Zajzajer #6

Zdjęcie Zajzajer #6

grafika: © Jacek Ambrożewski

Ponownie, bo już szósty raz, skropliliśmy dla was – drodzy Zajzajeronauci – parę lotnych składników, związków chemicznych szemranego pochodzenia, wynikiem czego przedkładamy kolejny odcinek naszej rubryki. Proporcje pozostają bez zmian; stężenie kapitalnych obskurów ze świata muzycznych nisz: 100%, czyli w normie. Hc punk, free jazz, field recording, brudny rock, twarda elektronika i eksperymenty. Asortyment jak na najczarniejszym z rynków. Polecamy lekturę, pozdrawiamy. I ostrożnie z zajzajerem. Bawcie się z głową.

Zdjęcie Zajzajer #6 1

Actress – Xoul

Gdybym był złośliwym krytykiem twórczości Actress, po usłyszeniu najnowszej EP-ki „Xoul” uznałbym, że facet ma jakąś schizofrenię. Bo jak można tworzyć na krótkich wydawnictwach rzeczy tak różne niż na longplayach? Przy nowej EP-ce spotkało mnie podobne zaskoczenie jak przy słuchaniu „Silver Cloud” niebawem po usłyszeniu „R.I.P”: zupełne odejście od estetyki zakurzonego pół-techno na rzecz koronkowych, delikatnych jak pierwszy śnieg kompozycji, które bardziej usypiają, niż pobudzają, wprowadzając bardzo przytulny, niemal intymny nastrój. W wywiadzie dla magazynu „The Wire” Cunningham powiedział, że najchętniej nie wychodziłby w ogóle ze swojego mieszkania. Jeżeli to prawda, to jego EP-ki idealnie oddają jego domatorską duszę. „Xoul” podzielony jest na dwie części – pierwsze trzy utwory to oryginalny „Xoul” plus dwa remiksy. Sam utwór to powolny, leniwy, jakby niedokończony IDM, podszywany czymś, co brzmi jak mocno skompresowane dźwięki owadów lub ptaków. Charakterystyczny jest tutaj prawie całkowity brak basu, który zostaje zastąpiony przez tony wysokie, nadające utworowi bardzo delikatne, kryształowe brzmienie. „Pharoah Moon Rising”, na drugiej stronie, to klasyczny oldschoolowy IDM w duchu wczesnego Autechre czy składanki „Artificial Intelligence”, jednej z klasycznych kompilacji owego gatunku. Konsensus jest prosty: na EP-kach jest Cunningham zdecydowanie bardziej prywatny, na studyjnych albumach efekciarski. Czasami bycie skromniejszym i bardziej prywatnym wychodzi lepiej. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Xoul Particles” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #6 2

Battle Trance – Palace Of Wind

Po krótkim, dwuczęściowym wstępie, gdy bezwładne saksofonowe tony zwiastują (by ująć to za pomocą przeczucia) zbliżający się kataklizm, następuje chwila, dosłownie kilkanaście sekund absolutnej ciszy. To muzyczny odpowiednik rozsuwających się kotar, wstrzymanego oddechu publiczności w oczekiwaniu na rozpoczęcie spektaklu. Tonacja wyobrażenia odpowiada ściśle tonacji muzyki – dojmujące niedomówienie panuje niepodzielnie, a potem stopniowo się rozwiewa w towarzystwie coraz gęściej oplatających się nawzajem tenorowych głosów. Opowieść nabiera tempa i rozmachu. Z początku przypomina zmierzwiony pukiel lub kłębek niemożliwie splątanej nici; następnie progresje akordów przemieszczają kłębowisko w górę i w dół. Alteracje nabierają klarowności, architektura muzyki zbliża się do ideału symetrii. Lecz nagle wszystko rozsypuje się jak zamek z piasku. Travis Laplante, Matthew Nelson, Patrick Breiner, Jeremy Veiner – saksofoniści wcielający się w role narratorów tej historii – będą musieli ponownie odnaleźć miejsce, do którego ich muzyczna formuła zdaje się przynależeć. Czyli do tytułowego Pałacu Wiatru.

Doskonale słucha się albumu z wykładnią, którą zaproponowałem powyżej – a raczej która niejako narzuca się samoistnie. Najmocniejszą stroną „Palace Of Wind” jest właśnie potencjał otwierania umysłu na opowieść, malowaną olejami o jaskrawych i sugestywnych barwach. Bez znaczenia pozostaje fakt, że forma kwartetu saksofonowego wcale nie jest pomysłem nowatorskim – patrz: Rova Saxophone Quartet – a technikę cyrkulacyjnego oddechu do granic możliwości doprowadzili Braxton, Parker, Evans. „Palace Of Wind” stroni od „eksperymentalności” wymienionych, nie jest też suchy i nie powoduje odrętwienia. Jest oryginalną i możliwie najlepszą realizacją pomysłu „arabska baśń opowiedziana instrumentami dętymi”, jaką zdolny jestem sobie wyobrazić. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Palace Of Wind I” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #6 3

