Zajzajer #8
grafika: © Jacek Ambrożewski
Już niedługo marzec, więc to najwyższy czas by przyjrzeć się wydawnictwom, które miały premierę na początku 2015 roku, a nie zawsze pojawiały się na łamach większych mediów muzycznych. Przedzieramy się przez obrzeża, ale czasami też zwracamy uwagę na mniej znane nagrania tych bardziej znanych wykonawców. Ale bez przesady. Wszak Zajzajer jest od doceniania muzyki o której często nie przeczytacie nigdzie indziej.
PS. Tak, wiemy, kajamy się – mieliśmy zrobić podsumowanie roku, ale w końcu go nie opublikowaliśmy. Na swoje wytłumaczenie mamy to, że jednak uznaliśmy, że nie chcemy uczestniczyć w corocznym owczym pędzie. Muzyka jest tak samo ważna przez cały rok.
Arca – Sheep
Kariera pochodzącego z Caracas, a mieszkającego w Londynie producenta Alejandro Ghersi, działającego jako Arca otrzymała ostatnio kilka niezłych kopów: najpierw debiutancki album z końca zeszłego roku, „Xen”, a niedługo potem współpraca z Björk przy jej „Vulnicurze”. W międzyczasie Arca stworzył również ścieżkę dźwiękową do pokazu mody nowojorskiej marki Hood By Air. „Sheep” to 16-minutowy dźwiękowy kolaż, gęsty jak melasa i psychodeliczny jak rowerowa wycieczka Alberta Hoffmanna. Przedziwna mieszanka dźwięków zwierząt (beczenie owiec), ciężkiego, pulsującego basem ambientu i połamanych bitów przykuwa uwagę doskonałą produkcją i dbałością o szczegóły zapewnia doskonałą podróż przez odmienne stany umysłu poprzez wachlarz intrygujących pomysłów, co tylko potwierdza jego status wschodzącej gwiazdy elektroniki. (Jakub Adamek)
Co La – Hegemony Of Delete
Wraz z poprzednimi wydawnictwami, „Daydream Repeater” (NNA Tapes, 2011) i „Moody Coup” (Software, 2013) do Matta Papicha a.k.a. Co La przylgnęła łatka twórcy new exotic – co miałoby znaczyć, że według pismaków jego muzyka to abstrakcyjna wizja stworzona z sampli zaczerpniętych z muzyki użytkowej, mającej tropikalny klimat. Wraz z nowym „Hegemony Of Delete” Co La przesuwa się jednak jeszcze bardziej w rejony, gdzie takie generalizacje jego twórczości już nie mają racji bytu. Oczywiście, jest to kolaż z różnych dźwiękowych śmieci, ale najnowszy album zdaje się o wiele bardziej mroczny i jednocześnie nieoczywisty. Wspomniane egzotyczne sample (tym razem jakby z hinduskiej ragi) wkraczają dopiero na drugiej stronie winyla, w utworze „The Tourist”. Oprócz tego znajdziemy tu zarówno utwory, które oparte są na drobnych, wielokrotnie przetworzonych fragmentach brzmiących jak otwieranie puszki napoju („Limiting Dissent”), ale też takie, które eksplorują niestandardowe użycie tak oczywistych źródeł, jak próbki z partii fortepianu, trąbki czy perkusji – jak w „Drama Regime”, brzmiącym skądinąd niczym jazzowy utwór, który nie mógłby być zagrany przez żywy zespół.
W pierwszym tracku można usłyszeć mężczyznę mówiącego „beautiful sound” – to podana w pigułce postawa Papicha jako muzyka, który poprzez zmianę kontekstu stara się uwrażliwić odbiorcę na dźwięki, na które nie zwróciłby uwagi, jako inspirujące. Nie jest to, rzecz jasna, nowe podejście – wystarczy prześledzić historię plądrofonii, by się o tym przekonać. Ale Co La wyróżnia się bardzo autorską selekcją swoich sampli, dbałością o brzmienie i dramaturgię poprowadzonej narracji – tacy producenci pokazują jak wielkie możliwości kryją się jeszcze w samplingu i że można zlepić w ramach tej techniki swoje własne muzyczne uniwersum. (Andżelika Kaczorowska)
Ricardo Donoso – Saravá Exu
Wrzucam zwrot „saravá exu” w google translate i otrzymuję wynik: „wyleczony exu”. Och, okej. Nie do końca usatysfakcjonowany takim obrotem sprawy (kto byłby!?), szukam dalej znaczenia „exu”. Wikipedia z właściwą sobie suchością informuje, że mamy do czynienia z bytem duchowym z kosmologii afro-brazylijskiej religii Quimbanda. W porządku. Tu pojawia się związek z artystą: Ricardo Donoso tworzy swoją progresywną elektronikę w Bostonie, ale pochodzi z Rio de Janeiro. Wysoce nasycona szamanizmem religia Quimbanda jest niezwykle popularna wśród białych obywateli Brazylii (do których należy Donoso), mieszkańców wielkich ośrodków miejskich (takich jak Rio). Wydaje się więc, że „Saravá Exu” powstał na kanwie starych wierzeń, magii, rytuałów spirytystycznych, tego wszystkiego.
