Recenzje 2016: post scriptum

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum

W poprzedzającym podsumowanie tradycyjnym post scriptum tym razem zajęliśmy się właściwie niemal tylko naprawdę dobrymi i bardzo dobrymi płytami. W drugiej połowie stycznia 2017 roku szkoda czasu na omawiania minionych przeciętności.

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 1

Kristen – LAS (6/10)

Wbrew powszechnym zachwytom nie uważam ostatniej płyty Kristen za ich najlepszy tudzież najbardziej spójny materiał: pierwszą kategorię dla mnie zdecydowanie wygrywa minialbum „An Accident”, natomiast drugą „Stiff Upper Worlds”. Wprawdzie mamy tutaj udane wycieczki w terytoria dobrze znane dzięki „Elite Feline” Lotto („Salto”), slowcore’owo snującą się mantryczność rodem z „You’re a King” Lowercase (utwór tytułowy) oraz Kristen dobrze znane z poprzednich płyt („Tony”), ale również głośne gitary zmierzające donikąd („Amra”) czy też nudny hałas („Wyspa”). Na pewno „LAS” jest znacznie ciekawszy od koncertów promujących poprzedni album zespołu, które były wręcz masakrowane przez nieumiejętne dopasowanie synthów Macieja Bączyka do klimatu wcześniejszych kompozycji. Najnowsza płyta grupy nie jest jednak ich szczytem możliwości: trochę się w tym lesie członkowie Kristen pogubili. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 2

De Staat – O (6/10)

„Znowu smutne gitarki?” pytała znajoma, kiedy pod koniec 2015 roku próbowałem zarazić ją „I Love You Honeybear”. Rock rozumiany jako lekka muzyka grana na organicznych instrumentach miewał lepsze czasy. Tym przyjemniej słucha się projektów, które do tej przejedzonej formuły dodają czegoś ciekawego. Zespoły, na które można było zazwyczaj liczyć w tej kwestii w ostatnich latach, nieco rozczarowały. Foals – dobry singiel „What Went Down”, ale album jako całość rozczarowujący. Modest Mouse podobnie – „Lampshades On Fire” rozbudziło nadzieję, album w całości trochę je ostudził.

De Staat to wciąż czekający na większy sukces holenderski zespół. Album „O” wydany w styczniu 2016 roku nie miał szans wybrzmieć, bo z oczywistych względów w styczniu nikt wesołej muzyki nie szukał. Panowie zdają się w pewnym stopniu inspirować estetyką utworów kojarzonych z wyklętym dla wielu mainstreamem (na YouTube można nawet zobaczyć ich wykonanie „Talk Dirty” Jasona Derulo), ale w połączeniu z klasycznym rockowym instrumentarium daje to taneczny, daleki od bezpłciowości rezultat. W tekstach brak poetyckich konstrukcji, ale biorąc pod uwagę całokształt –byłyby one nie na miejscu. Muzyka jest całkowicie pozbawiona nadmiernego dramatyzmu czy melancholii. Nie ma tu też widma tzw. dad rocka, gitary przepuszczone przez multum efektów pełnią bardziej rolę syntezatorów. Kawałek dobrego, alternatywnego grania, którego chciałoby się słuchać na mniejszych scenach letnich festiwali. (Piotrek Wojnar)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 3

Rae Sremmurd - SremmLife 2 (6/10)

 

 

 

 

 

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum

(Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 4

Reni Jusis – BANG! (7/10)

Gdy dwadzieścia lat temu z zapartym tchem śledziłem notowania listy „30 ton”, raczej się nie spodziewałem, że dwie dekady upłyną i będę zażenowaniem reagował na dokonania moich ówczesnych idoli nagrywających „Reload”, a katował płytę autorki singla „Zakręcona”. Historia pisze jednak ciekawe scenariusze. Ktoś mógłby powiedzieć, że „Bang” to taki produkt bokkopodobny, przykład względnie udanego przeszczepienia na polski grunt modnych tendencji, elektroniczno-alternatywnego grania, CV wysłane ze wschodniej Europy do wytwórni Hyperdub. Można też pisać, że to wreszcie polski pop, który szanuje słuchacza, oferując mu coś na miarę 2016 roku. Wow, jednak nadążamy za Europą, brawo, Reni! Dałoby się wypisać jeszcze wiele „pochwał”, które tak naprawdę mocno upupiałyby nieprawdopodobnie pomysłową artystkę, która przecież nie musi za nikim ani za niczym gonić (choć świetnie pokazuję gonitwę codzienności w warstwie lirycznej). Lawiruje ona między eksperymentalną „Deltą”, w której inspiracje Rustiem nakładają się pięknie z ekspresyjnością i patosem Flume, a rozmarzonym, mocno airowskim „Kęsem”, utrzymując przy tym wszystkim spójność i sypiąc jak z rękawa niebanalnymi aluzjami i świetnymi aranżacyjnymi rozwiązaniami. Siódma płyta Jusis, nagrana po siedmiu latach nieobecności, to jedna z najmocniejszych siódemek, jaką w tym roku przyznajemy. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 5

Run The Jewels – Run The Jewels 3 (7/10)

Run The Jewels nam dorasta, koleżanki i koledzy. Jednak finał ich rapowanej trylogii nie jest już tak rozbrykany i niepokorny jak to, co znacie z jej początków. Zamiast opowieści o kłamstwach, oszustwach i kradzieży – pięść zaciśnięta na znak buntu wobec nadchodzącej politycznej dyktatury Trumpa i dystopijne krajobrazy przyszłości. Zamiast rozszalałego gangstera Mike’a i towarzyszącego mu elokwentnego, choć równie bojowego białasa El Producto – nowe osobowości.

Po kolei. Najpierw, niestandardowo, dobre wieści. Osobiście cieszy mnie niezmiernie, że faworyzowany przeze mnie na poprzednim wydawnictwie duetu El-P dostał tu więcej miejsca do pokazania swojego skilla. Można powiedzieć, że jeżeli gwiazdą „Run The Jewels 2” jest Killer Mike, to najbardziej znaczącą częścią ich trzeciego wspólnego dzieła są partie „tego drugiego”. Meline pędzi przez większość swoich wersów z brutalną prędkością. Całe szczęście, bo „Talk To Me”, jako pierwszy singiel, nie zwiastował tego w żaden sposób.

