, do których Darnielle za młodu się zaliczał i przeszukuje domową szafę w poszukiwaniu jakichś z dawna nie noszonych, przykurzonych trampek. (Patryk Weiss)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 10

Piernikowski – No Fun (7/10)

Piernikowski trwa w blokowisku. Tym razem jego nowy materiał nie buja jak Syny, które oczywiście nie były klasycznym boom bapem, ale dało się do nich pokiwać głową. „No Fun”, jak nazwa wydawnictwa może wskazywać, jest tego elementu pozbawione. Podkłady Piernika są posępne i przytłaczające, niczym nocny spacer po wyludnionym osiedlu kilkunastopiętrowych bloków. Podkreślając ciężki żywot, Piernikowski nie uskarża się na swój los, tylko wydobywa z niego majestat, szlachetność i nadzieję na lepsze jutro, mimo zmartwień („Jutro będzie inaczej”, „Martwię się”). Dawka melancholii przemycana w „No Fun” przypomina najlepsze dokonania syntezatorowego minimal i cold wave’u John Foxxa i Cosey Fanni Tutti. Wyobrażam sobie, że Piernikowski mógł się przechadzać między blokami z tymi wykonawcami w empetrójce, zamiast najnowszych wydawnictw hip-hopowych. Piernikowski nie pochodzi jednak z postindustrialnego blokowiska, tylko nadmorskiego Świnoujścia, co zdradza obecność na płycie fletni pana, którą często można było usłyszeć jeszcze kilka lat temu w nadmorskich miejscowościach („Jutro będzie inaczej”, „Antari-M10”). Minimalizmowi muzycznemu towarzyszy też minimalizm słowny, Piernikowskiemu daleko do strumienia świadomości Sleaford Mods, chociaż można znaleźć między nimi wiele pokrewieństwa. Nie tylko Piernikowski wypowiada niewiele słów, ale też w wielu kawałkach nie pojawiają się one w ogóle, jakby muzyk skrywał się za muzyką. Melodramat bloków odbywa się po cichu, chociaż czasem słychać go przez cienkie niczym z kartonu ściany – Piernikowski wydobywa na powierzchnie każdą małą drzazgę, która tkwi w podświadomości blokersa, składa je wszystkie do kupy i po wytrwałej rzemieślniczej obróbce tworzy z tych drzazg piękną meblościankę. (Krzysztof Krześnicki)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 11

Ryan Power – They Sell Doomsday (8/10)

Ryan Power to taki mniej naspidowany i pozbawiony ADHD gitarowy Max Tundra, którego głowę wypełniają jednak podobnie szalone pomysły kompozycyjne. Przy tym songwriterskim tour de force, które nadaje się bez cienia wątpliwości na studium przypadku dla Wykwintnych progresji akordów Amerykanin sowizdrzalsko pogrywa sobie z mrugającym w stronę Prefab Sprout sophisti-popem (Empty the Jewels), rozmaitymi wcieleniami Pinkowej popkulturowej schizofrenii (The Calvary, Lazy About Love), unikalnym stylem melodycznym Nika Kershowa (Via Media), by w utworze tytułowym wywołać przed mikrofon ducha Ryana Olcotta (serio, po pierwszym odsłuchu byłem przekonany, że znajdę go gdzieś w creditsach). Cały ten namechecking brzmi może na wyrost, ale na swoim nowym albumie Amerykanin autentycznie napchał do pudła mnóstwo wspaniałości – na tyle dużo, że gdzieś w połowie dania warto sobie zrobić przerwę, by nie cierpieć później niestrawności. Lecz choć z początku They Sell Doomsday wchodzi ciężko, po kilku odsłuchach, gdy piosenkowe struktury nieco osiądą już w naszych głowach, czerpanej przyjemności nie ma końca. (Patryk Weiss)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 12

Protomartyr – Relatives In Descent (8/10)

