20 lat OK Computer
Wstęp
20-lecie tego albumu to idealna okazja by zebrać redaktorów Screenagers z różnych okresów funkcjonowania serwisu i stworzyć kolektywną retrospekcję jednego z największych arcydzieł muzycznych, jakie ukazały się za naszego życia. Najstarsi redaktorzy mogą pamiętać moment wydania, najmłodszy nie miał na to szans, ale niezależnie od tego, w jakich latach i w jakim wieku słuchaliśmy „OK Computer”, na każdym z nas muzyka Radiohead z tej płyty odcisnęła ogromne piętno. Teksty i atmosfera oddawały niepokoje końcówki millenium, choć są aktualne także i dzisiaj. Okazuje się, że każdy z nas ma nieco inne wspomnienia ze słuchania i inne rzeczy przykuwają jego uwagę, co tylko podkreśla jak uniwersalnym dziełem było to trudne i neurotyczne „OK Computer”. Podobnie jak dziś kochani przez jednych, nienawidzeni przez drugich raperzy Kanye West i Drake paradoksalnie najlepiej oddają ducha swoich czasów, Radiohead dwie dekady temu ze swoją wrażliwością i nietypowym podejściem do materii rocka okazali się lepszym nośnikiem zeitgeistu niż tysiące innych rockowych zespołów. Na szczęście okazało się, że nie tylko ta jedna pozycja z ich dyskografii tak silnie rezonowała w kulturze, ale też każda kolejna była ważnym głosem niezwykle świadomych tego, co ich otacza muzyków. Świadczy o tym choćby nasze numer jeden z zeszłego roku, „A Moon Shaped Pool”, naznaczone tym razem osobistą tragedią Yorke'a, znów mówiące też o problemach świata zachodu. I wreszcie świadczy o tym też fakt, że na środowy koncert grupy w Gdyni wybiera się podobnie jak do Poznania w 2009 roku mnóstwo ludzi, bo patrząc na ich formę w Glastonbury, ich występ może być jednym z największych doznań muzycznych. (Michał Weicher)
1. Airbag
Otwieracz trzeciej płyty Radiohead to najbardziej brutalne i bezpośrednie rozpoczęcie albumu w historii tego zespołu. Za każdym razem, gdy myślę o tym utworze, do głowy przychodzi mi tylko jedno stwierdzenie: „Airbag” jest o wypadku samochodowym i brzmi jak wypadek samochodowy. Wystrzał poduszek powietrznych i huk giętej blachy, z tym kojarzy mi się ta poszarpana partia przesterowanego i poobijanego Telecastera. A przecież później jest tylko lepiej: dzwonki brzmiące jak potrząsanie kluczykami od samochodu, przemykający bas, zostawiający kilka dźwięków tylko po to, aby za chwilę znów zniknąć, zabawa pętlą perkusji zainspirowana DJ Shadowem, główna linia melodii będąca jednocześnie pewną osią utworu, którą wygrywa (w każdym tego słowa znaczeniu) O'Brien, no i oczywiście Yorke, który kolejny raz śpiewa o swoim motoryzacyjnym lęku. Pierwsze zetknięcie z „OK Computer” było dla mnie niezwykle mocnym uderzeniem, co sprawiło, że „Airbag” w zasadzie od zawsze widnieje w mojej czołówce utworów Radiogłowych (i w wielu innych moich czołówkach, ale o tym może kiedy indziej). Gdy ponad 10 lat temu odkrywałem dorobek oksfordzkiej ekipy, poza regularnymi albumami najczęściej słuchałem nagrań koncertowych właśnie z czasów „OK Computer”. Wyłaniał się z nich obraz zespołu w najciekawszym momencie: wprawdzie już po nagraniu wielu z najlepszych kompozycji w swoim dorobku, ale jeszcze u progu swojego aktualnego statusu, który potwierdził i przypieczętował legendarny występ na Glastonbury. „Airbag” na tych koncertach świecił chyba najjaśniej, będąc pewną iskrą nadziei w tych historiach, których głównym tematem jest panika, paranoja oraz pluskwa milenijna (a także, cytując b-side z tego okresu, leukemia, schizophrenia, polyethylene). Trudno więc się dziwić, że Thom Yorke śpiewa w tym utworze, że ocalał. To nie kwestia niemieckiego auta czy też poduszki powietrznej – „Airbag” to radioheadowa pieśń zwycięstwa na płycie pełnej opowieści o strachu i zagubieniu. (Marcin Małecki)