Bitchin Bajas – Bitchin Bajas

Jest coś symbolicznego, niemal proroczego w tym, że najnowszy album chicagowskiego trio Bitchin Bajas (swojego rodzaju elektroniczno-dronowy odpoczynek od krautrockowej formacji Cave) trwa 77 minut. Liczba ta kojarzy się z rokiem 1977, kiedy to sceną muzyczną zachodnich Niemiec trzęsły wczesne, acz mocarne, czysto elektroniczne zespoły, a brzmienie stawało się coraz bardziej wyrafinowane. Członkowie zespołu z pełną świadomością wymieniają kompozytorów minimalizmu, jak i twórców „Kosmische Musik” jako swoje inspiracje, jednak na „Bitchin Bajas” ta koncepcja jest jaśniejsza niż kiedykolwiek. Skąpane w głębokich, medytacyjnych dronach kompozycje brzmią jak most pomiędzy pierwszymi dwoma płytami Popol Vuh i ich późniejszymi dokonaniami, kiedy porzucili elektroniczne instrumentariów na rzecz relaksujących, melodyjnych „tapet”, zapowiadających nadejście muzyki New Age. Bitchin Bajas świetnie bawią się psychodeliczno-krautrockowymi tropami, dodając do rozległych dźwiękowych plam mocno potraktowane echem ekstatyczne solówki, grane na klasycznym, analogowym sprzęcie (słuchając płyty można sobie niemal wyobrazić te płyty ze sklejki, którymi obudowane były syntezatory w latach 70.). Wspominając o niemieckich twórcach, nie sposób wspomnieć o innych przedstawicielach rewiwalistów tej tradycji, z Emeralds na czele. Niektóre utwory na „Bitchin Bajas” żywo przywodzą na myśl twórczość tej trójki, a w szczególności solowe projekty Johna Elliotta, takie jak Imaginary Softwoods. Musi być na środkowym zachodzie USA jakaś tęsknota do prostoty, wyznawanie zasady „prosto a skutecznie”. Nowa płyta trio z Chicago jest tej tezy potwierdzeniem. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Bueu” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #6 4

Blotter – Under Armour '77

Z początku przeczytałem tytuł tej EP-ki jako „Under Amour '77”. Ale jeśli ci Teksańczycy w ogóle romansują z rokiem '77, to w żadnym razie nie jest to uczucie odtwórczego sentymentu. Słuchając pięciu zebranych tu utworów, odnosi się właściwe wrażenie powtórnego zbrojenia, że mają chłopaki aspiracje do rozkręcenia tej zadymy raz jeszcze i zupełnie od początku. W składzie goście z Wiccans, Glue, Impalers i Creamers. Ultraszybkie numery skrywają świetne teksty, jak choćby ten z „No Country For Old Kids”. Typowy stomping hc punk, ale zagrany bardzo świeżo, bez zbędnych udziwnień i dłużyzn. Przemyślana surowość, żadna „tak bardzo zła i wściekła” gównażeria. Echa klasyków słychać wyraźnie, ale dzięki tej nieokrzesanej energii Blotter wychodzą na swoje. Świetny cover-art (przepraszamy Daniela Johnstona), w jakiś sposób bliźniaczy ze „Scared To See A Doctor” Goosebumps, również wydanego w bardzo mocnym labelu Katorga Works. I właśnie te dwie siedmiocalówki to ścisła tegoroczna czołówka w kategorii „krótko, szybko, chyba zwymiotuję”. A najfajniejsze jest to, że „Under Armour '77” możecie pobrać za darmo. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie Zajzajer #6 5

Tom Carter & Pat Murano – Four Infernal Rivers

Ponownie wytwórnia MIE (tegoroczne Claypipe, Black Dirt Oak, Gang Wizard) i znowu absolutny strzał w dziesiątkę. Tom Carter to postać znana mi przede wszystkim ze wspaniałej sesji improwizacyjnej z Bardo Pond, zarejestrowanej na wydawnictwie „4/23/03”. Tym razem wraz z Patem Murano (m.in. The No-Neck Blues Band) napisali cztery jamy o czterech rzekach piekielnych, inspirując się Miltonowskim „Rajem utraconym”. Język muzyczny znaleźli ku temu doskonały – Carter w magiczny sposób obsługuje gitary, natomiast Murano z umiarem bazuje na syntezatorach, których archaiczne nieraz brzmienie sprawia, że album jest bardzo organiczny i nie wpada w oczywiste post-rockowe pejzaże. W każdej z czterech kompozycji udało się tej dwójce wykreować niezwykle gęstą, duszną atmosferę, jakże odpowiednią dla ponad 80-minutowej wycieczki po Hadesie.

„Phlegethon” jest perfekcyjnym obrazem Strumienia Piekielnego. Wyobraźcie sobie wyjątkowo leniwe i niepokojące Bardo Pond, podszyte dronującym elektronicznym basem, który dudni jak serce/źródło magmowego lub krwistego strumienia. Po 8 minutach syntezator zabiera ten kawałek wyżej, w wirujące wstęgi płomieni ponad gotującą się taflą. „Cocytus” z kolei to już nie tyle sama pieśń piekielnej rzeki, ile kompletne słuchowisko biblijnej Apokalipsy. Kokytos to rzeka lamentu, a ściślej Rzeka Oskarżonych. Carter z Murano podnoszą tu taki wrzask żalu i cierpienia, że skóra cierpnie. Dronującą gitarę uzupełniają zapętlone jęki drugiej oraz prosty, ale jakże skuteczny efekt przerywania sygnału. Ostatnie sześć minut wprowadzają porządek – jęki się urywają, w oddali wyją rogi i wyłania się jeden przenikliwy, przemawiający nieznanym językiem głos. 20 minut Sądu Ostatecznego. „Styx” rozpoczyna się jak podróż pełna podziwu dla tajemniczego krajobrazu (śpiew gitar na delayu), by w połowie wprowadzić uczucie dławiącego strachu, prowadzącego do zupełnego zgaszenia duszy, która zamyka się w echo mroźnego oddechu. „Acheron”, właściwa Rzeka Lamentu, z początku przedłuża wieńczący „Styx” obraz upiornych, choć odległych westchnień, w drugiej połowie rozkręcając się jednak podobnie jak „Cocytus”. Nie jest to już jednak wizja tak dojmująca.

Zastanawiające, że brakuje na tym wydawnictwie interpretacji tylko jednej z rzek piekielnych – Lete, wypływającej z Kokytos Rzeki Zapomnienia. Ze swojej wizji piekła usunął ją co prawda sam Milton, niemniej woda wywołująca trwałą amnezję to przecież świetny temat na piątą, ostatnią kompozycję, która dosłownie rozwiewała by wspomnienia niepokojów i sprzężeń „Four Infernal Rivers”. A może duet Carter&Murano puszcza do nas oko, unikając lub przekornie zapominając o rzece konotującej to, co dla twórcy jest tyleż niewyrażalne, co po prostu niebezpieczne? (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Cocytus” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #6 6

Columbus Duo – Expositions

Korzenie zespołu Columbus Duo sięgają wczesnych lat 90., kiedy to bracia Ireneusz i Tomasz Swoboda nagrywali w szerszym składzie i pod szyldem Thing, a następnie Columbus Ensemble. W sumie piętnaście lat artystycznej tułaczki – można to odczuć, słuchając najnowszego albumu, który po 4 latach nieobecności przywraca Kolumbów do życia.