Co więcej – nazwać „Run The Jewels 3” albumem złym produkcyjnie byłoby co najmniej nie na miejscu. Pomimo faktu bycia zagorzałym fanbojem „dwójki”, zaryzykuję stwierdzenie, że jest jeszcze lepiej niż w jej przypadku. To nowoczesny (bez konieczności przyklejania modnej, acz obrzydliwej łatki „trap inspired”) i ekstrawagancki (bez przegiętego eksperymentowania) brzmieniowo album. Chyba tylko tym dwóm wariatom mogło wpaść do głowy, żeby nawinąć coś pod industrialowe, gitarowe trzaski i wplecione w to komicznie brzmiące acidowe plumkanie (wcześniej przywołane „Talk To Me”). Nowe RTJ ma tak szalone i głębokie brzmienie, że z powodzeniem mogłoby służyć za soundtrack do jakiegoś mrocznego filmu science fiction, z grupą androidów o lekko przegrzanych obwodach w rolach głównych.

No dobrze, ze smutkiem zawiadamiam, że czas na komplementy dla „Run The Jewels 3” się skończył. Teraz będę zrzędzić. Pamiętacie jeszcze „Fuck the law, they can eat my dick, that’s word to Pimp” rzucane przez Jaimego w „Oh My Darling Don’t Cry”? Albo tę świetną, stylizowaną kolorystycznie grafikę wnętrza winylowej wersji albumu, na której obu raperów siedzi luzacko w samochodzie z bronią w ręku? No właśnie, tego klimatu już nie ma. Razem z nową postawą przyjętą przez Run The Jewels ucierpiała także ich bezpardonowość. Druga część trylogii to burzenie czwartej ściany, jakkolwiek czerstwo to zabrzmi: rap „z jajem”. To ryzykowna teza, ale zawsze gdy powracam do RTJ2, mam wrażenie obcowania z tworem nowego Madvillain, tylko takiego zaktualizowanego do realiów nowej dekady. Bardziej wulgarnego, ale tak samo pełnego zabójczego humoru i skupiającego się na relacji artysta–słuchacz–artysta.

Na „Run The Jewels 3” para ulubieńców widowni coraz bardziej się od niej oddala. Idą sobie w stronę POWAŻNYCH SPRAW, o których zdążono powiedzieć już w 2016 roku (i to w stosunkowo krótkim czasie!) chyba wszystko: prezydenturze Trumpa (w swoją drogą ciekawym, lecz mało odkrywczym „2100”), perspektywach życia w Stanach na przyszłe lata i wizji wojen. Gdzieś pod powierzchnią to także całkiem inteligentna opowiastka o stosunkach międzyludzkich, ale tylko opowiastka. Mam wrażenie, że oni się po prostu do snucia takich historii nie nadają. Na dodatek wciąż starają się być tymi samymi, niepoprawnymi politycznie komikami, ale pozostaje przykre wrażenie, że to już inni ludzie. Najkrócej mógłbym powiedzieć, że w „Run The Jewels 3” zabrakło mi przede wszystkim... Run The Jewels! Brzmi jak rozczarowanie 2016? Bardzo prawdopodobnie.

Album ratuje jednak to (oprócz prześwietnej produkcji), że pojawiają się na nim rozbłyski prawdziwego geniuszu, chociażby w postaci „Hey Kids (Bumaye)”, nagranego razem z ubiegłorocznym triumfatorem Dannym Brownem. To utwór, który jest tak bezpośredni lirycznie i instrumentalnie jak większość contentu „Run The Jewels 2”, a jakby tego mało – pojawia się na nim znakomity gość. Przyznać muszę też, że całość kończy się naprawdę świetnym kawałkiem. To „k-k-kill your masters” doprawdy mrozi krew. (Paweł Ćwikliński)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 6

Eagulls – Ullages (7/10)

Debiut był niczym mocny cios w szczękę. I to taki, po którym wstajemy, otrzepujemy się z kurzu i nabieramy ochoty na dalszą bijatykę. Poziom agresji, zniechęcenia i beznadziei, wylewającej się zarówno z tekstów, jak i muzyki zdecydowanie przekraczał zalecaną normę. Przyszedł jednak czas na nagranie drugiego albumu i drogi były dwie – albo niczym w hollywoodzkim sequelu wszystkie elementy debiutu podnieść do potęgi, albo wycofać się i złagodnieć. Zespół wybrał coś pomiędzy – klimat nadal przytłacza i grupa nadal wyrywa się do nas z pięściami, ale po tym uderzeniu nie chce nam się już kontynuować walki. I to bynajmniej nie dlatego, że trafienie nie robi na nas wrażenia. Chłopaki z Leeds postawili tym razem na klimat – mniej tu krzyku i klimatu wczesnego Joy Division, a więcej ściany dźwięku, wyłaniającej się spomiędzy niej melodii i nie da się ukryć – wokalnej inspiracji stylem Roberta Smitha. Chociażby w takim Skipped – gdyby nie „ciężkość” grania można by było stwierdzić, iż jest to jakiś zagubiony odrzut z początków działalności The Cure. Trudno powiedzieć, w jakim kierunku zmierzają Eagulls, ale cieszy fakt, że za modyfikacją dość ogranego już przecież stylu idą również tak dobre kompozycje jak np. zamykający album „White Lie Lullabies”.(Jędrzej Sołtysiak)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 7

Jessy Lanza – Oh No (7/10)

Kto tęskni za debiutanckim albumem Junior Boys, to płyta dla niego. O ile Junior Boys kroczą dziś ścieżką wygładzoną i jasno oświetloną, to Jessy Lanza opuściła ten sam dom tylnymi drzwiami – przebija się przez mroczne i skrywające sekrety podwórka sąsiadów. Na „Oh No“, wyprodukowanym do spółki z Jeremym Greenspanem, Lanza eksploruje rozmaite odmiany muzyki syntezatorowej: a to pogrywa sobie minimalistycznymi patentami w stylu „uderzaj w klawisze jednym palcem“, a to majstruje przy wysokości wokalu i zagęszcza bit do tego stopnia, że ociera się o footwork. Skromnym nakładem środków wykręca całą paletę motywów i emocji, choć dominują tu raczej, uprzejmie ostrzegam, stany lękowe. Jak na tak szorstkie i eksperymentalne źródła inspiracji dostrzegalne na płycie, pojawia się na „Oh No“ zaskakująco sporo melodii – to jednak na swój sposób album piosenkowy. (Marta Słomka)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 8

