Podwodne życie z Arthurem Russellem

Zdjęcie Podwodne życie z Arthurem Russellem

„The Platform on the Ocean” to jedna z najbardziej frapujących kompozycji, jakie słyszałem. Głównie przez wzgląd na niesamowitą precyzję, z jaką jej autor odmalowuje równie konkretne, co specyficzne stany, miejsca, emocje etc. Począwszy od tytułu i tekstu, aż po instrumentarium. Platforma na oceanie. Nie trzeba sobie tej frazy wizualizować, by poczuć się totalnie odizolowanym od świata zewnętrznego – wystarczy poczekać aż Russell rozpocznie mantryczne nawoływanie niepewnym, łamiącym się głosem Kermita. Echo tę mantrę podwaja, potraja, potęgując wrażenie dezorientacji, ale i od razu nasuwa skojarzenia bardzo nautyczne. Niby rzecz dzieje się na platformie, a Russell nuci coś o rybach, którym przygląda się z góry, ale dla mnie to zawsze była historia podwodna. Historia, którą snuje wystraszony, ale i zafascynowany wszystkim, co widzi, autystyczny dzieciak. Programowany bit, przepuszczona przez efekty wiolonczela, dudniący puzon i echo. Echo, które swoją drogą wydaje mi się zabiegiem wynikającym nie tylko z tak zwanej potrzeby serca, ale ekonomii kompozycji – bez podwajania, potrajania ścieżek ten numer miałby po prostu zbyt liche podstawy, by utrzymać rozchybotany wokal Russella. Reasumując: siedem minut repetycji, echa, podwodnych historii, pustki. Podróż batyskafem, zerkanie na świat przez bardzo krzywe zwierciadło, ale i comfort zone, w którym Russell może się schronić przed prawdziwym życiem.

Ta piosenka przypomniała mi się, gdy odsłuchiwałem sobie „The 20/20 Experience” i dotarłem do ostatniego na płycie „Blue Ocean Floor”. Może i Justin Timberlake nie jest najwspanialszym tekściarzem w historii ludzkości (inna rzecz, że wcale nie musi być), ale akurat w tym kawałku odmalowuje całkiem ładnie i sugestywnie taki właśnie russellowski azyl. Dno oceanu jako miejsce ucieczki od białego szumu, gdzie jego i Jessiki Biel nie dopadnie horda paparazzich. Bardzo nie sądzę, żeby Timberlake odwoływał się w ten sposób czy to do „The Platform on the Ocean”, czy do Russella w ogóle, bo na 99% nigdy o nim nie słyszał. Jeśli u kogoś ze współczesnych muzyków te odwołania wydają się mniej lub bardziej ewidentne, to raczej u Dana Snaitha, który na ostatnim krążku Caribou przedstawił własną, ale jednak bardzo silnie zapożyczoną u Russella, wizję nautycznego disco. Allmusic uważa też, że na Russellu wzorowali się dance-punkowcy z !!!, Out Hud czy LCD Soundsystem, ale jakoś tego nie słyszę. Jednak to Timberlake z closerem swojego ciepłego jeszcze krążka wydawał mi się dla Russella najwłaściwszym punktem odniesienia z tego względu, że być może instynktownie, być może nie, w bardzo podobny sposób wyobrażał sobie prywatny panic room. Dno oceanu ze swoją miękkością, wilgotnością, oddaleniem, dźwiękową i wizualną izolacją może ich obu podświadomie kusiło swoją prenatalną aurą. Choć powody, by szukać schronienia mieli zupełnie inne.