Słuchamy. „A25” wkracza rytmem w stylu Alva Noto, słyszymy świerszcze w zaroślach obok porzuconej beczki z paliwem. „B36” i „B49bis” płyną sennym dronem i post-rockowym zawieszeniem gitary; całość nie układa się w kompozycję, lecz po prosu trwa. „C52/53” to z pewnością zaszyfrowana audycja numbers station, w wysokim stopniu zanieczyszczona obcym przekazem. Motoryczny rytm, bogactwo pomysłów na brzmienie – wszystko to sprawia, że nieco ponad pół godziny muzyki mija w dusznej atmosferze poindustrialnego pustkowia rodem z innego, bardziej katastroficznego wariantu historii; myślę, że Edward Atremiev brałby pod uwagę „Expositions” przy komponowaniu muzyki do „Stalkera”.

Swoją drogą lapidarne, archiwistyczne tytuły utworów dają wyobrażenie o wszystkich pozostałych, brakujących wartościach z szeregu. O hipotetycznych A37, C76/78, B33, potencjalnych S77, S78, o z pewnością rewelacyjnym, ale chowanym na kolejny album C58-59, zanikającym jak zjawa D33bis, pneumatycznym S27. Wiele bym dał, by je usłyszeć. A tymczasem po raz kolejny odpalam „Expositions” – album, w którym można się zanurzyć – i zaczynam wchłaniać promieniowanie. Open up my head and you can see my brain glow. (Michał Pudło)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie zespołu

Zdjęcie Zajzajer #6 7

Concentrated Visuals – Volume 1

Świetna kompilacja ze stajni Space Ritual, wytwórni, która niedawno dała światu kolekcję singli Lumpy & The Dumpers. Zawartość „Concentrated Visuals” to podobne dźwięki, ale ograniczone geograficznie – zebrano tutaj kilka bardziej i mniej znanych australijskich zespołów punkowych, które aktywnie współtworzą dzisiejszą scenę. Okładka to nie pic na wodę, bo poza Ramonesowymi Woodboot i nieco mniej ciężkim girlsbandem Plastic Bags, dominują tu klimaty dość podłe. Rozkład piosenek jest bardzo fair, np. Die Gutter Gods, autorzy bardzo dobrego i uznanego w środowisku LP „Innersense”, dostali tylko jedno miejsce w indeksie. Podobnie ze znanymi mi wcześniej Prag i Dribble. Po dwa kawałki na składance przypadły za to Simfuckers i Unpeople (przekonujący wyznawcy Flippera i Brainbombs) oraz wspomnianym Woodboot i Plastic Bags. Poziom tego zbioru jest mocno nierówny, zarówno jakościowo jak i stylistycznie, ale całości słucha się doskonale. Nawet średniego Helta Skelta – trochę Tyvek, trochę Cheater Slicks, i to absolutnie wystarczy. Najmilszą niespodzianką jest jednak wieńczące składankę „Big Brain”, zespołu o wiele mówiącej nazwie „Vaginors Vs Devo”. Chłopaki grają synth-punk tyleż głupi, co naprawdę chwytliwy. Bliżej przyjrzę się również Velvet Whip – ich propozycja to kakofoniczny zaduch i połamane dźwięki, dając w efekcie nieco bardziej przystępną wersję The Hospitals. Znajdziecie tu więc dużo obskurnego dobra, potwierdzającego po raz kolejny, że Australia to nadal najlepsze miejsce do życia dla fanów inteligentnego, ale i szlamowatego punk-rocka. Pozostaje tylko czekać na kolejne połamane pocztówki Space Ritual. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 8

Mark Dwinell – Ascend

Choć nowojorska syntezatorowa ekipa Forma mocno inspiruje się dźwiękami prosto z Berlina, i do tego sprzed kilku dekad, solowa twórczość jednego z założycieli grupy, Marka Dwinella, odnosi się do źródeł jeszcze starszych, choć nadal elektronicznych. Inspirując się działaniami minimalistów w latach 60., w szczególności eksperymentami Terry’ego Rileya, Dwinell nadaje swoim organom i syntezatorom nietypowe, nieco atonalne strojenia, bawiąc się intonacją i harmoniką. Nad całym „Ascend” unosi się duch „A Rainbow In Curved Air”, epokowego dzieła Rileya, jednej z najciekawszych wczesnych elektronicznych kompozycji. Na wydawnictwie Dwinella swobodne analogowe solówki, przypominające radosne brzmienie Cluster czy Harmonii, rozbrzmiewają na tle maniakalnie zapętlonych, opadających i rosnących sekwencji, które samą swoją powtarzalnością i nakładaniem się na siebie tworzą pewną psychodeliczną jakość. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Ascend” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #6 9

The Future Sound Of London – Enviroment 5

Podczas gdy oczy światka muzyki elektronicznej wypatrywały na niebie kolejnych sterowców zwiastujących nadejście „Syro”, pierwszy od prawie dwudziestu lat album The Future Sound Of London z premierowym materiałem został praktycznie przeoczony. Trudno to zrozumieć, bo przecież powinni być stawiani w jednym rzędzie z Ryszardem D. Jakubem, Boards Of Canada czy Orbitalem jako klasycy lat 90., by wymienić tylko te najważniejsze powroty ostatnich lat.