Päfgens – Tinyold Hands (7/10)

Muzykę słowackiego duetu przebywającego aktualnie w Berlinie trudno jednoznacznie zaszufladkować: trochę jest w tym slowcore’u, trochę postrocka rodem z dwóch pierwszych płyt Mogwai, czasem zdarzają się shoegaze’owe faktury w połączeniu z popowymi melodyjkami, a na dodatek w tle potrafią się przewijać nagrania terenowe. W skrócie: „Tinyold Hands” to muzyka przestrzeni, kojarząca się poprzez swoje wybrzmiewanie z debiutem The xx. Ale nie martwcie się, nie ma tutaj nastoletniej wrażliwości, jest tylko dbałość o to, aby każdy dźwięk odpowiednio rezonował. I rezonuje: ten album jest najweselszymi smętami, które ukazały się w 2016 roku, jest płytą, która otula jak kołdra i której nawet kolor okładki podpowiada, o jakiej porze dnia należy jej słuchać. Niesłusznie przegapione cacko, najlepszy z nikomu nieznanych zespołów. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 9

Huerco S. – For Those Of You Who Have Never (And Also Those Who Have) (7/10)

Długi tytuł, ale muzyka oszczędna, daleka od rozciągniętych do granic możliwości ambientów, bardzo precyzyjna i przemyślana. Można wręcz powiedzieć, że Huerco S. dokonuje na nurcie tech-house podobnej operacji, co Lorenzo Senni na muzyce trance – wychodzi od szkieletów, części składowych i transformuje je na potrzeby zupełnie nowych form. Dzięki temu muzyka na tej płycie nie brzmi jak marmurowy ambient w stylu, powiedzmy, Steve’a Roacha, ale jak sprasowany, sprowadzony do postaci mikroskopijnych drgań klubowy pattern. Wyjątkowość podejścia autora do materii ambientowej bierze się stąd, że wcześniej przez wiele lat poruszał się głównie na polu muzyki rytmicznej i DJ-ki. Przeniesienie się ze skali makro do mikro wcale nie jest takie proste i nie polega tylko na wydestylowaniu krótkich loopów oraz usunięciu werbli, kicków i basów. Kawałki takie jak „Hear Me Out” czy „On The Embankment” zawierają w sobie hipnotyczną moc i dramaturgię, która charakteryzowała Briana Leedsa wcześniej. Słuchając„For Those...”, można mieć wrażenie, że obcujemy z tymi samymi minimalami w duchu „Colonial Patterns”, które w tym wypadku zaklęte zostają są w struktury pozornie kruche i eteryczne. Zupełnie jakby wzburzone morze znalazło się w kostce lodu. Ulubiony utwór? „Promises Of Fertillity”, bo przypomina mi sielską kołysankę „Lichen” z „SAWII” Aphex Twina, tyle że nawiedzoną przez microhouse. Swoją drogą porównanie nawet na miejscu, bo to właśnie pan Ryszard zasłynął w latach dziewięćdziesiątych jako mistrz przenikania techno i ambientu, genialny alchemik, który w dowolnych proporcjach mieszał gęstą rytmikę i granulowane podkłady. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 10

Eefje de Visser – Nachtlight (7/10)

Holenderska wokalistka to po pierwsze doskonała propozycja dla wszystkich „sierot po Jessie Ware”, a po drugie dla tych, którzy we wczesnych nagraniach The xx pokochali przede wszystkim wyciszony, szeptopodobny charakter kompozycji. Zanim trzeba jej będzie płacić znacznie więcej niż teraz, bo organizatorzy festiwali zorientują się, jak de Visser prezentuje się na żywo i jakie wrażenia może wywołać pod sceną; zanim szefowie stacji radiowych odkryją w niej doskonały chill content, sprawdźcie koniecznie tę postać i niech nie zniechęca Was banalna otoczka: pogłosy, tęskna delikatność, melancholijne widoczki w teledyskach – wszystko jakby zbyt dobrze skrojone pod format jakiegoś zbyt pięknego katalogu z banalnymi wzruszeniami. Odrzućmy to wszystko i zerknijmy na szczegóły, smaczki, proporcje… Umiejętność nie tylko tworzenia nastroju, ale rozwijania go cudownymi, złotymi dotknięciami. To być może najbardziej elegancka płyta roku, ale jej piękno nie ma w sobie nic nachalnego, napuszonego, drażniącego. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 11

CNC – Weird Years (7/10)

Powtarzane w nieskończoność porównania CNC do shoegaze’owych klasyków nareszcie przestały być aktualne: w przypadku „Weird Years” można mówić o podobnym skondendsowaniu warstw na każdą sekundę trwania tego wydawnictwa, ale dźwiękowo jest znacznie lżej w porównaniu z „No Mood” czy „False Awakening”. Fakt, na każdym swoim materiale CNC byli niesamowicie melodyjni, ale ich ostatni minialbum jest najbardziej popowy spośród ich dokonań. Bardzo dobrym zabiegiem była decyzja, aby podzielić się rolami – dawny muzyk Much skupił się w tym przypadku na stronie produkcyjnej, podczas gdy kompozytor „Divertimento” był wyłącznym autorem muzyki – czuć, że „Weird Years” jest najjaśniejszym przedstawicielem porcyscore’u. Koniec końców pożegnalna EP-ka duetu Maciejewski & Dejnarowicz nie odkrywa nowych lądów, ale za to bardzo dobrze sprawdza się jako domknięcie trylogii minialbumów CNC. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 12

Melt Yourself Down – Last Evenings On Earth (7/10)

Pod koniec roku na jednej z zagranicznych fejsbukowych grup ktoś zapytał – cytuję – „What music in 2016 made you say FUCK upon first listen?”. Kategoria, co by nie mówić, dość specyficzna i wycinająca znakomitą większość topowych pozycji z list podsumowujących raczej melancholijny rok. Odpowiedź nasunęła mi się praktycznie od razu. Melt Yourself Down to londyński sekstet, którego główną siłą są… saksofony. Z saksofonami mam taki sam problem jak z większością dęciaków w dzisiejszej muzyce. Ciężko to to nagrać, żeby nie pojawiał się efekt nieprzyjemny, kłujący i druzgocący balans miksu. Grupie Melt Yourself Down się udało, więc kompozycji słucha się przyjemnie (a przynajmniej na tyle „przyjemnie”, na ile kompozycje same w sobie na to pozwalają).

