Recenzje 2011: post scriptum
Coroczny zestaw krótkich i zaległych recenzji tym razem zasila wyjątkowo dużo świetnych pozycji, dla których z różnych przyczyn nie mieliśmy wcześniej czasu. Minister zdrowia apeluje: przyjrzyjcie im się uważnie!
A$ap Rocky – Live Love A$ap (7/10)
Mixtape’y zdominowały ten rok jak żaden inny. Pitchforkowa #1 dla Weeknd była znamienna, ale w moim prywatnym rankingu w tej kategorii show skradł mu A$ap Rocky (przy okazji strącił też Tylera w innej, ale to tylko mój osąd, nie zamierzam w tej kwestii prowadzić wojen). Chłopak ma niewyobrażalne szczęście/nosa do producentów. Jest tu przecież doceniony w tym roku Clams Casino, ale niespecjalnie góruje nad resztą. Takie też prawa mixtape’u, że następny beat nieczęsto wynika stylistycznie z poprzednika, za to jakościowo jest tu niebywała stabilność. Inne prawa są takie, że nowojorczyk punche nadkłada nad treść i chętniej błyszczy licem, nie ucząc nas jak żyć, bo i po co. Jest więc luźno i leniwie, flow gatunkowo zbieżne z Curren$ym, zresztą zarówno dolar w nazwie jak i styczne ego potwierdzają pokrewieństwo. „Live Love A$ap” to taki tegoroczny „Pilot Talk”, absolutnie jazda obowiązkowa dla tych, dla których hip-hop może się na pełnych prawach obyć bez przekazu/zaangażowania społecznego. Przewertujcie „Kissin Pink”, wyróżnione już w Urbanizerze „Peso” czy „Leaf”. Zresztą, posłuchajcie całości. Najszerszy album roku, for sure. (Mikołaj Katafiasz)
Azari & III – Azari & III (7/10)
Długo kazali czekać Kanadyjczycy z Azari & III na swój debiut. Wydawać by się mogło, że gdy pilotaż highlightami okazuje się być aż dwuletnią kampanią, może nie starczyć powietrza na starcie właściwego biegu. Nie ukrywam, że dla mnie siłą tego albumu są właśnie single. Tymczasem okazuje się, że marketingowo takie historie da się spokojnie uratować, a brylanty można zgrabnie obudować i stworzyć bardzo solidny, taneczny longplay. Płyta brzmi bardzo klasycznie, inklinacje spod znaków house i disco fruwają w powietrzu, bez śladu nożyczek i kleju wtapiając się w poszczególne utwory. W dużej mierze Azari & III stawiają na hipnotyczną transowość, epatując pewnością siebie, bo są słusznie świadomi, że posiadając takie hymny jak „Reckless With Your Love” czy „Hungry For The Power” przebojowości więcej nie potrzebują. Pod względem filozofii parkietu i szacunku do historycznych brzmień jest to album lekko nieprzystający do naszych czasów, jednocześnie będący na nie jakąś próbą odpowiedzi. Mocne wejście, solidny zestaw setowych pewniaków, które wprawiają ruch w stopy nawet jeśli was wcisną w line-up o czwartej nad ranem. Sprawdzone, przybite. (Mikołaj Katafiasz)
Chancha Via Circuito – Rio Arriba (7/10)
Od ponad pół roku próbuję o tej płycie napisać; powstały już trzy wersje recenzji; brak mi pointy, więc posłużę się cut-upem:
Koncept muzyki popularnej jako środka prowadzącego do transgresji (…) Na przykład ten tutaj młody Argentyńczyk tak reklamuje się na swojej stronie internetowej: Chancha Via Circuito is Pedro Canale in transit. (…)The train he takes is „La Chancha” (the pig) and the line that takes him home, 30 miles out of Buenos Aires, is the „Circuito” (circle). Influenced by his journey, Pedro became the train. (…) Muzyczna treść „Rio Arriba” zorientowana jest na symulowanie „brzmień dnia codziennego” (…) Podstawowym budulcem drugiego albumu projektu jest statyczny, osadzony w rytmicznej tradycji kolumbijskiej cumbii beat. (…) Tak jak Kraftwerk na swoim ikonicznym kolejowym albumie poprzez odwołanie do ekspresu trans-europejskiego przywoływali mnogość epickich kontekstów, tak „Rio Arriba” nadaje tym samym elementom wiele bardziej przyziemne znaczenie. (…) Canale łączy elementy czysto muzyczne z pozamuzycznymi, muzykę z otoczką. Młody producent wywodzi się z klubowej sceny Buenos Aires, więc oparta na loopach elektronika jest dla niego naturalnym środowiskiem dźwiękowym, a repetytywna muzyka wieczorów jest odbiciem powtarzalnych dni – wszystkie te beaty, szczątkowe melodie i tradycyjna instrumentacja wykorzystanych sampli służą opisowi codziennej rzeczywistości mieszkańca argentyńskiej metropolii. Canale raz za razem objeżdża miasto, a dźwięk kół kolejki uderzających o szyny zlewa się z dźwiękiem ulicy. (…) Ostatecznie, nie każdy – jak David Cronenberg – może wpaść na pomysł zmiksowania człowieka-muchy z urządzeniem teleportacyjnym (…) (Paweł Sajewicz)