Donoso prowadzi nas przez etapy nocy: tytuły utworów znaczą kolejno „zmierzch”, „wieczór”, „wczesna noc”, „przedwcześnie” (?), „ostatek nocy”, „poranek” i ponownie „zmierzch”. Wszystko odbywa się w rytm progresywnej elektroniki i nawiedzonego ambientu. Momentami pojawia się motoryczny rytm, podbity syntezatorami w stylu przesterów Sunn O))), albo bardzo głośne, nieznające litości bębny. Muzyka posiada walory dobrze zaprojektowanego dark ambientu, śmiem jednak twierdzić, że gdyby tak wgryźć się głębiej, pod powierzchnią nie znajdziemy wiele więcej treści. Mimo to „Saravá Exu” od początku do końca pochłania całkowicie uwagę słuchacza. To ambient „użytkowy” – jak brawurowo nakręcony horror klasy B. (Michał Pudło)
Hong Kong Express – HK
Vaporwave to wdzięczny temat do opisywania, ponieważ jeśli się zagłębić w kontekst, te proste na pierwszy rzut ucha dźwięki zamieniają się w intrygujący komentarz do rzeczywistości. Hong Kong Express tworzy w onirycznej odmianie tej estetyki, co można poznać nie tylko po brzmieniu, ale także po tytułach utworów („Ghost”, „Return Of Dreams”), po nazwie jego internetowej wytwórni Dream Catalogue oraz po tumblerze owej wytwórni. Na przestrzeni ostatnich kilku lat gatunek rozrósł się do pokaźnych rozmiarów, stał się na tyle szeroki, by pod jego szyldem znaleźli się tak różni artyści jak Saint Pepsi, ECO VIRTUAL czy OOBE. Ten fakt sprawił, że trudno jest przypisać nurtowi reprezentowanie jednego nastawienia ideologicznego, jak na przykład krytyka konsumpcyjnego aspektu turbokapitalizmu oraz kapitału ogarniającego wszystkie aspekty życia, podawana w szyderczy sposób we wczesnych vaporwave’owych produkcjach Jamesa Ferraro czy Daniela Lopatina.
Zupełnie innymi torami podąża Hong Kong Express. W jego twórczości można zauważyć nostalgię za cyberpunkowymi przedstawieniami przyszłości (które już zaczęło dotykać zjawisko retromanii) oraz tęsknotę za młodością w erze raczkującego świata wirtualnego. W wywiadzie udzielonym Red Bull Music Academy wyraźnie odcina się od definicji vaporwave’u proponowanej m.in. przez Adama Harpera, odpowiadając, że nie interesuje go ideologia, a także iż jego produkcje są tworzone w stu procentach na serio. Senna mgiełka i nostalgia, które otaczają poczynania Hong Kong Express, służą nie tylko (jak mówi sam autor) „ukazywaniu miłości i samotności w wielkim mieście”, ale są również próbą wprowadzenia pierwiastka ludzkiego – w postaci pamięci, emocji i doświadczenia – do skrajnie odhumanizowanego świata wirtualnego i technologicznego. W tym ujęciu nie ma znaczenia czy jest to projekcja przyszłości, opis teraźniejszości czy odniesienie do przeszłych wizji. Próba uczłowieczenia tego, co inne i nieznane oraz spotkanie z tym, co przeraża i fascynuje zarazem nie musi odnosić się do konkretnego czasu.