Od pierwszych sekund utworu „Dot To Dot” otwierającego płytę mam wrażenie, że zespół inspiruje się obrosłym już w legendę Death Grips. Poza tym mamy tu ostry groove oraz sugerowany w tytule armagedon skontrowane przez porywającą taneczność. Wrzeszczące saksofony wprowadzają w trans, przywodzący na myśl rdzenną Afrykę, która – jak sami artyści przyznają – jest jedną z ich inspiracji. Przypominają trochę The Heliocentrics (gdzie z resztą jeden z saksofonistów grał przed MYD) jednak są wyraźnie bardziej nastawieni na eksperymenty, więcej też w nich brutalności niż tradycyjnego afrobeatu. Brakuje co prawda dynamiki w zakresie całej płyty, ale wciskająca w fotel moc jest równo rozdystrybuowana na krótki i zwięzły (36:20) running time.

Słowem podsumowania – jakiś czas temu wspólnie z jednym z moich znajomych zacząłem każdemu omawianemu przez nas albumowi przypisywać wizję, która pojawia się w naszych głowach podczas odsłuchu. „Last Evenings On Earth” zgodnie uznaliśmy za rytualną nubijską osiemnastkę, podczas której solenizant wprowadzany jest w dorosłość poprzez tradycyjną afrykańską muzykę. I mnóstwo opiatów. (Piotrek Wojnar)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 13

Daddy – Let Me Get What I Want (7/10)

To dość zabawne, jak mało pisało się o tej płycie w minionym roku. Pomijając już samą muzykę, a skupiając się na otoczce: projekt ten miał wszystko, by skupić na sobie uwagę mediów (około) muzycznych. Oto bowiem James Franco wraz z Timem O’Keefem (kompozytor muzyki do filmów tego pierwszego) postanawiają nagrać album w hołdzie The Smiths (a konkretnie ich piosenki „Please, Please, Please, Let Me Get What I Want”), zapraszają do współpracy basistę tejże grupy, Andy’ego Rourke’a, a do każdego ze skomponowanych utworów zostaje nakręcone coś w rodzaju etiudy filmowej. Do tego wszystkiego dodajmy jeszcze obsesję Franco na punkcie szkoły średniej i już mniej więcej wiemy, jak smakuje to danie. Przetworzony głos (lub po prostu melodeklamacje) Franco, gdzieniegdzie wsparty przez damski wokal, wyraźne i jakby żywcem przeniesione z lat osiemdziesiątych proste linie basowe, a także spajająca to wszystko gitara wywołują w słuchaczu tęsknotę za czymś, co już nie wróci. Bo kto z rozrzewnieniem nie wspomina czasów szkolnych, gdzie wszystko wydawało się takie skomplikowane, a tak naprawdę było o wiele prostsze.(Jędrzej Sołtysiak)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 14

Rihanna – ANTI (7/10)

Rok 2016 był dziwnym rokiem. Lotto nagrało płytę roku wg „Wyborczej”, Donald Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych, a ja z przyjemnością ripitowałem najnowszą płytę Rihanny. Nie ukrywam, że pojedyncze single z jej dorobku szanuję (protip: sprawdźcie, jakie sztosy przegoniło „We Found Love” na mojej popowej liście indywidualnej), ale nigdy nie było mi po drodze z jej longplejami. Tymczasem wydane na początku zeszłego roku „ANTI” nie dość, że zachowało najbardziej charakterystyczne cechy mainstreamowych singli Barbadoski (czego reprezentantem jest oczywiście „Work” z gościnnym udziałem Drake’a), to jednocześnie penetrowało tereny tak popularnej ostatnio antyprzebojowości. I mimo że nie jestem adoratorem „Jamesa Jointa”, chyba najbardziej wychwalanego utworu z tej płyty, to z kolei takiego „Love On The Brain” całkiem sporo słuchałem w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Pisałem to już w innym miejscu, ale chętnie to powtórzę: jeśli „ANTI” jest pierwszym krokiem do zmiany Riri, to nie mogę się doczekać jej dalszej metamorfozy. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 15

Yoni & Geti – Testarossa (7/10)

Czy żyjemy w drugiej, złotej erze hip-hopu? A może nawet z tej pierwszej, legendarnej, wprowadzającej gatunek do mainstreamu, a jednocześnie wyznaczającej pomnikowość jego outsiderskich herosów, schodzi powoli złota farba i widzimy teraz, że Cool J czy N.W.A właściwie tylko przygotowywali grunt, byli wstępem, zapowiedzią, pełnili trochę rolę Janów Chrzcicieli, zapowiadających nadejście czasów „Yeezusa”? Od jakiegoś czasu pojawiały się takie głosy (krytyków z Noisey, Factu) użytkowników Geniusa, a w 2016 roku pytanie to powróciło nawet w „Washington Post” jako tytuł artykułu Chrisa Richardsa. Czytając jego rozbudowaną analizę, coraz bardziej zacząłem przychylać się do tej tezy, nie tylko na podstawie jego argumentów, ale przede wszystkim widząc, że dowody na wyjątkowość rapu made in 2016 można by naprawdę długo wymieniać. O, choćby „Testarossa”, album niepozorny, niemal nieopisywany, nagrany przez Yoniego Wolfa – znanego z Clouddead, Why?, oraz Getiego (szerzej znanego jako Serengeti), ktoś mógłby powiedzieć, że typowy przykład rozmiękczania gatunku, robienia z niego postrapowej zajawki kilku nerdów. Ta miękkość jest jednak naprawdę piękna. Mamy do czynienia z płytą melancholijną, pełną triphopowej eklektyczności, ale robionej w taki sposób, że widać wyraźnie odrobione lekcje na temat przyczyn kryzysu tego nazbyt rozbuchanego, zjadającego swój własny ogon gatunku. „Testarossa” bazuje na sentymentach, wzrusza, rozczula, ale przede wszystkim zadziwia pomysłowością, która w największym stopniu uderza w „Allegheny”. To, w jaki sposób Yoni i Geti bawią się tutaj rytmem, zaburzają tempo, wprowadzają wyśmienity shoegaze’owy refren i finał, którego zazdrościliby im (w czasach swoich najlepszych płyt) The Streets, jest naprawdę zadziwiające. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 16