Joe Casey w wywiadzie dla NPR przyznał, że istotną inspiracją podczas tworzenia „Relatives In Descent” była dla niego lektura książki „Anatomia melancholii” Roberta Burtona. Anatomia melancholii – no tak, to przecież Protomartyr w pigułce. Do specjalności dodać można jeszcze wiwisekcję USA. Ze wszystkich poruszonych kondycją świata gości, którym udało się przedrzeć do (względnego) mainstreamu, i którzy operują językiem w gruncie rzeczy rockowym, Joe Casey jest być może tym najbardziej szczerym, błyskotliwym i chwytającym za gardło. Na „Relatives In Descent” patosu i dramy jest chyba najwięcej ze wszystkich albumów Protomartyr, ale potrafią grać nimi tak fair, że efektem jest ich i najlepszy i najrówniejszy album. Przypomnijmy, że Protomartyr wyrośli na ruinach Detroit – ruinach infrastrukturalnych, społecznych, duchowych. Uniwersalność ich języka bierze się poniekąd stąd, że sytuacja Detroit jest synekdochą całych Stanów Zjednoczonych. Od zawsze pojawiały się w ich tekstach tropy korporacjonizmu i instytucji władzy, rozczarowania rzeczywistością, lęku wywołanym brakiem prawd, do których wszyscy moglibyśmy się odnieść. Podobnie jak doskonale ilustrująca je muzyka (warto zwrócić uwagę jak instrumenty podkoloryzowują melodycznie wokal Caseya) na „Relatives In Descent” teksty te osiągnęły jednak swój szczyt w spajaniu melancholii, goryczy i, co istotne, przebojowości. „Private Understanding” (z kapitalnym klipem), „The Chuckler” czy „Night-Blooming Cereus” - to najbardziej przejmujące utwory w całej ich twórczości. Oh lord, how I wish there was a better ending to this joke”. Nic dodać, nic ująć. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 13

Taylor Swift – Reputation (6/10)

Ten moment musiał w końcu nastąpić. Homogenizacja współczesnego popu sprawia, że wszyscy zaczynają brzmieć tak samo. No chyba że decydują się na „poszukiwania”. Lady Gaga, Miley Cyrus czy Kesha sięgają do country&western i brzmień retro, rezygnując z hedonistycznego chartsowego popu, Taylor wręcz przeciwnie – jest tam przyciągana jak magnes. Pytanie tylko, czy to bardziej rynek tego pragnął czy sama artystka? Na pewno „1989” było poważnym krokiem ku temu, zerwaniem z niewinnością. „Reputation” to krążek w 100% naładowany produkcyjnymi sztuczkami jednych z najlepszych producentów globu: Max Martin, Shellback, Jack Antonoff. Ten ostatni wysmażył już w tym roku jeden doskonały popowy zestaw „Melodramę”, pozostali dwaj to już w światku songwritingu popowego właściwie instytucje. I tym razem wykonali swoją robotę bardzo dobrze, nie obniżając standardów. Od początku do końca to dość równy materiał, na pewno lepszy od konkurującej ostro z Taylor Katy Perry i jej „Witness”. Co z tego jednak, kiedy nie ma tu jakiejś wyrazistej stylistyki, nadającej ton iskry. „E•MO•TION” it ain’t, a przy „Red” wypada to przezroczyście. To właściwie materiał, który mogłaby dostać każda piosenkarka i do każdej by pasował. Dość powiedzieć, że pierwszy singiel „Look What You Made Me Do” jest tak bardzo nie w stylu Swift, że aż dziwię się, że to właśnie ona go dostała. Są jednak dużo lepsze fragmenty jak przypominające mi nieco „Warm Blood” Jepsen „Dress” czy „Call It What You Want”. No i nawet ten sztampowy, przeprodukowany „End Game” z, o zgrozo, Sheeranem jest lepszy, niż można się było spodziewać. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 14

TOPS – Sugar At The Gate (7/10)