Ktoś może zapytać „no dobra, ale gdzie w tym wszystkim muzyka?”. Obawiam się, że odpowiedź Adama Harpera w tekście o health goth może być dla wielu mało satysfakcjonująca – jest tylko jedną z części składowych estetyki (i to wcale nie najważniejszą). Jest to cecha łącząca nie tylko vaporwave, ale przeważającą większość internetowych gatunków, powstałych na przestrzeni ostatnich lat. Wybór między akceptacją takiego stanu rzeczy a jego odrzuceniem jest już kwestią indywidualnego wyboru. (Krzysztof Krześnicki)
Johannes Frisch & Ralf Wehowsky – Which Head You’re Dancing In?
Johannes Frisch i Ralf Wehowsky, artyści z kręgu abstrakcyjnej elektroniki, inspirują się ponoć muzyką Ornette Colemana. Czy ja śnię? IDM-glitch na bazie ojca chrzestnego free-jazzu? Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko krzyknąć „sprawdzam!”.
Niekiedy z szumu wyłania się kontrabas. Grane smyczkiem pasaże z powodzeniem mogłyby trafić na któryś z improwizowanych albumów Colemana. Fortepianowe rozróby w „Skies Of Guantanamo” może wyszły spod ręki Muhala Richarda Abramsa? Te małe odkrycia cieszą ucho i dowodzą, że spuścizna awangardowego jazzu podatna jest na reinterpretacje i może doprowadzić lotne umysły do nagrania muzyki z zupełnie innej bajki. Ale to tylko marginalne ozdobniki. Ponad wszystkim unosi się jednak nie improwizacja, lecz przemożny duch wczesnego Autechre. Rytm zbudowany z przycięć i cyfrowych artefaktów, atonalne melodie i zgiełk – to wartości zaprezentowane światu przez Bootha i Browna w odległych latach 90-tych.
Frisch i Wehowsky niczym nekromanci wskrzeszają wymarły ponoć gatunek, jakim jest „glitch”. Przyjęcie takiej optyki pozwala z większym przekonaniem wybaczyć archaiczne brzmienie całości. A nawet pozwala dojść do wniosku, że kompozycje na „Which head…” są naprawdę dobrze wyreżyserowane. Elektroniczna abstrakcja wymaga sprawnego rzemiosła i intuicji raczej, niż kompetencji kompozytorskich – Wehowski i Frisch wiedzą, co to znaczy. Dzięki temu wydany przez Monotype Records album trafi w gusta zwolenników zgliczowanego IDM-u, szczególnie tych, którym udziela się nostalgia za elektronicznymi latami 90. (Michał Pudło)
Kusiołek/Czekanowa/Postaremczak/Nowara – Qui pro quo
Zastosowanie akordeonu (tudzież harmonium, bandoneonu, bajanu i innych „klawiszo-miechów”) w muzyce „złożonej” kojarzyło mi się dotychczas głównie z kompozycjami klasycznymi Sofii Gubaiduliny i Franza Constanta. Jeżeli interesują was choć trochę atonalne dreszczowce (a powinny, skoro czytacie Zajzajer), to polecam gorąco wymienioną parę. Partytury Gubaiduliny wyróżniają się spośród innych post-serialistycznych rzeczy zapałem, natchnieniem i rozmachem (co bodajże jest efektem gorliwej wiary kompozytorki). Proszę mi oddać przysługę i posłuchać jej kameralnego „In croce” czy „De profundis” na bajan solo. Z pewnością zmiotą was z powierzchni ziemi. Constant z kolei eksperymentował z akordeonem, wystawiając ten instrument na czoło orkiestry symfonicznej w swoim kapitalnym „Concerto [na wymieniony skład]”. W nurcie improwizacji chyba nie spotykamy wielu akordeonistów, dlatego cieszy obecność Roberta Kusiołka i jego wybory artystyczne.