Rakta – III (7/10)

Jeśli ktoś naiwnie liczył, że najlepszy postpunkowy album w 2016 roku wypuszczą Savages lub Preoccupations, to grubo się pomylił, bo w tej kategorii nie miały sobie równych dziewczyny z Brazylii. W niespełna pół godziny trwania płyty Rakta zabiera nas w wycieczkę po swoich inspiracjach. Jest Neu, jest Wire, jest The Cure, jest cold wave, jest Siouxsie & The Banshees, ale to wszystko nie jest jakąś nieudolną zrzynką, lecz raczej oddaniem hołdu swoim idolom z jednoczesnym pokazaniem własnego sposobu wyrazu. Jest brudno, intensywnie, dziko i klaustrofobicznie, trochę jak podczas wędrówki w głąb nikomu nieznanej jaskini. Ale nie dajcie się zwieść, tę jaskinię naprawdę warto odwiedzić. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 17

Sexy Suicide – Intruder (7/10)

Na swojej debiutanckiej płycie Sexy Suicide nie kryje się ze swoimi inspiracjami. New romantic, synthpop, darkwave – wszystkiego tutaj po trochu i każdy w miarę obeznany z muzyką lat osiemdziesiątych wychwyci te nawiązania. Nie w tym jednak rzecz. Nawet jeśli mamy do czynienia z recyklingiem muzycznych patentów rodem z „ejtisów”, to duetowi udało się stworzyć coś nowego, ciekawego i co najważniejsze – niezwykle spójnego. To trochę jak z zeszłorocznym netfliksowym hitem „Stranger Things” – niby już to wszystko gdzieś widzieliśmy/słyszeliśmy, ale proporcje zostały dobrane w taki sposób, że wcale nam to nie przeszkadza. Ba, chcemy więcej! Sexy Suicide potrafi więc zagrać w nutę wczesnych Depeche Mode („Shame Of Device”), pokazać jak brzmiałoby The Birthday Massacre bez gitar („Diary Of Moon”) czy też wygnać na parkiet nawet największe taneczne antytalenty („Afterlife”, „Never Forget” czy „Stand Alone”). Nie zabrakło też prawdziwej noworomantycznej ballady w postaci utworu „4 You”, która dodatkowo uwypukla idealnie nadający się do tego muzycznego koktajlu wokal Mariki Tomczyk. (Jędrzej Sołtysiak)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 18

The 1975 _ I Like It When You Sleep for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It (8/10)

Myślę, że najwięcej o drugim albumie Brytyjczyków mówi ironiczny teledysk do „The Sound”, a konkretnie wyświetlające się na ekranie medialne łatki, które przylgnęły do zespołu. To, co miało być hejterskim przytykiem, ktoś inny może traktować jako atut, bo czasem granica jest bardzo cienka. Weźmy niektóre z tych ukazujących się na różowym tle haseł: „They’re essentially making Huey Lewis robotic tunes”, „There’s no danger in this music at all”, „Pompous arena synth pop”. To wszystko prawda – krążek jest niezwykle bezpiecznym, perfekcyjnie wyprodukowanym, cukierkowo wręcz brzmiącym syntetycznym pop-rockiem, ale ma przy tym taki songwriting, że wiele „poważnych” twórców się chowa. Muzyka The 1975 to tak naprawdę mokry sen wszystkich nerdów, którzy słuchają dziś z zachwytem sophisti-popu z lat osiemdziesiątych i marzą o tym, że w dzisiejszych czasach znajdzie się ktoś, kto będzie grał muzykę zbliżoną do, dajmy na to, Scritti Politti. Kolejne zdania „Frivolous bubblegum manufacturers” (jak słodko) i moje ulubione „Trying too hard” tylko potwierdzają, z jak niejednoznacznym produktem mamy tu do czynienia. Już przy okazji debiutu niejeden z nas traktował grupę jako guilty pleasure, sam po kryjomu katowałem „Girls”. Teraz nie ma się już co zastanawiać, że to rzecz warta uwagi. Drugą płytą The 1975 potwierdzili, że są nie znakomitymi wyrobnikami, a po prostu autorami, i to autorami muzyki niekiedy wręcz fascynującej, wykraczającym daleko poza sferę radiową (choć pozostające radio friendly). I rzeczywiście próbowali „za bardzo”, bo w ten sposób nieoczekiwanie nagrali jeden z bogatszych muzycznie i najbardziej złożonych stylistycznie albumów roku. Całkiem nieźle jak na zespół, który niektórzy widzieli jako kolejnych ładnych i niewiele dających światu darlings z okładek magazynów. Jeśli mają tak dalej dojrzewać artystycznie, to inni się mogą bać. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 19

Lotto – Elite Feline (8/10)

Mniej znaczy więcej. Widmo minimalizmu od dawna krążyło nad Europą, a sinusoida znowu wychyliła się w jego kierunku. Trend ten dotyczy nie tylko powrotu do trendu w muzyce współczesnej, który narodził się w latach sześćdziesiątych. Sprawa zatacza szersze kręgi – jak grzyby po deszczu wyrastają witryny internetowe poświęcone minimalistycznemu designowi, projektowaniu wnętrz, modzie, kończąc na lajfstajlowo-poradnikowych blogach, które radzą jak osiągnąć szczęście, pozbywając się przedmiotów. Minimalizm wkracza na salony – rekordy popularności bije książka „Hygge. Duńska sztuka szczęścia”, natomiast tytuł płyty roku wg „Gazety Wyborczej” zdobyła dość nieoczekiwanie acz zasłużenie „Elite Feline” tria Lotto.