Russell pewnie chciałby mieć takie problemy jak Timberlake – musieć opędzać się od nachalnych wyrazów miłości, uwielbienia, zainteresowania etc. Arthur był kimś z zupełnie innej bajki. Mniej lub bardziej współczesny poete maudit, człowiek, który miał wszelkie prawo, by czuć się odtrącony. Przez media, publiczność, światek artystyczny czy wręcz społeczeństwo. Trochę przesadzam, ale tylko trochę. Chłopak ze wsi w wielkim mieście (Nowy Jork), wrażliwiec z twarzą Charlesa Bukowskiego, bluźnierca wyklęty z kręgów akademickich, biały bywalec czarnych klubów, producent singli disco, do którego nie dało się tańczyć, folkowy bard, który nie potrafił śpiewać, maniacko płodny muzyk, któremu udało się wydać ledwie garstkę nagrań, i wreszcie zarażony HIV gej w dobie homofobicznej histerii (vide „Anioły w Ameryce”). Ale z drugiej strony Russell był mimo wszystko cichym bohaterem tamtych czasów – romansował z Allenem Ginsbergiem, przewinął się przez Talking Heads, wylansował kilka klubowych mikrohitów, zdobył uznanie krytyków swoim bezkompromisowym „World of Echo”. Całkiem spoko jak na jeden życiorys. Swego czasu, gdy jeszcze nie miałem ochoty się nim zainteresować, natrafiałem na wzmianki o Russellu w totalnie różnych kontekstach – rozstrzelonych do tego stopnia, że dopiero po czasie dochodziło do mnie, że to jest ciągle jedna i ta sama postać. A i tak najfajniejsza i najcelniejsza wydaje mi się ta charakterystyka autorstwa Matta Wolfa, reżysera biograficznego filmu o Russellu: „Mój przyjaciel opisał go jako zapomnianego gejowskiego muzyka disco, który w farmerskiej koszuli w kratkę obsesyjnie odsłuchuje miksy własnych utworów na pokładzie Staten Island Ferry”. Ni mniej ni więcej podmiot liryczny „The Platform on the Ocean”, o którym pisałem na wstępie i które jest chyba najbardziej esencjonalnym przykładem realizacji jego wizji.

Jak łatwo wywnioskować, Arthurowi Russellowi nie wyszło. „On naprawdę chciał odnieść sukces, ale brak mu było cech, które pozwoliłyby mu przebić się w świecie przemysłu rozrywkowego”, uważa Wolf. I pewnie ma rację, bo jednak w latach osiemdziesiątych było dobrze mieć tupet Madonny, jeśli się chciało sforsować pancerne drzwi bonzów wielkich wytwórni. Teraz byłoby mu o wiele łatwiej – pokochałby internet, a internet jego – bo przypuszczalnie cały ten finansowo-organizacyjny mechanizm zdawał mu się zbędny. Russell rejestrował setki kompozycji na kasetach domowymi metodami – w sypialni swojego partnera, (najczęściej) solo, pogrywając na klawiszach, automatach perkusyjnych, wiolonczeli i czym popadnie. Potem szedł z tym do kumpli, którzy szefowali jakimś tycim indie labelom i prosił ich, żeby to puścili w obieg. Gdyby żył teraz, po prostu publikowałby w necie.

Inna rzecz, że o uwagę słuchacza zabiegałby nie tyle ramię w ramię z innymi sypialnianymi muzykami, którzy pewnie stanowią z 50% populacji szeroko rozumianego Zachodu, ile w ogóle ze wszystkimi internautami. W tym sensie, że każdy internauta to twórca – opinii, klipów, tekstu i Bóg wie czego. Gdyby Russell natknął się w necie na pierwszego lepszego rywala, taką na przykład Carę Hartmann i zrozumiał, że jej biznesplan będzie zawsze lepszy od jego biznesplanu, mógłby pomyśleć, że w zasadzie internet niczego nie zmienił. Bo i tak konieczny jest promocyjny muskuł, by móc się odsiać od reszty planktonu w prawej czy środkowej szpalcie Facebooka, w sugerowanych przez Google’a wynikach, itp. Czyli wracamy do punktu wyjścia. I pewnie coś w tym jest, bo zmieniający się odbiorca, wymusza zmiany na autorze, a cały proces najpewniej nie raz jeszcze zatoczy koło – nadpodaż doprowadzi do dewaluacji szeroko rozumianej sztuki, więc pojawi się tęsknota za czymś lepszym, nieosiągalnym, co z czasem zostanie opracowane, a potem powielone, skopiowane, umasowione i wreszcie znów się zdewaluuje. Choć nie zmienia to zasadniczego faktu, że sam proces produkcji (dzięki internetom) stał się jednak praktycznie darmowy. Co stawia współczesnych twórców w znacznie lepszej sytuacji. O ile się nie jest Piotrem Kupichą czy Beatą Kozidrak, muzykę robi się mimo wszystko po godzinach, po pracy. Tak jak się kolekcjonuje znaczki, składa modele samolotów, pisze książki, pielęgnuje ogród czy inne swoje hobby. I myślę, że to jest okej, że to całkiem zdrowy układ, o ile robi się to przede wszystkim dla siebie, a nie dla bliżej niedookreślonych odbiorców.