Kwartet grający na „Qui pro quo” może też pochwalić się świetnym saksofonistą. Paweł Postaremczak gra z niespotykaną finezją, o czym należy się przekonać, słuchając albumu „Affinity” z 2012 roku (trio z Ksawerym Wójcińskim i Klausem Kugelem). PRZECHODZĄC JEDNAK DO SEDNA, czyli do „Qui pro quo”: materiał brzmi zaskakująco i piszę to z czystym sumieniem. W pierwszej kolejności uderza melodyjność. Wspaniała melodyjność zbudowana na piekielnie nietypowych taktykach wykonawczych. Żaden członek/członkini kwartetu nie gra w sposób, który zaakceptowaliby Twoi rodzice, a jednocześnie muzyka zamiast traumatyzować i wzburzać, wzbudza uczucie harmonii. Wędruje z nami leśną knieją, trzymając czule za rękę. Okazjonalnie zdarzają się momenty ekspresyjne, jak np. w „Act III”, ale już w „Act IV” kwartet rozwija na bazie figlarnego saksofonu i kroczącego akordeonu kolejną przygodę fabularną. Elena Czekanowa gra pasjonujące melodie, uruchamiając zarówno klawiaturę, jak i strunowe bebechy fortepianu, a Grzegorz Nowara, cóż, doskonale dynamizuje muzykę niskimi rejestrami waltorni. Całość obywa się bez basu i perkusji. Wniosek jest prosty: to wielowymiarowa muzyka dla odważnych słuchaczy. (Michał Pudło)
Kane Pour – Hyper Pollen Temple
„Hyper Pollen Temple” to jeden z tych albumów, które trudno wrzucić do jakiejkolwiek szuflady i która nie ma zamiaru wpisywać się w żadną z popularnych stylistyk. Rozświetlona, rytmiczna elektronika przesiąknięta dziecięcą radością i optymizmem, co najłatwiej można by opisać jako słodziutki mariaż niemieckiej elektroniki spod znaku Cluster czy Harmonii, estetyki New Age, książek z bajkami z naszego dzieciństwa oraz łagodnego IDM. Efekt końcowy to przyjemne, zwyczajnie wesołe utwory, które świetnie wpadają w ucho. Gdyby film „Akademia Pana Kleksa” powstał dziś, Kane Pour stworzyłby idealną ścieżkę dźwiękową. (Jakub Adamek)
Love Cult – Wonderland [EP]
Love Cult, począwszy od samej (świetnej) nazwy, okładek, aż po samą muzykę, wydaje się bardzo konsekwentnym projektem. Podobnie jak HTRK robią dość duszne, erotyczne piosenki o rodowodzie w muzyce klubowej (szczególnie techno), ale eksplorują te wątki na zupełnie własną modłę. Ich muzyka potrafi być euforyczna i psychodeliczna, mimo sporej dawki podskórnej melancholii. Sporo tutaj naleciałości dubowych przez głęboki bas, ale też połamanych beatów, zdarzają się wstawki podniosłe i liryczne, niczym z… Björk, jak choćby początek tytułowego „Wonderland”. Ich wokalistka czasem oszczędnie melorecytuje, innym razem jej wokal staje się infantylny, co potęgują fragmenty, gdzie jej głos przepuszczono przez autotune. Dzięki temu pięcioutworowy minialbum jest bardzo nacechowany emocjonalnie, ale nigdy pod tym względem nie jest oczywisty. Warto wspomnieć, że to nie pierwsze wydawnictwo tej rosyjskiej grupy, ale właśnie najnowszy materiał zdaje się być kamieniem milowym w ich dyskografii. Udało im się wypracować brzmienie, które naprawdę trudno porównać z czymś innym. Oby nie osiedli na laurach. (Andżelika Kaczorowska)
Nico Niquo – Epitaph
Najpierw było przełomowe „R Plus Seven”. Potem przyszedł Keith Rankin, czyli Giant Claw, ze swoim „Dark Web”. I krytycy znów zaczęli się ciężko zastanawiać, jaką łatkę wymyślić dla tych nowych wydawnictw. Już nie vaporwave, już nie ambient, tu elementy kolażu dźwiękowego, tam zagubiony glitch. Co mianowicie? Próba stworzenia muzycznego tła dla niezliczonych blogów na Tumblr, memów, wymuskanej estetyki, fetyszyzmu wypolerowanych, wirtualnych powierzchni? Oddanie za pomocą pozornie przypadkowych dźwięków informacyjnego chaosu sieci? Album jest zderzeniem wielu pomysłów i stylistyk, podobnie jak ma to miejsce w samym internecie: intro w duchu Oneohtrix Point Never, gdzie indziej znów układanka żywcem z „Classical Curves” Jam City, można nawet dosłyszeć się inspiracji wczesnym Amonem Tobinem. Choć „Epitaph” w pierwszej chwili wydaje się nieskładnym mutantem, z czasem zaczynamy słyszeć jego urok. (Jakub Adamek)