I am OM. Podobnie jak minimalizm, trans też niejedno ma imię. Trans psychodeliczny i medytacyjny znacząco różnią się między sobą, mimo wielu podobieństw na pierwszy rzut oka – „Elite Feline” można bez dwóch zdań zaliczyć do tej drugiej kategorii transu. Minimalizm objawia się na płycie brakiem linearnej narracji. Została ona zastąpiona procesem, który nie ma zasadniczego początku ani końca, lecz składa się cykli, w których do powtarzających się elementów co jakiś czas wkrada się drobna zmiana. W tym momencie przypomina mi się jeden z pierwszych koncertów Lotto, jaki zagrali w 2013 roku przed australijskim zespołem The Necks. Teraz widać, że nieprzypadkowo się tam znaleźli. Medytacyjny aspekt albumu to nie tylko recenzenckie słowo-wytrychy, jeden akord grany przez muzyków przez dwadzieścia minut obu utworów uważam za celowy zabieg. Partia gitary Łukasza Rychlickiego brzmi, jakby wymawiała najświętszą sylabę. Trzeba się mocno skupić podczas odsłuchu, aby mimowolnie nie popaść w odrętwiający stan zapadania się we własnych myślach i wrażeniach. (Krzysztof Krześnicki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 20

Nails – You Will Never Be One of Us (8/10)

Nails jest dzikie, Nails jest złe – to wiadomo było od dawna, ale chyba nikomu by do głowy nie przyszło, że potrafi nagrać album kompletny. Ich dwa poprzednie wydawnictwa to, mówiąc krótko, kilkadziesiąt minut przyzwoicie zagranego hardkoru, ale bez pomysłu na siebie. Z wiadomością o zmianie wytwórni na Nuclear Blast (której naczelnymi gwiazdami są m.in. lżejsze stylistycznie Slayer i Sabaton) nad zespołem zawisła zaś niepokojąca groźba przejścia na ugrzecznioną stronę branży. Aż tu nagle, zupełnie znienacka, ekipa z Oxnard tegorocznym „You Will Never Be One of Us” postanowiła uświadomić wszystkim Ziemianom, że w głębokim poważaniu ma swoje obecne, skądinąd nieco mainstreamowe, położenie i jest zdolna stworzyć nie tylko przeraźliwie wściekły, lecz także dojrzały grindcore. I, co najważniejsze, nareszcie w pełni to słychać. Udało im się swój band zdefiniować, stworzyć zaufaną markę i otworzyć sobie furtkę do szerszej rozpoznawalności.

Niezmiernie cieszy to, że każdym aspekcie „You Will Never...” jest dowodem na ewolucję Nails w stronę zespołu zdolnego sporo w ciężkiej muzyce namieszać. Jeszcze kilka lat temu brzmieli jak grupka rozwydrzonych licealistów bawiących się w granie ostrego thrashu. Ich nowy materiał jest zaś ostatecznym pokazem twórczej dojrzałości, intensywnym i świeżym doświadczeniem, które wprost nie daje złapać słuchaczowi oddechu. To przede wszystkim niepowtarzalny, do granic wytrzymałości szorstki przester, który już zdołał stać się swoistą wizytówką Nails i zestaw wysokiej jakości grindowych bangerów. Tutaj nie ma żadnych zbytecznych zapchajdziur, każdy pojedynczy utwór jest istotną częścią całości sunącej z niebywałą prędkością. (Paweł Ćwikliński)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 21

Xiu Xiu – Plays A Music From Twin Peaks (8/10)

Już od pierwszych dźwięków koncertu Xiu Xiu na OFF Festivalu w 2015 roku zapragnąłem usłyszeć ten materiał na płycie. Sam występ uważam za udany, ale czegoś mi w nim brakowało. Zrzuciłem to jednak na fakt, iż trudno o odpowiedni odbiór takiej muzyki w warunkach koncertowych: w tłumie rozgadanych ludzi, na otwartej przestrzeni i z dźwiękami drugiego koncertu dochodzącymi zza pleców. To taki album, w który należy się wgryźć samotnie w zaciszu domowym – dopiero wtedy mamy szansę na odkrycie tego, co znajduje się pod wierzchnią warstwą dźwięków – tak to sobie tłumaczyłem. I miałem rację. Na pierwszy rzut oka jest to bowiem jedynie (albo aż) płyta z coverami i muzyką inspirowaną soundtrackiem Angelo Badalamentiego do serialu „Twin Peaks”. Kiedy odkryjemy kolejną warstwę, to uderzy nas fakt, że dla Xiu Xiu nagranie tej płyty było naturalnym posunięciem. Utwory nie dość, że zachowują oryginalną melodykę, to w dodatku brzmią, jakby były idealnie skrojone pod brzmienie zespołu („Audrey’s Dance”, „Harold’s Theme”). Niewiele na tej płycie wokali – Jamiego Stewarta słyszymy jedynie w trzech kompozycjach – Xiu Xiu postawiło na instrumentarium, na rozwinięcie oryginalnych motywów Badalamentiego. Całość współgra ze sobą wręcz idealnie. Zespół zachowuje swój własny styl, żaden dźwięk nie wybrzmiewa tu na siłę, nie jest to też płyta, której celem było zaszokowanie odbiorcy nietypową interpretacją oryginału. Xiu Xiu po prostu zastąpili wrażliwość pierwowzoru własną estetyką, tak jak w poruszającej interpretacji „Falling” czy „Into The Night”. Dzięki temu płyta jawi się nie tylko jako doskonały hołd oddany wydawnictwu sprzed ponad dwudziestu lat, lecz także jako zwieńczenie pewnej drogi dla zespołu, któremu tym razem udało się stworzyć pomost pomiędzy eksperymentalizmem a przystępnością. (Jędrzej Sołtysiak)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 22

Resina – Resina (8/10)

Karolina Rec jest dobrze znana w polskim indie światku – współpracowała z muzykami Ścianki, Kyst, très.b czy Happy Pills – ale myślę, że zapamiętamy ją przede wszystkim jako autorkę być może najpiękniejszej polskiej płyty roku 2016. Jej debiut to ponad czterdzieści minut wędrówki, to siedem pejzaży kreowanych przez nieustannie zapętlane frazy grane na wiolonczeli, to perfekcyjna ścieżka dźwiękowa nie tylko do wyprawy w Tatry, lecz przede wszystkim do kontemplacji. Wiatr, mgła, deszcz, śnieg – to wszystko i znacznie więcej można znaleźć w tych siedmiu kompozycjach składających się na „Resinę”. To jedność z przyrodą w całej swej okazałości, to wirtuozerskie przełożenie dźwięków natury na brzmienie instrumentu. Nie było w tym roku innej polskiej płyty, która by mnie tak poruszyła. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 23