Powolutku rozpędza się w Cloudy Skies lokomotywa bogatego, funkującego klawiszowo-gitarowego popu wjeżdzająca na stację 2017 prowadzona przez TOPS. Nie odkrywają oni Ameryki, są zgrabnymi kompilatorami, lepiącymi z tego, co zastane niezwykle przyjemny album. Ja natomiast lubię płyty tak uniwersalne. Gorzko-słodkie, wesoło-smutne, zanurzone w tu i teraz i nostalgiczne zarazem. Sugar At The Gate urzeka i wprowadza w stan pół-sennej błogości zaczerpniętymi za dream popu rozmytymi harmoniami wokalnymi, z drugiej strony buja i zaprasza na parkiet rytmami spowinowaconymi z nowofunkowym FRIENDS i synthpopowym Chairlift jednocześnie. Natomiast gdy zajrzeć do takiego Petals zacinająca na septymkach gitara przywołuje na myśl dokonania Erlend Øye z kolektywem Whitest Boy Alive. Siłą albumu, jego rdzeniem – z powodu którego nie jest to kolejna porcja fast-foodowego mięciutkiego i przyjemnego popu do zapomnienia w 3 minuty - jest właśnie owa różnorodność i szlachetność inspiracji. Dayglow Bimbo to znowu sięgnięcie do szuflady dream pop – jednak w jej dość ciekawy kącik, w stronę Lilys. TOPS są typami szperaczy, którzy sięgając po rozmaite inspiracje z gatunku twee i indie lat 80 i 90, wydestylowali pigułkę, tego co dobre, co najlepsze serwując nam danie, które możemy spożywać regularnie; smaczne, pożywne, może to nic wyjątkowego, ale potrzebujemy też płyt na codzienność, nie stanowiących intelektualnego wyzwania czy emocjonalnej traumy. (Patryk Weiss)

Jeśli ktoś szukał w 2017 ładnego gitarowego indie popu, to miał w czym wybierać: albumy Alvvays, Hoops, Beach Fossils, Yumi Zoumy czy polskiej Leguminy przyniosły mnóstwo świetnych melodii i chwytliwych piosenek. „Sugar at the Gate” wydaje mi się w związku z tym płytą nieco przegapioną, zupełnie niesłusznie. TOPS wypuściło 10 kawałków o idealnej radiowej długości, wśród których znajdziemy takie, które brzmią trochę jak Grimes („Topless”), Rycerzyki („Cutlass Cruiser) czy Lower Dens („Further”); nie mogę też zapomnieć o „Dayglow Bimbo”, które, mając dwie minuty z hakiem, jest dla mnie jednym z najładniejszych muzycznych fragmentów minionego roku. W słoneczne dni warto dać TOPS szansę, bo „Sugar at the Gate” jest tak przyjemnie ciepłe, że aż żal nie posłuchać. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2017: post scriptum 15

Lina Tullgren – Won (7/10)

Jeżeli tęsknicie za takimi kapelami jak Codeine, Seam czy Duster albo po prostu lubicie powolnie snujące się kompozycję, skromnie zaaranżowane, zgrabnie lawirujące pomiędzy ciszą, a rozdzierającym serce hałasem, to „Won” Liny Tullgren jest pozycją obowiązkową. Jeśli mowa o ostatnich próbach reanimacji poetyki slowcore – należy przyznać, że z rzadka są one udane; sprowadzają się bowiem do kopiowania brzmienia poddanego komercyjnemu liftingowi (Cigarettes After Sex) albo grania na taniej emocjonalnej nucie (Julien Baker). Na „Won” mamy oczywiste odniesienia do Codeine („Face off”), czy Dustera („Red Down”), jednak jako całość album brzmi zaskakująco świeżo. Wielowarstwowe faktury w rozmaity sposób modyfikowanych gitar, bardzo zróżnicowana dynamicznie perkusja i bas, sprawiają, że z indeksu na indeks album ewoluuje, rozwija się, rozkwita. By uspokoić obawiających się nadmiernej prostoty charakterystycznej dla gatunku powolnych ascetycznych piosenek – Lina dysponuje naprawdę dobrym uchem do melodii, a jej kompozycje niejednokrotnie na przestrzeni dwóch, trzech minut są w stanie zaoferować zaskakująco dużo smaczków. (Patryk Weiss)

Screenagers (6 lutego 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: szwed
[12 lutego 2018]
Moim zdaniem przed Vroom Vroom szału nie było.
Gość: fil
[11 lutego 2018]
lol, które długograje Charli nie spełniły oczekiwań? XD
Gość: Dirty Boots
[8 lutego 2018]
Przybijam piątkę za miłe słowa o The Clientele, The Mountain Goats i Destroyerze.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także