DJ Paypal – Buy Now
DJ Paypal należy do kolesi owładniętych manią szybkości, uważających, że zabawa zaczyna się dopiero przy 160 BPM-ach. Jednakże nie próbuje się zamykać w juke’owym getcie, tylko stara się eksperymentować z gatunkiem, łącząc go z innymi odmianami muzyki. Po remiksach Drake’a i udziale w projekcie Trancework, zamieszkały w Berlinie producent wziął na warsztat rytmy disco i soulowe wokale, po czym włączył na odtwarzaczu „fast forward”. „I’m Ready” brzmi jak zapomniany house’owy hymn przerobiony na potrzebę kompilacji „Shangaan Shake”. Funkowy groove „bEbay” świetnie współgra z partiami synthów rodem ze space disco. DJ Paypal z pewnością znalazłby wspólny język z A.G. Cookiem. W kończącym „Fire” można odnaleźć echa french house’u wczesnego Daft Punk, a „You Got Me” to balearyczna wersja purple soundu. Estetyka, jaką posługuje się Paypal, to internet w pigułce, co jest widoczne na pierwszy rzut oka, po zerknięciu na tytuły, okładkę oraz sam pseudonim (a jeśli się przyjrzeć bardziej, to wyjdzie też jego anonimowość). Traktowanie go wyłącznie w kategorii śmieszka byłoby jednak powierzchowne, koleś posiada tyle erudycji i umiejętności, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło stawianie go w jednym szeregu z nightcore’owymi remiksami. Ja go kupuję. (Krzysztof Krześnicki)
Kerridge – Always Offended Never Ashamed
Drugi album Brytyjczyka, wydany we własnym labelu Contort (prowadzonym wraz z żoną Hayley), jest bardziej radykalny w treści od poprzedniego, natomiast w formie został dość poważnie zmieniony. Kerridge dalej operuje podobnymi środkami wyrazu, jednak tym razem akcenty są rozłożone zupełnie inaczej. Na dalszy plan schodzi rytm techno, zastąpiony miarową pulsacją lub w ogóle go pozbawiony. Muzyka zawarta na „Always Offended Never Ashamed” odarta jest z wszelkich klubowych inklinacji. To nie jest materiał na scenę w Hotelu Forum na Unsoundzie, dużo bliżej mu do Prurienta oraz Raime, niż Regisa czy Containera.
Zazwyczaj nagrania z szufladek „dark ambient” czy (o zgrozo) „death industrial” powodują u mnie chęć wyłączenia już w połowie pierwszego utworu, lecz w przypadku Kerridge’a jest inaczej i trudno jest mi to tłumaczyć sympatią dla jego poprzedniego albumu. Serjożna do bólu, grobowa atmosfera, przeszywający bas, metaliczne dronowe rzężenia, trzymają w napięciu od początku do końca. Brutalna siła tych nagrań, która oddziałuje wręcz fizycznie, wprawia słuchacza w stan pełnego pustki odrętwienia. Głos Kerridge jest mocno zdeformowany, momentami aż trudno rozpoznać, czy jest wydawany przez człowieka. Cały powyższy opis mógłby wskazywać, że mamy do czynienia z człowiekiem pogrążonym w głębokiej depresji i owładniętym pragnieniem śmierci. Nie wskazują na to jego sukcesy w życiu zawodowym, jak otwarcie z żoną wspomnianego labelu Contort, wyrosłego na bazie imprez o tym samym tytule, organizowanych z powodzeniem przez Kerridgów w Berlinie. W tym kontekście można interpretować drugi album Samuela jako radykalny manifest artystyczny, a każdemu, kto podziela jego wrażliwość estetyczną, polecam śledzić kolejne wydawnictwa jego wytwórni. (Krzysztof Krześnicki)
Anthony Naples – Body Pill
Four Tet – właściciel labelu Text, którego nakładem ukazał się „Body Pill” – stwierdził w jednym z niewielu udzielonych wywiadów, że „prowadzi wytwórnię, z której misji usunął dążenie do sprzedaży nagrań”. Stąd można wywnioskować, że najnowszy album Naplesa musiał autentycznie zachwycić autora „Rounds” i nie ukazał się dlatego, że to długo oczekiwany longplay jednego z najmodniejszych młodych house’owych producentów.