2. Paranoid Android
Pomysł, żeby to właśnie „Paranoid Android” był pierwszym singlem zapowiadającym „OK Computer” mógł przed dwoma dekadami dziwić, a właściwie to nadal dziwi. To przecież piosenka w żadnym stopniu nie oddająca specyfiki albumu, jest na nim bardzo osobna, wyróżniająca się obłędną aranżacją (na którą składają się zespolone ze sobą fragmenty trzech początkowo niezależnych utworów) wachlarzem pozornie nieprzystających do siebie dźwięków i emocji, które dziś mogą się kojarzyć z mashupową stylistyką. Jeśli piosenki z arcydzieła Brytyjczyków wyobrazimy sobie jako ludzi, to one zazwyczaj gdzieś biegną, idą, rozkoszują się bezczynnością, ale wszystko to robią w melancholijnym zamyśleniu, tymczasem „Paranoid Android” to kawałek epileptyczny, chorobliwy, gwałtowny. Nawet tekstowo wydaje się nie przystawać do płyty swoją histeryczną absurdalnością. Puśćmy na chwilę wodzę fantazji i zastanówmy się, jak mógłby brzmieć album, którego naprawdę reprezentatywnym singlem byłoby „Paranoid Android”? Najlepszymi kandydatami na nagranie takiej płyty wcale nie byliby Radiohead, bardziej pasowałaby ona do klimatu tworzonego przez wczesne Animal Collective, Flaming Lips a nawet nieco złagodzone At the Drive-In. Co ciekawe, Thom Yorke i spółka, tak często od czasów „In Rainbows” popadający w powtarzanie swoich pomysłów, nigdy chyba nie spróbowali ponownie zmierzyć się z formą „Paranoid Android”. Być może słusznie dochodząc do wniosku, że nie da się skoczyć dwa razy do tej samej rwącej rzeki, bez skręcenia karku. Często zestawia się ten utwór z „Happiness Is a Warm Gun” czy „Bohemian Rhapsody”, jednak obie te propozycje wyrażają skrajnie odmienne emocje. The Beatles rozmachem kompozycji oddawali stan euforii, Queen stworzyli wyraz artystycznej pewności siebie, Radiohead chyba w największym stopniu opowiadają o irytacji i wściekłości związanej z funkcjonowaniem w szaleńczo zmieniającym się świecie. W kontekście całego albumu budują w ten sposób wspaniały grunt pod opisanie pragnienia wyrażonego w „No Surprises”. (Piotr Szwed)
3. Subterranean Homesick Alien
Dopiero po latach zrozumiałem, jak bardzo nie doceniałem „Subterranean Homesick Alien”. Muszę się jednak usprawiedliwić – gdy kończy się „Paranoid Android”, trudno w zaledwie parę sekund ochłonąć. Ale to właśnie ten trzeci indeks jest najlepszą możliwą opcją zamknięcia „Paranoid Android” i swoistego prologu do „Exit Music (For A Film)”. Przede wszystkim to niepozorny i osobliwy space-lounge'owy utwór: delikatnie leniwy, przestrzenny, z niepokojąco balsamicznym motywem przewodnim, który swoje kojące atrybuty uaktywnia, kiedy Yorke zaczyna opowiadać o spotkaniu z kosmitami („late at night when I'm driving/take me on board their beautiful ship/show me the world as I'd love to see it”). Ta niepozorność ma w sobie frapującą przezroczystość – „Subterranean Homesick Alien” z jednej strony przenika niezauważone, z drugiej znakomicie współgra z resztą materiału, po cichu potęgując highlighty „OK Computer”. (Krzysztof Kwiatkowski)
4. Exit Music (For A Film)