I tak to pewnie wyglądało w przypadku Arthura Russella, a przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Z tą tylko różnicą, że on jednak nie był w stanie przeskoczyć middlemana i nie robił tego po godzinach, tylko na pełen etat, bo jego zajawkę finansowali albo rodzice (ojciec płacił za jego instrumenty), albo partner, Tom Lee, który nie tylko Arthura utrzymywał (zapewniając przysłowiowy wikt i opierunek), ale i kupował dla niego setki czystych kaset. „Arthur przyzwyczaił mnie do tego, że chodził późno spać – zakładał słuchawki i ciągle stukał głucho w podłączone klawisze. Zwykle prosiłem, żeby przestał, bo nie mogłem spać. Pod wieloma względami był to związek jak każdy inny. Gdy wściekałem się, że Arthur spóźnił się na kolację, jakoś nie przyszło mi do głowy, że on będzie kiedyś ikoną. Myśli się innymi kategoriami – liczy się, że on zapewnia, że będzie na szóstą i nie jest, a ryż już przecież dawno gotowy”. Ciekawe jest też to, co Lee mówi o Russellu-słuchaczu – on odtwarzał płyty, tak jak się czyta książki, tzn. kupował takie Police, czy co tam w danym momencie było popularne, słuchał raz, przyjmował do wiadomości i odkładał na półkę, by sięgnąć po to jeszcze raz czy dwa. Albo chodził do klubów, gdzie grano disco, stawał pod ścianą i dosłownie robił notatki. A potem to przeżuwał i wypluwał w formie własnych kompozycji. I to jest swoją drogą frapujące z dwóch względów – po pierwsze dlatego, że trochę tak działa internauta (przyswaja, a potem wytwarza – w formie postów na Facebooku, recenzji na blogu, mikstejpów czy własnych płyt, książek etc.), a po drugie ze względu na sam pomysł na własną twórczość.

Trochę mi to przypomina casus Talking Heads, którzy tak zajarali się KONCEPTEM Joy Division, że nagrali numer („The Overload” z „Remain in Light”) będący ich wyobrażeniem tego, jak Joy Division brzmi. Bo nigdy ich nie słyszeli. Albo Dirty Projectors, którzy zarejestrowali cover album „Damaged” Black Flag, odtwarzając go z pamięci. Tego typu historiami jest zresztą wybrukowany cały post-punk (w sensie ideowym, niekoniecznie muzycznym) i idąc tym tokiem myślenia, trudno nie uznawać Russella za twórcę post-punkowego, nawet jeśli estetycznie nie miał z nim nic wspólnego.

„Gdy zaczynali, byli tylko triem i szukali czwartego członka zespołu. Zostaliśmy kumplami, ale ostatecznie nie dołączyłem do nich. Byli ze szkoły artystycznej, brali to wszystko strasznie serio, byli cool. Ja nie bardzo. Mnie chodziło wyłącznie o muzykę, poza tym miałem wtedy długie włosy. Myślę, że mocno wpłynąłem na jedną ich piosenkę, „I Zimbra”. Na tym albumie [„Fear of Music” – przyp. aut.] jest zresztą taki fragment, „This ain’t no disco”, który swego czasu wziąłem bardzo do siebie, bo to tak jakby David mówił, że disco jest gówniane. Tak to widział sam Russell. Mnie się z kolei wydaje, że Byrne nie chciał go w zespole, bo Arthur nie realizowałby jego wizji, lecz swoją. A Talking Heads Arthura Russella pewnie nie przypominałoby w niczym Talking Heads. Tak jak jego disco, folk, awangarda i wszystko, co parafrazował, co filtrował przez własną wrażliwość, nie miało nic wspólnego z pierwowzorem. Zupełnie jakby autystyczne dziecko usiłowało odtworzyć zasłyszaną przez rodziców historię. Bo niewykluczone, że Russel chciał robić najnormalniejsze pod słońcem disco, czy co tam. Ale to w gruncie rzeczy nieważne – intencjonalnie czy nie – Arthur Russell był obłędnie oryginalnym artystą.