KING – We are KING (8/10)

Płyty wydane w styczniu i lutym mają tylko trochę lepiej od tych wypuszczonych w drugiej połowie grudnia. Ale niewiele. Te wydawnicze bękarty zostają zepchnięte w wirtualną niepamięć – wygryzione przez zajawki z drugiej połowy roku przepadają w końcoworocznych podsumowaniach, i trudno, taka kolej rzeczy, wygrzebią je kiedyś screenagersiaki i porcysiaki przyszłości. To żeńskie trio jakoś jednak oszukało przeznaczenie, a siła materiału połączona z szeptanym marketingiem wśród komentatorów muzycznych nie dość, że zaprowadziły KING do czołówki rankingów płytowych 2016 roku, to jeszcze zaowocowały nominacją do nagrody Grammy (a gdyby wszystkie nominacje wyglądały tak jak tegoroczna kategoria Urban, może nawet przestalibyśmy z nich szydzić).

KING są dla nowego r&b trochę tym, czym zespół The 1975 dla indie: syntezą wspominek z dzieciństwa obecnych dwudziesto- i trzydziestolatków, akademickiej analizy owych trendów i w końcu autorskiego sznytu wniesionego do tej muzycznej duchologii. Dziewczyny z KING w opozycji do współczesnego r&b zagęszczają brzmienie do granic możliwości. Tam, gdzie u innych mamy zaledwie szkielet bitu, gdzie królują pauzy i powiew chłodnego minimalizmu rodem z muzyki tanecznej (Kelela, te sprawy), u KING niemal staroświecko upchnięto masę ozdobników, wszystko się lepi od dodatków, od gęstych syntezatorów, więc jeśli chcą sobie Państwo pooddychać, to nie tutaj. Na „We Are King” rządzą lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, płycie nieformalnie mentorują Janet Jackson, Prince, słychać wpływy SWV i ogólnie wysoki wskaźnik oldskulowości. Jak na takie inspiracje, mało tu jednak przebojowości – to raczej spójna sekwencja utworów, a w pamięć zapadają poszczególne fragmenty, motywy i motywiki, melodie. To rzecz jasna nie zarzut – w czasach sztucznie pompowanych płyt nastawionych na bijące liczniki streamingu (vide milion utworów na albumach Drake’a, Franka Oceana czy Jamesa Blake’a) ta godzinna płyta KING ma naprawdę sens. (Marta Słomka)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 24

Young Thug – JEFFERY (8/10)

„JEFFERY” to dla mnie 2016 rok w pigułce. Wystarczyło 10 plików mp3 i jedno zdjęcie, by świat hip-hopu i media zawrzały. Zdolny uczeń Lil Wayne’a i Gucciego Mane’a w końcu przerósł mistrzów. Krótka prasówka: stylem Thuggera inspiruje się Calvin Klein, u którego raper został modelem reklamującym damską kolekcję, natomiast Fat Joe nie krył swojego oburzenia okładką płyty. Z kolei Dazed porównuje rapera z Atlanty do Davida Bowiego. Przy tej ciekawej interpretacja możemy się na chwilę zatrzymać, albowiem osobiście poszedłbym nawet o krok dalej – Young Thug przypomina mi w wielu miejscach Genesisa P-Orridge’a. Ich oczywistym punktem wspólnym jest przesuwanie granic męskości oraz genderfluidowy styl ubioru. Young Thug ma pomysł, by w sukniach do ślubu poszło oboje przyszłych małżonków. To jeszcze nie pandrogenia, ale na pewno można uznać taki gest za wyważanie muru w wysoce zmaskulinizowanym świecie rapu. Lecz świat hip-hopu nie żyje sukienkami, a Screenagers nie jest portalem modowym – Young Thug wydaje mi się podobny do Genesisa również pod względem metody twórczej. Kreatywna siła rapera, który ma opinię ekscentryka, często jest opisywana jako chaotyczna. Chodzi jednocześnie o płodność Thuggera, który potrafi nagrywać kawałki w rekordowo szybkim czasie, jaki i jego flow. Young Thug bywa określany pejoratywny terminem „mumble” rapera – jego wersy są niezrozumiałe ze słuchu nawet dla osób urodzonych w południowych regionach Stanów Zjednoczonych. Young Thug mamrocze, bełkocze, krzyczy i wypuszcza z siebie ciągi onomatopei – na „JEFFERY” doprowadził tę technikę do perfekcji. W tracku pt. „Kanye West” tworzy piękne wokalizy do spółki z wyciągniętym z zamrażarki Wyclef Jeanem, a w „Harambe” rży niczym zarzynany koń. Kwestia nazewnictwa można też podciągnąć pod aspekt magiczny – prawie wszystkie utwory nazwane są w oderwaniu od ich treści imionami postaci, którym Young Thug pragnął złożyć hołd (przy okazji zbierając memiczny cred za „Harambe”). Ostatecznym posunięciem jest jednak zmiana imienia, jednak w przeciwieństwie do Bowiego nie tworzy on fikcyjnych alter-ego, czy nie przemienia się przez zmianę swojego imienia jak Genesis. Young Thug odwraca te zabiegi magiczne przez powrót do imienia, które otrzymał przy urodzeniu, by zaprezentować wszystkim swoje prawdziwe oblicze. Raper zapowiada jednak, że mieliśmy dopiero przedsmak Jefferya, a następny album będzie 10 razy cięższy, ostatecznie dopełniając przemiany. Pozostaje tylko trzymać za słowo. (Krzysztof Krześnicki)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 25

Anderson .Paak – Malibu (8/10)

Był taki dzień w zeszłym roku, pamiętam jak dziś, gdy z lekką nutką rozczarowania, nie będę ukrywał, słuchałem sobie po raz któryś w rzędu mikstejpu „Coloring Book” Chance The Rappera. I tak słuchając indeks po indeksie, powoli, od jednej imitacji Thuggera na tracku z ficzerem Thuggera do drugiej imitacji Future’a na tracku z ficzerem Future’a, dotarłem do ostatniego kawałka, „Blessings”. Właśnie tam, w określonym momencie climaxowej kody, już po kanciastym monologu Gospodarza Tego Dancingu, gdy partie wokalne zaproszonych gości przeplatają się w chóralnej ściance, z zupełnej przyczajki zjawia się rozwibrowany głos bohatera tej notki – Andersona .Paaka. Głos o barwie nie do pomylenia z niczym innym. Ten moment zadziałał jak ustawiony przypominacz, który mówił: miałeś przesłuchać „Malibu”, pamiętasz?