Nie będę owijał w bawełnę. Fenomen Radiohead dotarł do mojej świadomości z dość dużym opóźnieniem. Dlatego dziewiczym odsłuchom „OK Computer” towarzyszyły w moim wypadku wielkie oczekiwania, napędzone wcześniej lekturą kilku peanów na cześć tej płyty (i tu wchodzi powtarzana w Trójce anegdota, jak to zazdrości się tym, którzy mają okazję po raz pierwszy przesłuchać klasyczny rockowy album sprzed lat). Jako człowiek zafascynowany wówczas elektroniką z Wlk. Brytanii – młodzian, który chwilę potem stał się świadkiem stawiania pierwszych kroków na scenie przez Buriala – spodziewałem się, że płyta będzie po prostu bardziej przystępną wersją „Kid A”. Wydała mi się jednak – także za sprawą przykurzonego brzmienia – mocno zakorzeniona w rockowym formacie. Tym, co przynosiło mi ulgę, było bardziej rozmyte, podwodne oblicze płyty. Jego zwiastunem jest „Subterranean Homesick Alien”, a rozwinięciem właśnie „Exit Music (For a Film)”. I to dopiero w tym drugim kawałku doszukałem się słynnego łączenia gitar z elektroniką, mimo akustycznego wstępu, porównywanego przez wielu do „At Folsom Prison” Johnny’ego Casha. Może sęk w tym, że moją uwagę zwrócił mellotron i głęboki, brzęczący bas. Choć mogło też chodzić o wyciszone, introwertyczne fragmenty przechodzące w dramaturgiczne napięcie, co przywodziło mi z kolei na myśl „Rabbit In Your Headlights” z płyty Unkle.
Słabość, jaką mam do tego utworu, zasadza się przede wszystkim na starej prawdzie o piosenkach. Już to gdzieś słyszałem, myślałem wtedy. Tak, tak, „Romeo i Julię” Baza Luhrmanna oglądałem wcześniej kilka razy. Czym zatem jest – także z dzisiejszej perspektywy – ta kompozycja? „Exit Music (For a Film)” to wiosenno-letni miraż. Podróż za miasto zagubionego paranoika. Jeden z najbardziej kojąco-niepokojących fragmentów 20-letniego klasyka muzyki XX-wieku. (Rafał Krause)
5. Let Down
Alright, calculator – compute this! Ile razy ripitowałem ten kawałek? W zakresie czasowym od nieśmiałego nastolatka z kołtunem blond włosów aż do gościa, którym jestem dzisiaj? Albo inaczej: ile razy cofałem suwak Winampa o czarno-zielonej skórce (RIP in peace, przyjacielu) do okolic 2 minuty 30 sekundy, by raz jeszcze w skupieniu wysłuchać mostku, który prowadzi wprost w objęcia absolutnie harmonijnej trzeciej zwrotki? Setki, tysiące? Nie wiem, prawdopodobnie skala by nie pękła, ale liczba mogłaby imponować.
No właśnie – czego my tutaj dotykamy? Mowa o najgładszej piosence na „OK Computer”. Przyjemnie dżanglującej, wypełnionej mikromotywami glockenspielu piosence o misternie utkanej spectorowskiej ścianie dźwięków. Niejednoznacznej emocjonalnie, bo przecież sennej, melancholijnej, sentymentalnej, depresyjnej, wzniosłej, gorzkiej i pogodnej jednocześnie.
Thom Yorke śpiewa o uczuciach, które dopadają nas w drodze – między miejscami, ale też między stanami, gdy siedzimy skuleni w bańce poza czasem i przeglądamy się w lustrze, po cichu dostrzegając, że w warunkach chaotycznej nowoczesności nadzieje i oczekiwania ufnego robaczka, którym jesteśmy od dzieciństwa, zostaną prędzej czy później, w życiu dorosłym, rozgniecione butem niczym skorupa, shell smashed, poszarpane zostaną skrzydła, wings twitch, i wyciekną z nas soki, czyli zbierane przez lata sentymenty, za sprawą których stajemy się niekiedy bezbronni jak żuczki. Yorke kreśli świat przedstawiony „Let Down” w ballardowskich barwach alienacji, powszechnej samotności w tłumie, czyli z pomocą perspektyw piekielnie chwytliwych w czasach, gdy zbliżające się millenium rzucało długi cień na truchlejące dusze szaraczków tego świata.