„W latach 60. przepaść pomiędzy klasycznie wykształconymi kompozytorami awangardowymi i muzykami pop była ogromna. Lata siedemdziesiąte wydają się ich zbliżać. Swego czasu Bob Dylan nie miał nic wspólnego z Johnem Cage’m, ale teraz jest jakiś wspólny mianownik, spajający muzykę Johna Cage’a, Talking Heads, Laurie Anderson i moją własną, który jeszcze niedawno był nie do pomyślenia – tako rzecze Philip Glass. I można by tę wypowiedź spuentować, stwierdzając, że tym wspólnym mianownikiem był nie kto inny jak Arthur Russell, który zresztą z większością tych muzyków współpracował. Życiorys Russella to stuprocentowa Americana – w takim sensie, w jakim rozumiał to pojęcie autor książki o tym samym tytule, Don DeLillo – bo zawiera się w nim cały zeitgeist epoki (w skali mikro lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a szerzej całego XX wieku). Russell niczym mityczny Forest Gump biernie, ale jednak, przewija się przez kolejne kamienie milowe Ameryki – farmerski wiek niewinności, ruch bitników, relokację do miasta, akademicką edukację, nowojorską bohemę – i wreszcie odkrywa własną tożsamość, a wraz z nią (w biblijnej czy frondowskiej wręcz optyce) zbrodnię i karę.

„World of Echo” nie jest kompletnym studium echa, jest ledwie jego szkicem. Zamierzam zarejestrować pełne studium, na które złożą się zespoły instrumentów dętych i orkiestry. Będą grać pod gołym niebem w parkach i ustanowią projekcję echa. Zamierzam też umieścić klawisze Casio na łodziach. Byłeś kiedyś na pokładzie łodzi? Jest tak cicho, słyszysz tylko wiatr i szum morza” – tak to wyglądało w głowie Arthura Russella. Podobne wizje roztaczał (i w przeciwieństwie do Russella urzeczywistniał) miliony razy Wayne Coyne i choć pod względem wrażliwości i środków wyrazu różniło ich wszystko, to pewne punkty wspólne by się udało znaleźć. Choćby to, że u obu tekściarzy/muzyków da się wychwycić tęsknotę za dzieciństwem, a konkretnie za dziecięcą optyką – energią, optymizmem i radością tego okresu. U Coyne’a przejawia się to w kreskówkowości (a ostatnio poetyce horroru), natomiast w przypadku Russella w naiwno-dziecięcej ekspresji. Na przykład, gdy śpiewa Calling All Kids, Calling All Kids... / Grownups are crazy!. Zresztą jego teksty to nie są wielkie narracje w stylu Isaaca Brocka, tylko krótkie, rzeczowe frazy odwołujące się do konkretnych obrazów, emocji, sytuacji. „Arthur zmagał się – i ze sobą, i ze współpracownikami, i ze swoimi bliskimi. Ale myślę, że potrafił to, czego większość z nas nie potrafi – umiał nawiązać połączenie z tą częścią swojej osobowości, która wciąż była dziecięco niewinna i beztroska”. Russell nagrywał ogromne ilości kompozycji – które pewnie w kilkuletnich odstępach będą się ukazywać jeszcze bardzo długo – w zasadzie do samej śmierci. One pozostaną tak bardzo wartościowe właśnie dlatego, że nie robił tego, by zbawić świat, lecz siebie.

Łukasz Błaszczyk (7 kwietnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: błaszczyk
[12 kwietnia 2013]
Dzięki wielkie za fajny feedback i linki. Posprawdzam sobie przez weekend.