Coldplay – Mylo Xyloto (6/10)
Wbrew milionom rozsianych po całym globie hejterów, od wielu lat żywię przekonanie, że Chrisa Martina najzwyczajniej nie sposób nie lubić. Lider Coldplay konsekwentnie zbiera u mnie plusy za samoświadomość. Wie, że uczestnicząc w popkulturowym cyrku w ciągu minionej dekady przeszedł wraz ze swoim zespołem ewolucję z uniwersyteckiego nadwrażliwca z gitarą w apetyczny, ale też pozbawiony wartości odżywczych masowy produkt. Tak, Chris Martin jest hamburgerem, ale dopóki ma z tego taki ubaw i dopóki muzyka Coldplay w autentyczny sposób sprawia frajdę, dopóty nic mi do tego. Mając w pamięci legendarny już występ Martina w serialu „Extras” jestem w stanie przełknąć wszystkie tanie, koniunkturalne sztuczki, pod których ciężarem ugina się „Mylo Xyloto”, a nawet czerpać z nich radość. Czy „Hurts Like Heaven” nie jest spóźnioną i cyniczną reakcją na Grammy dla Arcade Fire? Pewnie, że tak. Czy groteskowo wzniosłe „Paradise” nie jest przypadkiem największym stadionem od dawna? Zapewne. Czy duet Martina i Rihanny w „Princess Of China” nie jest tyleż sympatyczny, co przypałowy? Oczywiście. Czy Brian Eno wnosi tu cokolwiek poza nawykami wyniesionymi ze współpracy z Bono? Skądże znowu. Czy koncept-album o miłości pokonującej przeciwieństwa losu inspirowany antyfaszyzmem, graffiti i The Wire brzmi tak idiotycznie, jak nic w ubiegłym roku? Jasne. No, i o to tu z grubsza tu chodzi. (Bartosz Iwański)
Criolo – Nó na Orelha (7/10)
Nie ma co się kopać z koniem, choć pokusa dissowania Criolo była, nie przeczę. Bo w natłoku pochwał jakoś nikt nie spostrzegł, że „Nó na Orelha” jest albumem skupionym przede wszystkim na sobie, tak bliskim stereotypowi muzykowania, że zupełnie nieświadomym zewnętrznego świata. A to tyleż urocze, co nieefektowne. Jednocześnie niebezpiecznie blisko prawdy są ci, którzy twierdzą, że to najlepsza brazylijska produkcja 2011 r., zwłaszcza gdy się ją całkowicie zdekontekstualizuje, wyjmie poza nawias mód i trendów. Fajnie sprawę podsumował Mariusz Herma, pisząc o „Nó na Orelha”: szaleństwo i czystość stylistyczną porzuca na rzecz owego coraz modniejszego gatunku o nazwie muzyka. Rzeczywiście, na swoim drugim albumie raper (?) Criolo z godną podziwu łatwością wypróbowuje wszystkie w zasadzie sztuczki dostępne wykonawcy afro-brazylijskiemu. Płytę otwiera „Bogota”, która do złudzenia przypomina twórczość Feli Kutiego, kończy zaś „Linha de Frente”, wyraźny ukłon w stronę soulującej samby Jorge Bena. Pomiędzy nimi kawiarniany hip-hop miesza się z sentymentalnymi balladami, ludycznymi sing-alongami i słonecznym, jamajskim reggae. Brak tylko Damona Albarna z przenośnym studiem nagraniowym. Ale, ale, darujmy sarkazm. (Paweł Sajewicz)
Dead Skeletons – Dead Magick (8/10)
Powoli islandzka scena rockowa rośnie w siłę. Tym razem za sprawą kolejnego po Singapore Sling i Go Go Darkness zespołu, w którym palce maczał niezmordowany Henrik Björnsson. Debiut Dead Skeletons to płyta ze wszech miar godna polecenia. Po części dlatego, że stanowi wycieczkę po kilku dekadach psychodelicznego rocka. Można odnieść wrażenie, że zdobycze złotego okresu tej muzyki (przełom lat 60./70.) zostały przefiltrowane przez post-punk i zalane shoegaze’owym/neopsychodelicznym sosem (przełom lat 80./90.). Przede wszystkim postawiono na trans, równomierną pulsację sekcji rytmicznej, nieco przybrudzone, sfuzzowane