„Let Down” broniło się wtedy i broni się dzisiaj, nawet jeśli filozofia zawarta w tekście okazuje się średnio celną hiperbolą. Nigdy nie pozbędziemy się ciar na grzbietach, co nasze, to nasze. I serio nie potrafiłbym zliczyć, ile razy słuchałem „Let Down”. Jeżeli kawałki wypalają się we wnętrzu na kształt tatuaży, to pewien fragment mojej kory mózgowej musi zawierać partyturę „Let Down” z dokładnością do jednego piknięcia. (Michał Pudło)
6. Karma Police
Myślałem, że zmieni się to wraz z upływem czasu, jednak w dalszym ciągu ten tytuł stawia przed moimi oczami Thoma, który stojąc samemu na scenie, kilkakrotnie powtarza ostatnie „for a minute there...”. Wiem, robi to na każdym koncercie zamykanym tym kawałkiem, ale widząc to (w końcu!) na żywo, naprawdę zatraciłem się w tej minucie. Dodając trochę kontekstu, był to mój pierwszy samotny wyjazd na zagraniczny koncert. Z jednej strony czułem się całkowicie sam w ogromnym festiwalowym tłumie, a z drugiej, z każdą osobą, z którą miałem okazję wymienić kilka zdań, znalazłem wspólny temat, podobne przeżycia, czy też przemyślenia związane z muzyką, która przyciągnęła nas do Berlina z różnych zakątków świata (znalazł się tam nawet chłopak z Meksyku, który, z tego co zrozumiałem, nie załapał się na koncert na swoim kontynencie).
Po ostatnim obszernym wywiadzie dla Rolling Stone’a, ciężko już twórczo interpretować utwory z „OK Computer”, bo inspiracje, a czasem znaczenia, zostały nam podane na tacy. Dla mnie „Karma Police” już wcześniej, ze względu na wspomniane skojarzenie, miało bardzo mocne i wyraźne znaczenie – według mnie jest o momencie, w którym obezwładniająca samotność, odczuwana przez pewną grupę ludzi, pozwala na wzajemne zrozumienie i paradoksalnie, sama zaczyna się zwalczać. Patrząc jednak na ten utwór bardziej sucho i teoretycznie, warto przytoczyć cytat z Nigela Godricha, który wspomniał, że „Karma Police” było punktem zwrotnym dla Radiohead, bo druga część utworu była w dużo większym stopniu indywidualną pracą Thoma, niż całego zespołu, co było znakiem things to come, good or bad – trudno ująć to bardziej dosadnie, wiedząc już, jak wygląda album który pojawił się po „OKC”. (Piotr Wojnar)
7. Fitter Happier
Nie należałem do szczęśliwców, którzy w wieku 16 lat mieli hajs na kupowanie oryginalnych płyt. Pamiętam, że w tamtym okresie nabyłem ich ledwie kilka, w tym „Young Team”, które kosztowało dokładnie tyle, ile wynosiło moje miesięczne kieszonkowe. To było po ostatnim dniu dziecka jaki obchodziłem, więc stać mnie jeszcze było na Ulissesa w miękkiej oprawie wydanego wówczas przez Znak. „OK Computer” i „Amnesiac” zalegało w krakowskim Empiku za 45 zł („Kid A” nie pamiętam), ale na nie mi już nie starczyło. I tak w 2003 roku zaczęła się moja wieloletnia przygoda z piractwem, za które potem byłem ganiony przez chyba wszystkich znajomych po kolei. Na Kazaa+ ściągałem swoje piosenki Radiohead. „Fake Plastic Trees” mieszało się w jednym folderze z „Karma Police”, „Paranoid Android” i „Idioteque”. Nie robiło mi to różnicy – w stulejarskie wówczas serduszko każda piosenka od Thoma Yorke'a (reszta zespołu nie miała dla mnie znaczenia) uderzało równie mocno. Ale nie czułem w tych utworach żadnej milenijnej neurozy, o której później czytałem, że powinienem ją czuć.