„Body Pill” ma naprawdę niewiele wspólnego z housem, w porównaniu do poprzednich nagrań muzyka. Przede wszystkim nie jest to album klubowy – nie znajdziemy tu za wiele repetycji, producent o wiele częściej sięga po melodyjne motywy. Jednak to nie znaczy, że Naples zaczął komponować piosenki. Po prostu tymczasowo porzucił sampling i śmielej bawi się sprzętem, a co za tym idzie kładzie większy nacisk na melodykę, zmiany tempa, dynamikę – robi, co mu się żywnie podoba. I jest w tym bardzo retro, ale jego słabość do pogłosów, szumów, maszyny perkusyjnej czy analogowych syntezatorów zdaje się być przede wszystkim środkiem do wyrażenia nostalgii. W wywiadzie dla FACT Mag sam przyznał, że chciał, by jego album brzmiał jak siedzenie samemu w metrze w Nowym Jorku – mieście, z którego postanowił się przeprowadzić do Berlina. Stąd unoszący się przez całe „Body Pill” melancholijny nastrój, trochę jak z nowofalowych ballad. Ale żeby nie było zbyt ckliwie, Naples przełamuje te tęskne, liryczne momenty choćby agresywnym „Used To Be” – utworem opartym na zapętlonym, bezwzględnym, wręcz basowym motywie, uzupełnionym dyskretną perkusją i wysokimi syntezatorowymi pasażami, przez co zdaje się wspomnieniem naprawdę ciężkiej imprezy.
W nowym obliczu autora przebojowej 12” „Mad Disrespect” ujmuje mnie to, że wychodząc od house’u, który jest o wiele bardziej emocjonalnym gatunkiem niż inne nurty klubowe, udało mu się stworzyć bardzo osobisty materiał, który wciąga autorską wizją, błyskotliwymi rozwiązaniami i jest po prostu zbiorem świetnych utworów, które jeszcze mocniej działają, gdy słucha się ich razem. Obowiązkowa pozycja dla tych wszystkich, którym wydaje się, że dzisiejsza elektronika jest odhumanizowana – możliwe, że przez długi czas nie będą mogli się od tego albumu uwolnić. (Andżelika Kaczorowska)
NHK yx Koyxen – Hallucinogenic Doom Steppy Verbs
Kouhei Matsunaga, znany dotychczas z serii Tanecznych Klasyków dla PAN Records, swoje najnowsze wydawnictwo wypuścił w należącej do Powella wytwórni Diagonal. Ta zmiana barw mogłaby się wydawać nieistotnym szczegółem, gdyby nie szło za nią lekkie przemodelowanie dotychczasowej formuły. NHK nadal orbituje w obszarze na styku techno i IDM-u, lecz jego najnowsza pozycja w dyskografii jest znacznie bardziej zorientowana tanecznie niż poprzednie. Japończyk chętnie sięga po kwaśne brzmienia syntezatora, rozbudowując powykręcane motywy do epicki rozmiarów – jak w prawie dwunastominutowym „845”, który przywodzi na myśl ostatnie wydawnictwa Heleny Hauff czy Bass Clefa. Zmiana brzmienia jest bardziej ewolucyjna niż rewolucyjna. Matsunaga nie porzuca zgrzytów i hałasów, które dają o sobie znać w stanowiących krótkie przerywniki „218” i „234”. Skondensowana forma EP-ki dobrze robi Japończykowi. 26 minut „Hallucinogennic Doom Steppy Verbs” pozbawione jest dłużyzn, czego do końca nie można powiedzieć o jego albumach dla PAN. (Krzysztof Krześnicki)
OOBE – Stealth
Po zeszłorocznej kasecie „Digitalisea”, Yari Malaspina postanowił zagłębić się jeszcze bardziej w odmęty ciężkiego, zakurzonego techno, a najnowsza kaseta, „Stealth” wyraźnie inspiruje się dokonaniami Andy’ego Stotta, wytwórni Modern Love oraz takimi outsiderami jak Actress czy Huerco S. Nowe wydawnictwo jest bardziej spójne niż dwie poprzednie kasety, a Malaspina wyraźnie poszukuje własnego stylu, co nie ratuje go przed małymi wpadkami, w których nieco za mocno upodabnia się do powyższych wykonawców. O ile otwierające kasetę „Stealth Love” robi wrażenie, zarówno samą długością, jak i powoli rozwijającą się strukturą, gdzie ociężałe, podziemne techno próbuje stłamsić melancholijne melodie przewijające się gdzieś w tle, o tyle takie utwory jak „Imperiale” czy „Nerimorse” brzmią zupełnie jak coś, co bez problemu pasowałoby do „Ghettoville” Actress. Mimo tego, na „Stealth” OOBE umiejętnie tworzy zadymiony, narkotyczny klimat imprezy w schronie atomowym gdzieś głęboko pod ziemią. (Jakub Adamek)
Wooley/Rempis/Niggenkemper/Corsano – From Wolves To Whales
„Nate na mikrofonie/w głowie się nie mieści” – takim to quasi-cytatem z klasyki przaśnego hardkoru mógłbym spuentować „From Wolves To Whales”. Tym sposobem jednak nie doceniłbym pozostałych muzyków i pominął ich zasługi. Bo prawdą jest, że grający wraz z Wooleyem Dave Rempis (saksofon), Chris Corsano (perkusja) i Pascal Niggenkemper (bas) błyskotliwością dorównują liderowi, a czasem nawet spychają go na boczny tor muzycznej rozgrywki. Ale Wooleyowi nie przeszkadza taki obrót sprawy.