Żeby nie było, że się tak wymądrzam, sam na długi czas zapomniałem o FSOL, a fakt wydania nowej płyty odkryłem przez przypadkowe przeglądanie Rate Your Music. Moje pierwsze zetknięcie z muzyką duetu miało miejsce w czasach świetności PlayStation, a konkretniej za sprawą futurystycznych wyścigów antygrawitacyjnych bolidów “Wipeout 2097”. Nie miałem pojęcia co to za muzyka, ale takie utwory jak „Landmass”

czy „We Have Explosive” najlepiej uosabiały dla mnie przyszłość pod koniec lat 90. (nazwa projektu nie jest więc przypadkowa). Późniejsza znajomość potoczyła się tak, że przypadkowo znalezione na jakimś forum mp3 „Papua New Guinea” popchnęło mnie do głębszego zainteresowania się muzyką elektroniczną.

To tak w ramach uzasadnienia lekkiej spiny z pierwszego akapitu, natomiast jeśli chodzi o brzmienie FSOL, to nie da się go jednoznacznie zaszufladkować. Wygląda to jak tani frazes, zwłaszcza dzisiaj wydaje się to oczywistością. Kiedy triumfy święcą tacy dekonstruktorzy muzyki klubowej, jak Oneohtrix Point Never, Lee Gamble czy Actress, kolaże gatunkowe nie robią na nikim wrażenia. Styl FSOL nie jest tylko zręczną żonglerką odniesieniami, lecz wypracowywaną latami wizją, która mimo sporej popularności w latach 90., pozostała jednak na uboczu historii. Dzięki kreatywności duetu z Manchesteru brzmienie FSOL nie stało się tylko obiektem muzealnym, który wypada co najwyżej szanować. Takie płyty, jak „Lifeforms” czy „Dead Cities”, do dzisiaj robią ogromne wrażenie nietypowymi połączeniami ambientu, techno, IDM-u i breakbeatu, czerpiąc inspiracje z elektronicznych eksperymentów Coila, Psychic TV i krautrockowców oraz psychodelii wszelkiej maści.

Na „Environment 5” aż tak wiele się nie zmieniło, instrumentarium nadal jest przebogate, ale wykorzystywane z głową, bez zbędnej ornamentyki. Z jednej strony są wpadające w ucho dźwięki saksofonu (w otwierającym album "Point Of Departure" i zamykającym go "Moments Of Isolation" - niczym wzięte z "Pacific State" 808 State), ale są one skontrastowane nieregularnym rytmem i ambientowymi plamami syntezatora. Narracja prowadzona jest na tyle płynnie, że trudno jest się znudzić. Po lekko klasycyzującym ambiencie „Source Of Uncertainty” i „Viewed From Below The Surface” następują odpowiednio: przypominający najlepsze nagrania Amona Tobina „Image Of The Past” oraz psychodeliczna gitara „Multiples”. Szerokie spektrum gatunkowe ujawnia się nawet w obrębie jednego utworu, jak w ośmiominutowym „In Solitude We Are Least Alone”, gdzie do new-age’owych partii smyczków i klawiszy dołącza głęboki bas, by pod koniec utworu przerodzić się w spokojny IDM (który pojawia się również w „Machines Of The Subconcious”, przywodząc na myśl wczesne dokonania Aphex Twina). Trudno powiedzieć, do kogo adresowana jest ta płyta, jej eklektyzm jest zbyt duży, by wpasować się bez zgrzytu w którąś z nisz, a powiedzieć, że jest przeznaczona dla wszystkich fanów muzyki elektronicznej, to trochę adresowanie do nikogo. Jednakże odsyłanie brzmienia FSOL do lamusa byłoby nie w porządku, podobnymi ścieżkami podążają Dalhous, Vessel czy Call Super. Trudno również oczekiwać od duetu żeby po raz kolejny odkrywał Amerykę. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj utworu „Moments Of Isolation” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #6 10

Giant Claw – Dark Web

Ostatnie sekundy samplowanej wokalizy, w głowie echo bitu wściekłej 808-ki, wycisza się ostatni indeks, a ja siedzę i zastanawiam się, czy Keith Rankin – ukrywający się pod aliasem Giant Claw – jest prawdziwym geniuszem, czy może jedynie uprawia spektakularną zgrywę.

Momentami skłaniam się ku pierwszej opcji. „Dark Web” wymyka się wszelkim ramom – nie tylko gatunkowym (to żadna sztuka), ale i stylistycznym, a nawet ramom zdrowego rozsądku. Poczucie przyzwoitości, gust (he, he), mieszczańskie umiłowanie umiaru i harmonii, wszystkie te wartości padają jak muchy podczas konfrontacji z albumem. Nie ulega wątpliwości, że Rankin jako weteran wydawniczego podziemia (tworzy stosunkowo mało znaną oficynę Orange Milk) z niejednego serwera jadał – w pakiecie ośmiu krótkich utworów na „Dark Web” przemyca tak wiele, że nie domyka się wieko.

Podróż do wnętrza tej muzyki zachwyciłaby nawet Juliusa Verne’a. Na wierzchu znajdujemy przede wszystkim galerię pociętych, przetasowanych i zdegenerowanych sampli wokalnych z pogranicza r&b i soulu. Innymi słowy technika eccojams, fundament całego vaporwave’u (czyli gatunku muzycznego, którego tu NIE UŚWIADCZYMY), ma na „Dark Web” ekstensywne zastosowanie. Wkraczamy dalej: w połowie drogi możemy napotkać porozciągane solówki klawesynowe i całe pasaże pseudo-renesansowych popisów na oboju. Wystarczy przebić się do kolejnej warstwy, by usłyszeć najbardziej fascynujący element: pocztówki dźwiękowe archaicznych platformówek i jRPG-ów z lat 90-tych, duchologiczne artefakty najwyższej wartości. Gdyby Giant Claw grał vaporwave, a już wiemy, że NIE GRA, to zaindeksowalibyśmy album w szufladce z nazwą fascynującego subgenre „segahaze”. Podstawowe ruchy tektoniczne zapewnia nam niezastąpiony Roland 808, i tu ponownie pojawia się suspens, bo bity, jak na plądrofoniczną post-internetową elektronikę (która NIE JEST vaporwavem), brzmią zaskakująco „trapowo”.