Pozdro,
ł
Gość: Mila
[12 kwietnia 2013]
tego było sporo i nie dam rady teraz zrekonstruować źródeł, ale z tego, co pamiętam:

http://thefanzine.com/a-supposed-return-of-disco-pt-1-new-yorks-house-of-slightly-less-jealous-lovers/ - tu były writer PFM kreśli kontekst dla zajawki starym Nowym Jorkiem i krótko opisuje rolę nowych labeli (Environ, DFA, Italians Do It Better itd.); na jakimś zinie zrobił to w 3 częściach, ale nie zapisałam pliku, szkoda.

http://thefanzine.com/arthur-russell-revived-hold-on-to-your-dreams/

http://www.villagevoice.com/2008-05-13/music/arthur-russell-out-of-context/ - próbka z Village Voice i gdybanie, co by było, gdyby w jego epoce dostępne były YouTube, MySpace itd. chyba niewiele, bo AR to raczej konstrukcje dla "koneserów".

daty mówią, że apogeum to 2008-09 i może rzeczywiście bardziej '08 niż mid-00s, ale dla mnie dokument był tylko formalnym wykładnikiem zajawki, która wystartowała kilka lat wcześniej: choćby audycje Tima Sweeneya, "kuratora nowego disco" + rekomendacje gości z DFA, no i oczywiście S.T.R.E.E.T. D.A.D.

i oczywiście ta szkicowość, lekka bezpostaciowość to atuty, pokazujące m.in. że mógł być genialnym producentem (to sam Eno chyba mówił), ale niestety.

fajnie, że komuś się przypomniało o tym akwatycznym mikrodisco - ja chętnie wrócę.

pzdr, Milena
Gość: błaszczyk
[11 kwietnia 2013]
Uuuu, a mógłbyś/mogłabyś wrzucić kilka linków? Bo ja totalnie nie byłem świadomy rzeczy, o których piszesz. Na Nowe Horyzonty chodziłem regularnie od 3-4 lat, gdy mieszkałem jeszcze we Wrocławiu, ale nie miałem pojęcia, że film o Russellu był tam emitowany. Z tym klinicznym unfocused niby zgoda, ale jego kompozycje być może miały ten specyficzny urok właśnie dlatego, że nigdy nie były skończone. To zawsze było bardzo w ruchu.
Gość: Mila
[11 kwietnia 2013]
fajna inicjatywa z tym przybliżeniem postaci AR młodym czytelnikom, także chyba bez sensu czepianie się timingu. dokument Wolfa na dobrą sprawę nie wniósł nic (środowiskowe podsumowanie): młodzież z Nowych Horyzontów i tak nic nie kumała, wtedy słuchało się M83 i LCD. w połowie 00s odkryto na nowo/krótko AR: liner notes Person Pitch, http://www.youtube.com/watch?v=kDX0I_14OY0 - jedna z ulubionych piosenek Greenspana, artykuły w Village Voice, w Beats in Space regularnie, Sandro Perri, Geist/Metro Area, duża analiza nowego disco (Nick Sylvester) przy okazji frajerstwa typu Hercules and coś tam (z Antonym), seria reedycji itd.