Natknąwszy się na „Fitter Happier” byłem pewien, że to jakieś fejkowe mp3, których w sieciach peer-to-peer było przecież mnóstwo. Traktowałem ten utwór jako przypadek, produkt anonimowego twórcy, który chciał wykorzystać popularność Radiohead i otagował jakiś dziwny skit ich nazwą. Zupełnie oddzieliłem tę piosenkę od Radiohead. Z czasem jednak wałkowałem ją coraz częściej, częściej nawet od „Paranoid Android”. Zawsze umieszczałem ją w centrum każdej smutnej składanki, jaką lepiłem w edytorze Nero przed wypaleniem na CD. Pasowała zawsze jako ciemny środek wszystkich moich strachów, które chciałem opanować układaniem playlist. Wtedy zresztą chyba nie używaliśmy tego słowa. Nawet kiedy dojrzałem już do tego, żeby złościć się na „Fitter Happier” o zbytnią dosłowność, nawet kiedy dowiedziałem się, że to naprawdę Radiohead – zawsze puszczałem ten kawałek autonomicznie. Stąd głupie wydawały mi się dyskusje o tym, czy aby na pewno ten utwór jest na “OK Computer” niezbędny.
Dzisiaj nie rozumiem już potrzeby układania playlist. Raczej nie chodzę też smutny. „Fitter Happier” regularnie puszczam po 18 w fajnym, czarnym, nowoczesnym biurowcu, kiedy jako ostatni, wzorowy pracownik zostaję po godzinach. Staram się nie denerwować, jestem dobrym szefem, życzliwym dla ludzi. Rzuciłem palenie i alkohol, czuję się dobrze i staram się dobrze sypiać. Ćwiczę regularnie 3 razy w tygodniu, biorę odpowiednią ilość witamin. (Artur Kiela)
8. Electioneering
Przyznam, że pomysł utajonych związków między Radiohead i Stereophonics wydaje mi się intelektualnie pociągający. No bo spójrzcie: Stereophonics swój album wydali kiedy? W jakieś trzy miesiące po premierze „OK Computer”. Niby na starcie ciągnie ich do Oasis, ale to przecież teoretycznie możliwe, że odkąd usłyszeli „Electioneering” i wzięli gwiazdy za ich odbicie w jeziorze, rafinowali swój klasyczny klasycznie rockowy sound, aż wreszcie po paru latach wyszła im taka grzałka. Ja to nawet rozumiem. W bodaj 2001 mając czternaście lat, kupiłem magazyn „Tylko Rock” z zestawieniem 50 najlepszych rockowych albumów dekady, w którym płyta z „Electioneering” uplasowała się, jeśli dobrze pamiętam, gdzieś w okolicy 30 miejsca. I kiedy się z tą płytą zapoznałem via eMule czy inna Kazaa, oczywiście najbardziej spodobał mi się ten najsłabszy, rockowy numer. I oczywiście nie bardzo załapałem ironię. Ale to spoko, to w porządku. Stereophonics też nigdy nie załapali. Bo czy jest bardziej cyniczny gatunek muzyki popularnej niż rock? (Można by napisać na ten temat parę zdań, ale to by zabiło retoryczną siłę wypowiedzi). Tony Blair, który w roku 1997 kampaniował po kraju w przedwyborczym amoku, też chętnie umieszczał się po lewej stronie myślnika, a wszyscy wiemy, na czym stanęło.
Prawda jest taka, że nigdy nie załapałem się na świadome słuchanie Radiohead w dniu premiery. I dobrze, i fajnie. Dzięki temu mogłem się w wieku lat czternastu emocjonować przesterowaną gitarą, a piętnaście lat później dalekowzrocznością zespołu, który już za młodu wiedział, że masowe brzmienia i masowe gesty koją wyłącznie masowe instynkty. (Paweł Sajewicz)
9. Climbing Up The Walls
Tutaj ma straszyć. Tutaj każda partia i każdy dźwięk jest jakoś przetworzony, nagrany z dziwnego ujęcia, wykoślawiony, przesterowany, oblepiony szlamem. Tak, to ten budzący strach i odrazę moment „OK Computer”. Oślizgły, lepiący się do ciała. Nie wciskaj przycisku alarmu. Staw czoło dziecięcemu lękowi, że gdy otworzysz oczy, zobaczysz nad sobą wykrzywioną twarz potwora.