Mix całości zapiera dech w piersiach. Najlepsze momenty, jak druga połowa „002”, moment w „005”, gdzie chaotyczny maksymalizm trzyma na chwilę poziom (1:30), by potem zagrać na nosie figlarnym obojem, czy rozsypka wokalna w „006”, warte są wszystkich pieniędzy. Z pewnością znajdą się i tacy, którzy na podstawie „Dark Web” zaczną wysnuwać przenikliwe teorie, objaśniające nowe kierunki rozwoju internetowej estetyki muzycznej, ale to już zadanie dla nich – armii sympatycznych, jajogłowych nerdów z zacięciem do cultural studies i szermierki. Ja stawiam na satysfakcję odsłuchu – i tutaj, jeśli sięgniemy po album, trafimy w dziesiątkę. „Dark Web”, wspaniała zabawa dla całej rodziny. (Michał Pudło)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 11

Goat – Commune

Psychodeliczna rewelacja roku 2012, czyli tajemniczy skład Goat, pochodzący z małej mieściny na północy Szwecji, porwał serca fanów ujaranych brzmień (i nie tylko) wybuchową mieszanką energicznego, rockowego brzmienia i sporej szczypty iście afrykańskiej dzikości (przy okazji premiery debiutanckiego „World Music” słowo „afrobeat” znów stało się wybitnie popularne). Jesienią 2014 roku, dokładnie dwa lata po wydaniu debiutanckiej płyty, wracają z nowym albumem, „Commune”, wydanym nakładem oficyny Rocket Recordings. Egzotyczna otoczka na nowej płycie jest bardzo żywa, ba, jest dla albumu elementem absolutnie kluczowym, który nadaje derwiszowym gitarom, wokalom i perkusjonaliom unikalnego posmaku. Tym razem jednak muzyczno-geograficzne inspiracje przesuwają się dość mocno na północ, a od afrobeatowego uderzenia w duchu Feli Kutiego czy składanki „African Scream Contest” debiutu przechodzimy w pustynne brzmienia, inspirowane grupami Tuaregów, takimi jak Group Inerane czy Group Bombino. Zachowują przy tym Goat plemienną energię za pomocą dudniących bębnów i potężnego uderzenia dwóch żeńskich wokali, które wykrzykują teksty z siłą huraganu, zdolnego zmieść wszystko na swojej drodze. Goat są trochę jak burza piaskowa – coś, co wygląda fascynująco i niesamowicie z daleka, a wciąga i nie daje od siebie uciec przy bliższym zapoznaniu. Efektu dopełnia gorący, niemal funkowy flow gitary basowej i cudownie przesterowana gitara, dzięki czemu otrzymujemy jedno z najciekawszych wydawnictw psychodelicznego rocka w tym roku. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Commune” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 12

Ivy – s/t

Katorga Works raz jeszcze. Zespół członków brutalnych Deformity i Wierd TV oraz wokalisty znakomitego Brown Sugar, z którymi nagrał jedno z najlepszych wydawnictw punkowych naszej dekady - EP-kę "Tropical Disease". Tymczasem „Got No; Instinct/Wardsback” to jeden z najmocniejszych openerów w muzyce garażowej A.D. 2014. W pierwszym z zespawanych numerów najpierw słyszymy delikatny wiaterek gitarowego hałasu, ale na wysokości minuty wjeżdża hardkorowe bicie, rozkręcając garage-rockowy huragan przy kapitalnym flow wokalisty. Drugi pokazuje inne oblicze – agresywne, pierwotne, które zdecydowanie dominuje na tej dwunastce, złożonej w większości z okołominutowych jazgotliwych petard. Brown Sugar, minus melodie, plus dużo syfu na brzmieniu, choć już zdecydowanie mniej niż na demówce z zeszłego roku. Subtelniej w zestawie wypada jedynie „Arch-Foe”, doskonały hymn rozczarowanych, muzycznie trochę w klimacie ostatnich Golden Pelicans albo Hammerheads, tyle że riff wydaje się być jednocześnie złowrogi i chwytliwy. I to jest na tej dwunastce zadziwiające – mimo olewczych wokaliz, brudu i szybkiego tempa album jest podejrzanie łatwo przyswajalny, nie jest może wesoły, ale pobudzający i skoczny. Zamykające album „House Burnin Boogie/Got No; Hope” przekornie spowalnia tempo, ale nadal nadrabia niechlujnym, bełkotliwym wokalem. Nieoczywisty, mocny, ale i bardzo rozrywkowy album. Gościu z Brown Sugar najwyraźniej jest stworzony do prowadzenia właśnie takich projektów. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Arch-Foe” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #6 13

Jachna/Buhl – Atropina

Najwyraźniej od samego początku, czyli od „Pana Jabu” z 2009 roku, wspólnota Jachny i Buhla polega na kompletowaniu esencjonalnych doświadczeń i przekładaniu ich na formy, które nazwiemy miniaturowymi poematami jazzowymi. Zamiast improwizowanych dzieł totalnych, czy nawet ucieczki w post-rockowe sposoby pisania muzyki progresywnej i wielowątkowej, muzycy proponują lekkość krótkiej formy, zamkniętej anegdoty, frazy rzuconej na wiatr pozornie od niechcenia, a tak naprawdę z pełnym przekonaniem i błyskiem w oku. „Atropina”, nagrana na czterośladowca w trakcie kilku sesji na poddaszu bydgoskiej biblioteki miejskiej, to kolejny, godny polecenia odcinek tej serii.