AR chyba nawet narzędzie internetowe by nie pomogły: sonicznie robił fantastyczne rzeczy, ale odpływał w kliniczny unfocused.
PS
[9 kwietnia 2013]
"Justin Timberlake? Nie znam" -- Arthur Russell (autentyk, serio)
Gość: błaszczyk
[9 kwietnia 2013]
Dziękuję za garść porad i również pozdrawiam. I przy okazji też chętnie odeślę do tego dokumentu o Russellu, bo to bardzo ładny film.
Gość: Nick
[9 kwietnia 2013]
Co za fatalny tekst. Ktos tu probuje z rozmachem wywazac drzwi, ktore od paru dobrych lat stoja szerokim otworem. Jest dokument, jak wspomniano. Jest ksiazka, ktora wyszla w zeszlym roku. A tu: "Mnie się z kolei wydaje, że Byrne nie chciał go w zespole, bo Arthur nie realizowałby jego wizji, lecz swoją". Albo: "Bardzo nie sądzę, żeby Timberlake odwoływał się w ten sposób czy to do „The Platform on the Ocean”, czy do Russella w ogóle, bo na 99% nigdy o nim nie słyszał". To niech Ci sie drogi autorze WYDAJE, co Byrne'm kierowalo, i ze na 99 procent Justin Timberlake nie wie kto to jest czy byl Arthur Russel. Ale zanim znow cos popelnisz, to najpierw naucz sie polszczyzny, poniewaz bardzo nie sadze, ze "bardzo nie sadze" to jest jeszcze po polsku. Z pozdrowieniami.
Gość: kuba a nzlg
[9 kwietnia 2013]
Hmmm, ale przecież to jest żelazny klasyk z końcówki 80s - mówię o "It Takes Two". Pomijając, że sam jest mocno oparty na samplach. Także polemizowałbym, raczej wśród "krytyków" jest to powszechnie znana rzecz.
Gość: 93%
[9 kwietnia 2013]
A jeszcze w kwestii JT & Russell. Taki JT ma nie tylko internet do dyspozycji, ale i cały sztab A&R w wytwórni. Obstawiam, że przez ostatnie lata JT dostał tonę maili z linkami od A&Ru, które miały go zainspirować do nagrania czegoś nowego.
Gość: 92%
[9 kwietnia 2013]
W ramach wyjaśnienia, pisząc poprzedni komentarz myślałem o fragmencie "it takes two" rob base & dj e z rock w "rock that body" B.E.P. Wikipedia twierdzi, że to dość chętnie samplowany kawałek, ale wątpię by wielu go potrafiło z miejsca nazwać.
Gość: błaszczyk
[9 kwietnia 2013]
Faktycznie wyszło, jakby o to chodziło mi w komentarzu, ale nie - po prostu dopiero wczoraj zrozumiałem, skąd pochodzi sampel.
Gość: lol
[9 kwietnia 2013]
czyli sly and the family stone sa malo znani?
Gość: błaszczyk
[9 kwietnia 2013]
Zdobyłeś:) Nie no, to taki żarcik z tym uznaniem i szacunkiem, chodzi mi raczej o przybicie piątki, bo ktoś zna i lubi tak jak ja. Wiadomo, że KAŻDY może znać Russella, bo on - jak WSZYSTKO - jest unieśmiertelniony w internecie. Więc tzw. gwiazdy pop mogą znać takie postaci równie dobrze, aczkolwiek jest w tym coś super abstrakcyjnego - myśl, że JT zna i lubi Russella. Pewnie jednak nigdy się nie dowiemy na 100%.

A co do Black Eyed Peas, to wczoraj np. skumałem, gdy słuchaliśmy u Sajewicza There's a Riot Goin' On, że mój ulubiony numer BEP (czyli: https://www.youtube.com/watch?v=cnYiQ2FVG8I) jedzie na samplu Sly and the Family Stone.
Gość: 91%
[9 kwietnia 2013]
Ja też obstawiam, że JT kojarzy Russela i to nawet na 91%. Powszechną chorobą wśród krytyków jest przeświadczenie, że wiedzą wszystko najlepiej, a muzycy (pop) erudycją im do pięt nie sięgają. Will.I.Am na płytach B.E.P. używa oldschoolowych sampli, o których większości krytyków się nie śniło.
Ja też znam Russela. Zdobyłem uznanie i szacunek niżej podpisanego?
Gość: błaszczyk
[9 kwietnia 2013]
Dzięki wielkie! @Kamionek, ale gdzieś się natknąłeś na jakąś wzmiankę o tym, że JT kojarzy Russella? Bo ja po tym komentarzu próbowałem nawet wyszukać ich obu w jednym miejscu, ale poza jakąś dziewuchą coverującą ich obu niczego nie znalazłem. A byłoby super.
Gość: mike
[8 kwietnia 2013]
Świetny tekst, czyta się jednym tchem. Mam podobne obserwacje odnośnie tworzenia w dobie internetu
Gość: kamionek
[7 kwietnia 2013]
"Bardzo nie sądzę, żeby Timberlake odwoływał się w ten sposób czy to do „The Platform on the Ocean”, czy do Russella w ogóle, bo na 99% nigdy o nim nie słyszał. "

mnie się wydaje, że na 85% o nim słyszał

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także