Kawaleria szatana #10
Porcja najfajniejszych brzydkich płyt z pierwszych miesięcy 2015 roku. Absencja Napalm Death, Ufomammut i Marduk niestety zamierzona.
Halshug - Blodets Bånd
Uwierzycie, że według badań ONZ najszczęśliwsi ludzie żyją w Danii? Widocznie nikt nie wziął pod uwagę zdania Halshug. Kopenhadzka komanda jest wściekła, zła i nie sprząta po sobie. Wypisz-wymaluj dzieci z Posh Isolation, ale hultaje grają dla Southern Lord. „Blodets Bånd" jest wprost niewiarygodne dobre. Duńczycy przypominają, jak powinien brzmieć trve crust, mimo że sami wciąż skręcają w podejrzane uliczki. To wyjątkowo posiniaczony materiał, rewitalizujący Disharge na współczesną modłę. Po cichu liczę, że już niebawem świat na ich punkcie oszaleje.
Mastery - Valis
Dobra wiadomość dla wszystkich tęskniących za starym Liturgy. Mastery intensywnie naparzają, liczą całki i chyba ostatnio ktoś ich wykopał z noise rockowej sceny. Fantaści z San Francisco nie znają umiaru, co w pewnym momencie naprawdę porywa. Pod płaszczem zgiełku i zniszczenia kryje się moc pozytywnych melodii, które kierują nasze myśli w stronę francuskich mistrzów - Deathspell Omega. A doznania dodatkowo wzmacnia upośledzona produkcja. Label The Flenser znów imponuje.
Leviathan - Scar Sighted
Jef Whitehead - black metalowy człowiek renesansu. Amerykańska odnoga skandynawskiego skarbu narodowego zawsze miała swój styl. Jankeskie podejście do sprawy wyjątkowo pasowało niezalom, zaś Leviathan w ich gusta trafiał perfekcyjnie. „Scar Sighted", wydany po trzyletniej przerwie, może tę relację pokomplikować. Nie przypominam sobie, kiedy Whitehead aż tak jarał się death metalem, odsuwając na dalszy plan ambient i pochodne. Ale to odważny, udany ruch, odświeżający nieco stęchłą formułę. Jest o czym rozmawiać.
Desolate Shrine - The Heart of the Netherworld
Destrukcja, destrukcja, destrukcja. Wszyscy mówią o destrukcji. Desolate Shrine nie są pierwszymi lepszymi typami od naparzania i łamania kości. „The Heart of the Netherworld" rzeczywiście czasem przyciska nas do ziemi, lecz głównie zapiera dech czym innym - fachowo skrojonym masywnym death metalem. Świeży, przestrzenny, kipiący od pomysłów i na bardzo równym poziomie krążek.
Black Sheep Wall - I'm Going to Kill Myself
Zacznijmy może od małej uwagi - „I'm Going to Kill Myself" powinno skończyć się (niekoniecznie tak, jak sugeruje tytuł) po trzydziestu minutach. Niestety, wtedy właśnie zaczyna się półgodzinna dłużyzna w postaci utworu „Metallica". Wcześniej Black Sheep Wall radzą sobie nienagannie. W skład apokaliptycznego, desperackiego sludge'u wchodzi wokalista obdzierany ze skóry. Jest w tym trochę kontrowersji, ponieważ screamo rzadko kiedy chwyta za serce załogantów. Ale to już problem kumatych.
Retox - Beneath California
Justin Pearson na mikrofonie i wszystko jasne. Dawny wokalista The Locust nieustannie kręci się wokół noisecore'u. „Beneath California" ma jednak aksamitne brzmienie. Retox bowiem nie potrafią usiedzieć w miejscu, wciąż angażując się w multum rożnych spraw. Poczynając od mathcore'u, kończąc na przebojowym noise rocku. Pomysłów co niemiara, a i wykonanie więcej niż poprawne. Zdecydowanie warto się zainteresować.
Thou & The Body - You, Whom I Have Always Hated
Pozytywne zaskoczenie. Oddzielnie Thou i The Body szczególnie nie zachwycają. Razem natomiast zdołali wykoncypować sludge'owe monstrum. Nie ma co owijać w bawełnę - w studiu wykonano wyśmienitą pracę. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że podczas nagrywania „You, Whom I Have Always Hated" palono siarkę. Kompozycyjnie sprawa ciut kuleje, tyle że nie o piosenki tutaj chodzi. Wysokie ciśnienie, ból głowy, niewyraźna perspektywa. Udało się.
Posłuchaj fragmentu „You, Whom I Have Always Hated" na YouTube
Sumac - The Deal
Aaron Turner wspomina zamierzchłe czasy, kiedy Isis nie było jeszcze prog-metalowym bzdetem. We współpracy z Nickiem Yacyshynem (perkusista całkiem niezłego Baptists) Turner nakierowuje Sumac w stronę, jakżeby inaczej, atmo sludge metalu, ale dla odmiany wszelkie post-rockowe pasaże chowając raczej głęboko do kieszeni. Jest w tym dynamika, szczypta emocji i dwa gramy przyjemności. Na niedzielne popołudnie w sam raz.