Tutaj nie wszystko jest na swoim właściwym miejscu. Tu zawsze lepiej, gdy światło jest zgaszone. Tu burczy złowrogo syntetyczny bas, a solówkę gra jakiś nawiedzony niby-theremin. Werbel grzmi jakby dobiegał z piwnicy ciemną nocą, więc nie schodź na dół. Wciąż słyszysz odbite echa potępieńczych głosów, które są tak bardzo creepy, że aż ogarnia cię niezrozumiała błogość. Może to ty jesteś potworem?
Tu wszystko się rozpada, niczym umysł osoby chorej psychicznie. Piosenka dyskretnie się rozpędza, aby rzucić się w przepaść przy akompaniamencie żałobnego jęku smyków. Stąd nie wyjdziesz „fitter, happier”, więc krzycz ile sił w płucach. (Paweł Gajda)
10. No Surprises
Obecnie dystopie powstają jak grzyby po deszczu. Nic dziwnego, skoro rzeczywistość wymknęła się spod kontroli, a każdy dzień na świecie przypomina kiepski odcinek „Black Mirror” (pozbawiony walorów estetycznych serialu). Imię Kasandra stało się bardzo modne, lecz to oksfordzka grupa ma największe prawo powiedzieć „a nie mówiliśmy, że tak będzie?”. 20 lat od premiery „OK Computer” pokazało, że egzystencjalne rozterki i lęki przed nowym millenium były głosem wołającego na puszczy. Lata 90. to po części okres nadziei i optymizmu, gdy wydawało się, że świetlana przyszłość stoi tuż za rogiem. Z perspektywy czasu można dostrzec, że ten optymizm miał w sobie sporo naiwności i krótkowzroczności. Dwie dekady wystarczyły, abyśmy mogli spojrzeć szerzej i na spokojnie przeanalizować wszystkie przyczyny dzisiejszego kryzysu. Cała sztuka „OK Computer” polegała jednak na tym, że zespół odpowiednio wcześnie wyciągnął wnioski z niewidocznych pęknięć w fundamentach zachodniego społeczeństwa, które w owym czasie było wciąż upojone triumfem demokracji liberalnej. Optymizm w wersji brytyjskiej miał twarz fajnego Tony’ego Blaira, a internet był dopiero w trakcie oplatania świata swoją siecią. W tym kontekście „No Surprises” obnażyło fasadowość późnej nowoczesności i bez zbędnych metafor opisało bolączki współczesności – alienację, depresję, poczucie niespełnienia.
Radiohead od zawsze byli wdzięcznym tematem do opisywania. Grupa daje możliwość rozwinięcia pisarskich skrzydeł i popisania się erudycją – okrągłe zdania wręcz same wyskakują spod klawiatury, gdy się o nich pisze. To jednak nie kontekst sprawił, że ich trzeci album doczekał się tylu opracowań. Gdyby chodziło tylko o przenikliwość wniosków, to dwudziestolecie „OK Computer” byłoby obchodzone teraz jedynie przez studentów socjologii, którzy wkuwaliby do egzaminu tezy Yorke’a i spółki, obecne w jednym ciągu w sylabusie z pracami Baumana i Fukuyamy. Sukces Radiohead polegał na tym, że muzycy potrafili dostarczyć powyższe treści w prostej (acz przemyślanej) formie, która od razu trafia do słuchacza na poziomie emocjonalnym.