Warto sięgać po sesje z udziałem Wooleya, bo jest aktualnie jednym z najciekawszych trębaczy środowiska; w sprawny sposób łączy zmysł melodyczny Petera Evansa z eksperymentalnością Grega Kelleya. I o ile pierwszego z wymienionych w ogólnym rozliczeniu nie przewyższa umiejętnościami, a drugiemu do pięt nie dorasta w temacie wywrotowych akcji z trąbką, to nie ulega wątpliwości, że ma w sobie ogień.
Wszystko znajduje swoje potwierdzenie na albumie. Niech za przykład posłuży drugi indeks: „Serpents Tooth”. Rempis sięga do repertuaru technik Evana Parkera – a konkretnie do rozwlekłych, ciągnących się w nieskończoność serpentyn (nomem omen) znanych z Parkerowego „Snake Decides” (ponownie celna, „wężowa” metafora). Wooley z kolei dogrywa kacze piski tłumikiem, by następnie porzucić starą skórę i rozegrać z Rempisem świetny interplej. Panowie z sekcji rytmicznej również nie próżnują: tną powietrze niczym skład Aylera z czasów chwały, grając z cudowną sinusoidalną manierą. Dziesięć minut upływa w pięć, może cztery szybkie minuty, a wszystko dzięki niezwykłej zręczności muzyków. Tak pozytywną diagnozę mógłbym wystawić każdej kompozycji na albumie – uznajmy, że to zrobiłem.
W ramach Zajzajera postanowiłem polecać tylko improwizacje najwyższych lotów. Dlatego nie zamierzam tracić czasu na opisywanie kolejnej współpracy Brötza, Haino i O’Rourke’a. W zamian polecam wszem i wobec „From Wolves To Whales”. Na dzień dzisiejszy najlepszy free jazz tego roku. (Michał Pudło)
Zarabatana – Fogo na Carne
Wspaniałe, bandcampowe znalezisko. Trójka muzyków z Lizbony debiutuje wydawnictwem złożonym z ognia i ciała. Bernardo Álvares operuje ziarnistymi tonami kontrabasu, Carlos Godinho pięknie gubi rytm i czaruje perkusjonaliami, Yaw Tembe opanowuje pozycję dystansu z pomocą trąbki, żywcem wyjętej z archiwów cool-jazzu. Muzyka niczym wielobarwna wstęga owija się wokół zmysłów; w żadnym momencie nie gra na najniższych instynktach. Nie uświadczymy tu „portugalskiej melancholii” (saudade) ani mielizn jazzu „narodowego” (jak w produkcjach skandynawskich). Jedynie niesforne, szorstkie free w klimacie starych, uduchowionych propozycji jazzowych spod znaku AACM, których trochę nie da się słuchać, ale też trochę uwodzą i hipnotyzują. Emocje ponad strukturą, timbre ponad melodią, szamanizm ponad intelektem – taka natura „Fogo na Carne”. Płonę. (Michał Pudło)
Komentarze
[4 marca 2015]
[4 marca 2015]
[3 marca 2015]
Love Cult ani trochę nie jest konsekwentnym projektem - zaczynali od grania drone, dopiero ze dwa lata temu poszli w kluby i autotune.