Muzycznie sporo się tu dzieje – każdy kolejny track mości się w odmiennych realiach estetycznych, co często sygnalizują hiper-dosłowne tytuły. Na przykład utwór, który wręcz rozgrzewa pomieszczenie żarem saharyjskim, zatytułowano „Beduin”, motoryczny i prawie taneczny wałek z szumem trąbki w ciągłym ruchu – „Nocny pociąg”, indeks o najbardziej alienującym wydźwięku – „Samotna boja”. Zbiera się tu kalejdoskop małych archetypów muzycznych, zagranych świeżo, bez nużącej kliszerki. Z kompletu wyróżnia się utwór „Na podniebnych huśtawkach”. Próbowałem nawet przypomnieć sobie przyjemniejszą kompozycję Jachny/Buhla, ale taka chyba nie istnieje. Mamy tu wibrującą harfę w stylu Alice Coltrane na featuringu u McCoya Tynera w utworze „Message From The Nile” z płyty „Extensions” i schemat rytmiczny rodem z debiutu Skalpela. Świetne połączenie. Gdy potem wbija indeks piąty, „Czarne stopy”, z moralizatorskim, afro-jazzowym tematem trąbki, wszystko staje się jasne. „Atropina” jest slide-showem, przyjemnym, choć umiarkowanie porywającym. Ale apetyt na kolejny, zapowiedziany już album wyostrza znakomicie. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Nocny pociąg” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 14

Le Révélateur – Extreme Events

Pochodzący z Montrealu kompozytor Roger Tellier-Craig może chwalić się swoim CV. Jeden z założycieli formacji Fly Pan Am, który przez pewien czas był też członkiem Godspeed You! Black Emperor, chcąc eksplorować możliwości syntezatorów, założył solowy projekt Le Révélateur. „Extreme Events” do drugi studyjny album Kanadyjczyka, a jego brzmienie jest jeszcze bardziej inspirowane przez komputery i science-fiction niż poprzednie wydawnictwa, co można odczytać już po samych tytułach („Stream Terminal”, „Loading Vistas”, „Followers”, „Machine Ecology”). Takie inspirowane siecią tytuły mogą nieco śmierdzieć estetyką vaporwave, jednak Le Révélateur od takich praktyk zdecydowane się odcina, oferując zamiast tego gęstą, psychodeliczną elektronikę mocno inspirowaną zarówno muzyką New Age, jak i dokonaniami sceny glitchowej. „Extreme Events” to gęsty, cyfrowy całun przypominający nieco suity Klausa Schulze, zaktualizowane do ery cyfrowej, ale nadal spoglądające przez ramię na dawniejsze dzieje elektroniki i grafiki komputowej – co oddaje otoczka wizualna w wykonaniu Sabriny Ratte, artystki współpracującej z Tellier-Craig, która współtworzy projekt Le Révélateur od strony wizualnej. „Extreme Events” to dzieło obowiązkowe dla każdego fana rozmytych, lśniących dźwięków, które brzmią jak internet, wylewający się z tysięcy komputerów na ulice miast. (Jakub Adamek)

Posłuchaj albumu „Extreme Events” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #6 15

Lumpy & The Dumpers – Collection

The only truth is at the bottom of the pile

Not holy and white but sticky and vile

It's calling your name and smiling at you

So just take off your shirt and dive into the goo.

(Lumpy wypluwa „1-2-Fuck you!”)

(Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 16

Aaron Martin – Chapel Floor

Pochodzący z Kansas kompozytor i multiinstrumentalista Aaron Martin wydał nakładem wytwórni Sonic Meditations kasetę „Chapel Floor”, na której odcina się od większości wykonawców owej wytwórni, prowadzonej zresztą przez Justina Wrighta, który sam tworzy bardzo klasyczne syntezatorowe suity pod pseudonimem Expo ’70. Aaron Martin bliższy jest jednak minimalistycznym kompozytorom i wszelkim pustelnikom surowego, podszytego folkiem brzmienia. Za pomocą klasycznych instrumentów, takich jak wiolonczela, gitara akustyczna, a nawet kościelne organy, oferuję swoją wersję melancholijnego, nasyconego emocjami ambientu, z z naciskiem na to, by produkt końcowy był jak najmniej przetworzony elektronicznie (w przeciwieństwie do większości ambientu, gdzie oryginalne brzmienie instrumentu jest skąpane w morzu efektów). Jest w tym coś z Arvo Pärta, jest też jakieś echo instrumentalnych dzieł Burial Hex, takich jak fantastyczna kaseta „Fantasma di Peralolo”, dziś już nieco zapomniana. „Chapel Floor” jest podobna – świetna, chwytająca za serce, pojawiła się skromnie za posrednictwem sypialnianego labelu i równie skromnie i chyłkiem wycofa się w cień. Tych jednak, którym „Chapel Floor” udało się wychwycić z niekończącego się strumienia Bandcampowych odkryć (choćby ze względu na okładkę), czeka zachwyt – a być może nawet coś więcej. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Chapel Floor” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 17

Khun Narin – Khun Narin’s Electric Phin Band

Jak to często bywa w dzisiejszym świecie, ta płyta nie powstałaby bez internetu. Kryje się za nią historia (o której pisał nawet Newsweek), niczym z kiepskich książek o białasach, którzy znudzeni pracą w korporacji jadą odkrywać „mistycyzm” Wschodu. W telegraficznym skrócie – kalifornijski producent muzyczny Josh Marcy obejrzał na Youtubie występ zespołu Khuna Narina, opisany przez Dangerous Minds jako „mindblowing psychedelia from Thailand”. Zafascynowany brzmieniem (oraz coverem „Zombie” The Cranberries) postanowił, z pomocą znajomych z lokalnego indie labelu Innovative Leisure, pojechać do Tajlandii i nagrać tę grupę.

Sama historia byłaby warta co najwyżej lajka na fejsie, gdyby nie powrócił z materiałem na opisywany LP. Właściwi bohaterowie tego tekstu są grupą skupioną wokół Khuna Narina, grającego na samodzielnie skonstruowanym elektrycznym phinie (który jest instrumentem przypominającym lutnię). Zespół, korzystając z mobilnego nagłośnienia, grywa w otwartych przestrzeniach, po wioskach w rodzimych okolicach północnej Tajlandii. Zostali nagrani tylko na dwa mikrofony i MacBooka, więc album, który brzmi jak studyjne jam session, jest w istocie nagraniem terenowym. Co robi spore wrażenie, biorąc pod uwagę klarowność produkcji. Użycie przesteru oraz repetytywne struktury utworów-improwizacji tajskiego kolektywu od razu przywodzą na myśl muzykę psychodeliczną. Nie jest to do końca mylne wrażenie, jednak trudno przypuszczać, by muzycy mieli w małym palcu klasykę rocka psychodelicznego albo by mieli cokolwiek wspólnego z narkotykami (za handel którymi obowiązuje w Tajlandii kara śmierci).