Po opisanym incydencie faktycznie w końcu przesłuchałem i nie żałuję ani minuty. Pomimo kilku momentów słabszych – „Come Down” zbudowany na jednym pomyśle, zbędne „Celebrate” czy też wywołujące zażenowanie „Silicon Valley” (czyli piosenka wcale nie traktująca o Dolinie Krzemowej, lecz właśnie stricte o silikonowej; aczkolwiek moment, w którym po damskim pytaniu „can you fuck me already?!”, Anderson odkrzykuje „O-PEN-YOUR-HEAAAAAAART, BABY”, posiada pewien walor) – album obfituje w świetnie wyprodukowane, lekkie, słoneczne piosenki. Wydane w zimowym styczniu „Malibu” jest chyba najbardziej wakacyjno-kalifornijskim albumem minionego roku. Ciekawy przypadek, bo nawet jeśli aranż i tekst celują w melancholijne rejestry (jak w kendrickowo brzmiącym „Room In Here”), to jednak barwa głosu Paaka roztacza tyle światła i luzu, że trudno uciec od wakacyjnego odprężenia przy odsłuchu. Dokładnie tak – nieodparty urok „Malibu” to po części zasługa oryginalnie napisanych i subtelnie wyprodukowanych kompozycji, lecz głównie zasługa charyzmy samego wokalisty, charyzmy skrytej w głosie. Głosie na tyle elastycznym, że przekonującym zarówno w konwencji gospel, jak i w podbitych basem produkcjach alt-r’n’b. Zupełnie więc nie dziwi, że Anderson był w zeszłym roku WSZĘDZIE. (Michał Pudło)

Zdjęcie Recenzje 2016: post scriptum 26

Nicolas Jaar – Sirens (8/10)

Sporo czasu minęło od wydania znakomitego „Space Is Only Noise”, ale Jaar przez te lata nie próżnował: powołał w 2011 roku wraz z Davidem Harringtonem do życia projekt Darkside, o którego płycie „Psychic” (2013) bardzo pochlebnie pisaliśmy (panowie przerobili też razem „Random Acces Memories” Daft Punk w tym samym roku), a w zeszłym roku uraczył nas trzema częściami „Nymphs” a także tribute soundtrackiem do „Kwiatu granatu” – arcydzieła kina poetyckiego. Krótko mówiąc, całkiem sporo jak na pięć lat. Nie ukrywajmy jednak, że to na ten właśnie solowy krążek, będący bezpośrednią kontynuacją „Space...”, czekaliśmy najbardziej. I na tym też sam Jaar się skupiał najintensynwiej, bo tak zniuansowanego, tak bogatego w szczegóły, wypieszczonego produkcyjnie dzieła nie stworzył dotychczas nigdy. Podobnie jak w przypadku długiego, powoli się rozwijającego openera „Psychic”, „Killing Time”, ale właściwie to wszystkie utwory na „Sirens” zbudowane są na zasadzie powoli sączących się narracji, które w pewnym momencie są przez autora rozsadzane od środka. Całość staje się monumentem, który wielokrotnie się odradza ze zgliszczy i gęstego pyłu, za każdym razem w nieco innej formie brzmieniowej. Jaar jest dzięki temu w stanie wpakować tu zarówno pastelowy ambient, jak i słoneczną tropicalię, postradioheadowski art-rock, echa sceny Canterbury, a także polityczny przekaz w stylu M.I.A. Okazuje się więc, że ścieżki, po których poruszał się przez ostatnie lata, znajdują swoje zwieńczenie właśnie tutaj, w tym kulturowym i stylistycznym tyglu, jakim jest „Sirens”. (Michał Weicher)

Screenagers (19 stycznia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: szwed
[30 stycznia 2017]
Miałem pisać recenzję, ale nie dałbym niczego poza max. 5-6/10. Utknęli w rozwiązaniach znanych ze starych płyt, ale robią to wszystko ze znacznie mniejszym wdziękiem i ze znacznie, znacznie słabszymi piosenkami.
Gość: They've Vanished
[30 stycznia 2017]
Czas szybko leci. W 2009 Animal Collective byli bogami niezalu, wydali płytę dekady itd. w 2016 wszyscy mają ich tak bardzo gdzieś, że nie łapią się nawet do postscriptum, nie wspominając o podsumowaniach roku, (a o istnieniu ich zeszłorocznej płyty przypomniały mi te komentarze pod spodem)
Gość: Chmielo
[21 stycznia 2017]
http://www.tinypic.pl/lay04t75chuk
Gość: szwed
[20 stycznia 2017]
Bo na pewno to, co chcieli nagrać do nie był kierunek na "Merriweather...".
Gość: szwed
[20 stycznia 2017]
bardziej ze swoim Sung Tongs;)
Gość: ryyyt
[20 stycznia 2017]
być może się za bardzo pospieszyli ze swoim "merriweather"
Gość: szwed
[20 stycznia 2017]
No i ja generalnie szanuję to, że coś kombinują, chciałbym, żeby mnie to ruszało bardziej, ale niestety. Z tego roku więcej radości dała mi EP-ka.
Gość: ryyyt
[20 stycznia 2017]
z tego co wiem mieli tu zrezygnować z piosenkowości
Gość: szwed
[20 stycznia 2017]
Miałem pisać, ale już nie chciało mi sie truć ludzi moimi rozczarowaniami, w każdym razie spory zawód, choć wiem, że wiele osłuchanych osób ceni tegoroczną płytę wysoko. Dla mnie jendak zginęła gdzieś dramaturgia, drapieżność, jest ciekawy koncept, ale mnie to jakoś nie przekonuje.
Gość: ryyyt
[20 stycznia 2017]
szkoda że nie ma clipping

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także