„No Surprises” jest tego najlepszym przykładem – melodia zapada w pamięć momentalnie, a tekst Yorke’a uderza bezpośredniością. Brak tutaj eksperymentów formalnych, które charakteryzują resztę płyty. Siła oddziaływania tej popowej ballady tkwi w cichym krzyku, bijącym z tekstu. Bowiem jeśli mamy choć mikroskopijną cząstkę melancholii w swojej osobowości, to „No Surprises” bez problemu ją odnajdzie. Gdy tak się już stanie, to przepadliśmy i nie ma dla nas ratunku. Czekają nas długie wieczory z zawodzącą głową Yorke’a na ripicie. Aż się prosi, żeby zaśpiewać razem z nim, gdy tekst pojawia się przed jego twarzą i zazwyczaj nie udaje mi się odeprzeć tej pokusy. Dlatego trochę jest mi szkoda, że na prawdziwym karaoke nie do końca wypada zaśpiewać „No Surprises” NA SERIO. Pozostaje tylko mamrotanie przed kompem, kiedy nikt nie patrzy (chociaż w mojej głowie wizja „No Surprises” na karaoke brzmi świetnie). Zakończenie przynosi rodzaj przyjemnej ulgi i wyciszenia. W tym sensie utwór okazuje się być pewną formą terapii – gdy się wypowie swój ból i zobaczy, że nie jest się jedynym, kto tak czuje, to możliwe staje się oswojenie się ze swoimi emocjami, a nawet uwolnienie od ich negatywnego oddziaływania. (Krzysztof Krześnicki)
11. Lucky
Pierwszym utworem Radiohead, który usłyszałem było „There There” wraz z teledyskiem, który był wtedy nowością na niemieckiej Vivie. Niedługo potem postanowiłem kupić album „Hail To The Thief”, bo podobała mi się okładka, a i sam singiel wydawał mi się rockerką o całkiem oryginalnym brzmieniu [sic!]. Nie muszę chyba dodawać, że słuchanie muzyki nie było już dla mnie od tej pory takie samo. Dla wielu słuchaczy, którzy przez lata znacząco poszerzyli swoje muzyczne horyzonty, Radiohead nie jest pewnie dziś aż tak odkrywcze, ale 20-lecie „OK Computer” pokazuje coś innego. Przypomina mi się fragment „Mojej walki” Knausgarda, gdzie starszy kolega autora naśmiewa się z jego uwielbienia do Beatlesów, sugerując, że nie można tego słuchać nie będąc już w liceum. Dla mnie i jeden i drugi zespół wciąż jest ogromną inspiracją, nie do przecenienia. „Lucky” postrzegam zaś jako największy grower ze wszystkich utworów grupy. Początkowo traktowałem go jedynie jako solidny album track, bardzo dramatyczny, ale nie wywołujący takich ciarek jak druga połowa „Exit Music” chociażby. Nic bardziej mylnego. Przez lata wiele się zmieniło i tę łkającą do słów „Pull me out of the aircrash” gitarę stawiam dziś jako najbardziej katartyczny moment całej płyty. A jest jeszcze druga zwrotka z narastającym w tle aranżem, spuentowana mistrzowsko zaśpiewanym przez Yorke'a „It's gonna be a glorious day” i perfekcyjnie poprowadzony, krótki, ale bardzo treściwy mostek, kończący się samym tylko motywem gitary z refrenu i słowami „We are standing on the edge”. W przepełnionym strachem i paranoją „OK Computer” ten freudowski utwór o walce między popędem życia a popędem śmierci wydaje mi się dziś rzeczywiście szczytem, a raczej krawędzią szczytu, skąd najlepiej widać otchłań, ale też piękno krajobrazu. (Michał Weicher)
12. The Tourist
[Aktywacja kamery, drobne zakłócenia]
...dąc jeszcze dzieckiem uczęszczającym do podstawówki, przez przypadek usłyszałem pewnego razu w telewizyjnym programie muzycznym jakąś bliżej niezidentyfikowaną piosenkę. Czym prędzej starałem się dojrzeć wykonawcę, wskutek czego przed oczami zamajaczyła mi dość znajoma nazwa. Pomimo starań i wpisywania różnych kombinacji w internetowej wyszukiwarce, piosenki nigdy nie znalazłem. Co więcej – po raz pierwszy w życiu zapomniałem o Radiohead.
Dziecko stało się gimnazjalistą, a gimnazjalista ma w zwyczaju powoli (i często z licznymi potknięciami) poszerzać sfery swoich muzycznych zainteresowań. Nie inaczej było w moim przypadku, kiedy to, zafascynowany metalem i klasycznym rockiem oraz wiążący młodzieńcze ambicje z graniem na gitarze elektrycznej, często odwiedzałem stronę magazynu Rolling Stone. Dobrze pamiętam, że jedną z moich ulubionych form spędzania czasu wolnego było wówczas przeglądanie rankingów, głównie płytowych. I tak, jak pewnie już zdążyliście się domyślić, tam również czekało na mnie Radiohead. Jednak pomimo tego, że zmaterializowało się przede mną podwójnie, w postaci „OK Computer” i „Kid A”, nieświadomy błędu ja-gimnazjalista postanowiłem bez mrugnięcia okiem olać podstawione mi pod nos dwa skarby.