Odpowiedź wydaje się dość prosta – nielinearna narracja stanowi część muzycznej tradycji tego regionu, w którego przywędrowała do Europy i Ameryki Północnej, a fakt ten został już lekko zapomniany. Stąd też wrażenie, że Khun Narin grają psychodelię, podczas gdy wykonują muzykę folkową, tylko inaczej podaną. Oczywiście, nie jest to muzyka pozbawiona wpływu zachodniej popkultury, o czym świadczy wspomniany cover „Zombie” (nieobecny, na szczęście, na płycie), jednak stawianie z tego powodu zarzutów o kulturowy neokolonializm byłoby lekką przesadą. Miejmy nadzieję, że Innovative Leisure, zachęceni sukcesem, zechcą podążyć w ślady Sublime Frequencies czy Awesome Tapes From Africa (już bez pochwalnych artykułów w Newsweeku), bowiem album „Khun Narin’s Electric Phin Band” okazał się być strzałem w dziesiątkę. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj „Khun Narin’s Electric Phin Band” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #6 18

Vanessa Rossetto – Whole Stories

Czytam z dyskografii niczym z linii papilarnych. Vanessa Rossetto, pochodząca z Austin w Teksasie, swoją karierę muzyczną rozpoczynała jako skrzypaczka bez reszty oddana swobodnej improwizacji. Albumy z tego (zamkniętego już, 2008-2010) okresu ukazywały się nakładem jej własnego labelu, Music Appreciation. Fun fact: wytwórnia wydała łącznie pięć albumów – wszystkie autorstwa Rossetto. Do tego internet kompletnie o tych publikacjach zapomniał, co z pewnością nie wystawia im chlubnego świadectwa (fragmenty muzyki dostępne online potwierdzają diagnozę). Dlatego przejdźmy dalej: cezurę nowej jakości w muzyce Rossetto ustanawiają przenosiny pod skrzydła wytwórni Kye Records, a skrzydła to wyjątkowo opiekuńcze, bo bycie częścią środowiska Kye oznacza też kontakt z samym założycielem labelu i guru muzyki ambitnej w jednej osobie – czyli (fanfary) Grahamem Lambkinem. Od tego momentu (nadal głównie czytam z dyskografii) sylabus muzyczny Amerykanki poszerza się o wielowątkowe nagrania terenowe oraz twórczą ich obróbkę. I nie opuszcza mnie przeczucie, że Lambkin od samego początku czuł pismo nosem, sięgając po mało znaną artystkę, bo na dzień dzisiejszy Vanessę Rossetto śmiało możemy określić prawdziwym brylantem muzyki konkretnej. „Mineral Orange” (2010) i „Exotic Exit” (2012), wydane już przez Kye, to kolejno udana i niezwykle udana realizacja nowego kierunku. Rossetto wkracza w jądro zdarzeń i ludzkich perypetii, by otulać je dźwiękami otoczenia, ubierać je w szaty banalnych odgłosów, elektronicznie formować niczym plastelinę.

Mijają dwa lata i otrzymujemy ostatni szczebel dyskograficznego crescendo: „Whole Stories”, bodaj najdoskonalszy album Vanessy Rossetto i zarazem przykład muzyki konkretnej, która przesiąknięta jest fragmentami życia swych bohaterów. Innymi słowy, posiada duszę.

Nagrania terenowe realizowała Rossetto w Nowym Orleanie. Wszystko zaczyna się w części A („This Is A Recorder”) od podróży pociągiem – czarny tunel dźwiękowy, wzbudzający dwuznaczność rodem z powieści Susan Sontag – poprzez kontrolę policyjną w autobusie (tu napotykamy zdarzenie reżyserowane kontra indistinctive chatter), następnie utrata skupienia, zapaść w siebie, we wspomnienia, w narastający metaliczny świst, i odzyskanie orientacji zapewne gdzieś nad brzegiem jeziora Pontchartrain. Rosetto przemieszcza się jak we śnie, nie dostrzega jeszcze ludzi, jedynie z nimi rozmawia o tym, co właśnie robi („This is a recorder, I’ve been recording everything”) i czym zajmuje się na co dzień. Dopiero na side B, w kompozycji tytułowej, następuje zwrot ku bohaterom. Słyszymy fragmenty rozmów z dwoma kobietami; nic wielkiego: drobnostki obyczajowe i rozterki codzienności. Rossetto przez dwanaście minut rozwija w tle jeden, niezwykle bogaty i melodyjny dron – ozdobiony fortepianowym slidem, szumem nowoorleańskich ośrodków letniskowych – a potem następuje załamanie. I wtedy wyłania się czterominutowy finał albumu, absolutnie najbardziej uduchowiony kawałek muzyki, jaki zaoferowała mi musique concrete. Kumuluje się tu całe doświadczenie podróży po Nowym Orleanie: dźwięki dixie z radioodbiornika, kawiarniane flippery, pikające jackpoty jednorękiego bandyty – teatr życia i komedia ludzka w pozornie błahym, banalnym, a tak naprawdę wręcz przeciwnie, niemal ewangelicznym wydaniu. Aby tego wszystkiego doświadczyć, trzeba przebyć całą zadaną drogę. Nie bez powodu ostatnie wypowiedziane zdanie albumu brzmi: „thing is, people need to hear whole stories”. Amen to that, bracia i siostry. (Michał Pudło)

Posłuchaj fragmentu „This Is A Recorder” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #6 19

Rubin, Trzaska, Masel – Ten Chamber Kingdoms

„Ten Chamber Kingdoms”, album Mikołaja Trzaski i legendarnego izraelskiego klarnecisty Harolda Rubina, na papierze zapowiadał się wspaniale. Trio na klarnety i kontrabas; bez fortepianu, perkusji czy innego odmieniającego timbre instrumentu? Pomysł ryzykowny, ale warty świeczki. Niestety, efekty współpracy sytuują się daleko od oczekiwań. Potwierdzenie znajduje stara muzyczna maksyma: „same nazwiska nie grają”.

W gruncie rzeczy nie jestem nawet pewien, czy którekolwiek w „dziesięciu kameralnych królestw” (bo dziesięć utworów znajdziemy na albumie) wywarło na mnie jednoznacznie pozytywne wrażenie. Na pewno dobrze rozegrany jest „Heavy Tree” (szorstkie przedęcia i efektowne akcenty fraz umiejętnie uwydatniają zalety kompozycji). Również „Ya Ribon, Bernstein Trail” można nazwać improwizacją dobrze poprowadzoną, Trzaska przesiada się tu na saksofon i możemy z dużo większa precyzją śledzić „jego linię” obok „linii Rubina”. Sam styl gry Harolda Rubina, gdy wytniemy go na moment z całości, może się podobać – izraelski klarnecista w pełni zasługuje na swój kultowy status, potrafi w mgnieniu oka zamienić trudne, szorstkie tony w tradycyjnie miękką melodię klezmerską, zupełnie nie gubiąc animuszu. Podobnie młody, mniej doświadczony kontrabasista Nadav Masel; wcale a wcale nie przejął się rangą współzawodników i gra swoje z werwą. A jednak rezultatem przymierza tytanów improwizacji okazuje się niedookreślona zawierucha honków i free-jazz – forma muzyczna aż prosząca się o wypełnienie jej gniewem, rozpaczą, miłością, tchnieniem absolutu; czymś żywym – pozbawiony jakiejkolwiek ikry. Żałuję, a jednocześnie polecam weryfikację mojej opinii wszystkim, którzy spośród wielu możliwych muzycznych zalet zawsze wybiorą wirtuozerię i powagę. (Michał Pudło)

Zdjęcie Zajzajer #6 20

Three Legged Race – Rope Commercial Vol. 1

Robert Beatty to jedna z tych postaci, które lubię mieć na swoim radarze. I nie chodzi tylko o ikoniczne okładki albumów "Lucifer" Peaking Lights i "R Plus Seven" Oneohtrix Point Never, których jest autorem, ani nawet o fakt, że to typ z kultowego wśród noisowców Hair Police. Podobnie jak wielu reprezentantów tego gatunku poczuł, że musi rozszerzyć swoją paletę barw i tym sposobem wraz z powołaniem do życia solowego projektu, Three Legged Race, jego muzyka zyskała zupełnie inny wymiar. Dla Beattiego było to pójście w kierunku bardziej, jak sam określał przy debiutanckim LP, elektronicznej egzotyki, ale to skromne uszczuplenie tego, co robi. Rok temu ukazała się pod jego nazwiskiem świetna, hipnotyczna kompilacja muzyki do filmów pioniera glitchu Takeshiego Muraty, a teraz wypuścił nowy materiał Three Legged Race. „Rope Commercial” ma być serią EP-ek, jednak jej pierwsza część sprawia wrażenie bardzo przemyślanej całości. W odróżnieniu od „Persuasive Barrier” mamy do czynienia z dość mroczną wizją, być może apokaliptyczną. Ale nie jednoznaczą – Beatty używa noise’u, znajdziemy beat i zapętlone motywy syntezatorowe, przetworzonych gitar czy nawet wah-wah z jakieś starej analogowej maszyny. Układa się to w dość surrealistyczą, ciężką do odczytania, ale bardzo wciągającą mapę myśli artysty. Pozostaje czekać na następne części, oglądając pilot jego serialu Resonant Hole. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Zajzajer #6 21

We Will Fail – Verstörung 2.0

Warszawska producentka i DJ-ka Aleksandra Grünholz niedługo po wydaniu debiutanckiej płyty wraca z nowym wydawnictwem w labelu Monotype Records, które nosi nazwę „Verstörung 2.0”. Brzmienie We Will Fail, zgodnie z samą nazwą projektu, jest dość ciężkie, hipnotyczne i mocno pesymistyczne, przygaszone, czające się w ciemnościach. Projekt warszawianki wpada w rejon zwany przeze mnie „czarną elektroniką”: cała kolekcja elektronicznych twórców lubujących się w płożących liniach basu, minimalnych (czasami wręcz klikających) brzmieniach oraz niewyraźnej, zaszumionej otoczce. „Verstörung 2.0” przypomina po części klubową imprezę, słyszaną przez grubą, betonową ścianę lub nerwowe, paranoidalne rozkminy ćpuna na głodzie o północy. Na swojej nowej płycie Aleksandra Grünholz, podobnie jak nieco wcześniej Lee Gamble na „KOCH”, łudzi możliwością tanecznej zabawy za pomocą stałego beatu, by po chwili go rozłożyć na części pierwsze, lub uczynić z niego poszarpaną, nieregularną strukturę. Często zagłębia się do poziomu piwnicznego, dudniącego IDM-u, który zdaje się powtarzać jeden motyw w nieskończoność, aż do znudzenia – lub do szaleństwa. Ta płyta to swoista industrialna fatamorgana – przyciąga słuchacza, kusi go, podczas gdy ten nie wie, na co się nastawiać – czy to techno? A może tylko ambient? A może jeszcze coś innego? We Will Fail doskonale wszystkie te przeczucia spełnia – a jednocześnie zaprzecza im, oferując słuchaczowi coś ze wszystkiego, a jednak coś zupełnie innego. „Verstörung 2.0” to prawdziwy muzyczny kameleon, dźwiękowy labirynt posypany sadzą i podszyty paranoją. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „V2.03” na Soundcloudzie

Jakub Adamek, Andżelika Kaczorowska, Krzysztof Krześnicki, Karol Paczkowski, Michał Pudło (14 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[14 października 2014]
"pierwszy od prawie dwudziestu lat album The Future Sound Of London z premierowym materiałem"

Czy poprzednie czesci Environments zbieraly jakies archiwalia? Nie slyszalem ich, wiec to nie jest pytanie dla beki. ;)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także