Minęło trochę czasu, przestałem wchodzić na stronę internetową Rolling Stone, bo myślałem, że przebrnąłem już przez wszystko, co mogłoby mnie zainteresować. To był drugi raz, kiedy zapomniałem o Radiohead.
Wreszcie: „OK Computer” po raz pierwszy przesłuchałem w wieku licealnym, czyli stosunkowo niedawno. Wcześniej miałem kilka pomniejszych przygód z muzyką alternatywną, ale w końcu uznałem, że należy się w końcu z tym dziełem zmierzyć – bo przełomowe, bo podobno poruszające, bo Radiohead wielkim zespołem jest etc. I wiecie co? Wcale ta płyta wówczas nie otworzyła przede mną nowych drzwi do niezaznanych wcześniej muzycznych przeżyć, nie pokazała tego, czego spodziewałem się po jednym z najwybitniejszych albumów w historii muzyki. Po prostu wydawała mi się świetną, choć w gruncie rzeczy wcale nie porywającą płytą alt-rockową. Po raz trzeci zapomniałem o tym zespole, jednak gdzieś w świadomości (a może podświadomości?) wyryło mi się ostatnie pięć i pół minuty tego albumu.
Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że „The Tourist", które gdzieś mi umknęło w chwilach katowania „No Surprises” i „Paranoid Android”, zdoła tyle namieszać.
I namieszało – tydzień temu pogodziłem się z „OK Computer". Ujawniam tylko część mojego kontaktu z trzecim krążkiem Brytyjczyków, szczegóły tego burzliwego konfliktu zostawiam dla siebie. Ważne w tej całej retrospekcji, którą powyżej spisałem jest to, że 20 lat temu otrzymaliśmy arcydzieło, w przypadku którego sprawdza się stary, dobry frazes: trzeba do niego dojrzeć. Trzeba dojrzeć i mieć punkt odniesienia, który pozwoli nam, niezależnie od tego, jak byśmy nie byli sceptyczni i marudni, niedoskonałe piękno obecnej na nim muzyki Radiohead zrozumieć. Zapamiętać. Tu wyjaśnia się cała sprawa – w moim przypadku punktem odniesienia był ostatni track. Dlatego, że lubię wyobrażać sobie „OK Computer” jako 53 minuty przed śmiercią. A „The Tourist” to ostateczna reminiscencja.
[Dźwięk dzwonka mikrofalówki spoza kamery, koniec nagrywania]
(Paweł Ćwikliński)
Komentarze
[11 grudnia 2017]
[26 listopada 2017]
[21 listopada 2017]
[10 listopada 2017]
[19 lipca 2017]
[3 lipca 2017]
[3 lipca 2017]
ogólnie po kilku latach z radiohead ja również dopiero zacząłem "rozumieć" OKC, wcześniej to Kid A było TYM albumem, który był pierwszy we wszystkich moich rankingach ułożonych w głowie.
Bardzo trafna analiza trafiająca w różne typy osób sluchających radiohead
[3 lipca 2017]
Trafiłeś w sedno - dźwięk na końcu 'The Tourist" sprawia, że śmierć głównego bohatera albumu (czyli niejako uosobienia emocji słuchającego) staje się bardzo plastyczna. To może być np. wypadek samochodowy albo... dźwięk budzika budzącego nas ze snu o zniekształconym świecie współczesności.
[2 lipca 2017]
Od zawsze mialem identyczne skojarzenie (trojkat wybrzmiewajacy na koniec odrobine je sam narzuca).
Bardzo przyjemna analiza, ciesze sie, ze tak osobista, bo rozkmin chyba wokol OKC wystarczy.
[28 czerwca 2017]
[28 czerwca 2017]
[27 czerwca 2017]
[27 czerwca 2017]