tło i masę przestrzeni. Dużo jest też nowofalowych odniesień. Niektóre kawałki (np. „Get On The Train”) brzmią jak covery Suicide w wykonaniu Loop. Trzeba to oddać Martwym Szkieletom, że czerpiąc pełnymi garściami z przeszłości nie stali się pospolitym dźwiękowym muzeum – setną kapelą w stylu retro, skupioną na kulcie dawnej formy. Mantry, które nam serwują, to żadne zamulanie wyprodukowane przez zblazowanych mnichów. Ich trip jest tak wartki i energiczny, że 72 minuty mijają jak z bicza strzelił, zaś słuchacz nawet nie czuje, że odbył długą dźwiękową podróż. (Paweł Jagiełło)
Ricardo Donoso – Progress Chance (7/10)
To conajmniej druga w tym roku, obok „Tragedy & Geometry” Steve’a Hauschildta, udana propozycja z gatunku krautopochodnych pejzaży napędzanych syntezatorowymi arpeggiami. O ile jednak klawiszowiec Emeralds nagrał album momentami śliczny, ale też mocno sentymentalny i bezpieczny, o tyle w muzyce Brazylijczyka wyczuwam nieśmiałą chęć wzbogacenia starej formuły. „Progress Chance” to ambientowa tapeta, która nie pozwala ani na chwilę usnąć słuchaczowi, lekko szarpiąc go za ramię tajemniczym nastrojem, próbując przykuć uwagę nieco mniej wyświechtanymi brzmieniami i drapiąc jego uszy niepokojącymi dźwiękami w tle. Mam wielką słabość do tej stylistyki, więc zasłuchuję się z równą przyjemnością w sympatycznie nachalnym pod względem melodycznym albumie Amerykanina, ale chciałbym jednak polecić wam ten krótki i niepozorny album, bo szkoda by pomysły Ricardo przeszły zupełnie niezauważone. (Paweł Gajda)
Elzhi – Elmatic (8/10)
Krótko mówiąc, „Elmatic” jest muzycznym odpowiednikiem nowelki Borgesa, „Pierre Menard, autor Don Kichota”. W opowiadaniu, fikcyjny francuski autor chce odtworzyć tekst „Don Kichota” linijka po linijce, zdanie po zdaniu, jednocześnie odciskając na nim swoje piętno. Książka zmienia autora, Pierre Menard staje się twórcą „nowego” „Kichota”, który de iure niczym nie różni się od oryginału, ale de facto jest osobnym dziełem. Podobnie „Elmatic” odtwarza kolejne utwory klasycznego albumu Nasa, „Illmatic”, ale dzięki żywej instrumentacji, doskonałemu wykonawstwu i szczypcie wizji w jakiś niewytłumaczalny sposób funkcjonuje daleko poza ramami zwykłego cover albumu. Elzhi wydał ten mixtape poza głównym obiegiem, ale, co zaskakujące, słuchacze przyjęli „Elmatic” więcej niż entuzjastycznie. Nawet jeśli dla kogoś miałoby to być pierwsze zetknięcie z jednym z najważniejszych hip-hopowych materiałów lat 90., trudno byłoby mówić o profanacji dzieła Nasa. A może lektura „Illmatic” za pośrednictwem „Elmatic” czyni całe doświadczenie ciekawszym? Metafizyczne sprawy, Borges byłby dumny. (Paweł Sajewicz)
Florence + The Machine – Ceremonials (7/10)
Druga płyta Florence Welch to tak naprawdę jej pierwsza. Wokalistka podkreśla bowiem, że o ile „Lungs” stanowiło swoiste podsumowanie jej młodzieńczych pomysłów muzycznych, a spora część utworów z płyty powstała w różnych momentach jej życia, o tyle „Ceremonials” ma już być świadomą, dojrzałą próbą pokazania najlepszej odsłony projektu Florence + The Machine. Ta wersja wydarzeń znajduje całkiem sensowne pokrycie w zawartości albumu rudowłosej wokalistki. Jeśli można znaleźć pozytywnie odniesienie określenia „patetyczny”, to właśnie w przypadku „Ceremonials”. Drugi krążek Welch jest pełen patosu, zaaranżowany z barokowym rozmachem, uroczo poważny – trochę na przekór strukturze jej wyspiarskiego grona słuchaczy, na które składa się głównie nastoletnia, mało wybredna młodzież. Kipiący od new age’owych podtekstów bogato pomyślany pop Florence w końcu stanowi godne nawiązanie do spuścizny wielkiej Kate Bush, emanuje siłą, wyrazistością, czyni z wokalistki prawdziwą indywidualność. Ponadto „Shake It Out” stanowi najfajniejszy i najbardziej przebojowy utwór w jej karierze. Gdyby jeszcze Welch potrafiła wyśpiewywać swoje piosenki z większą dozą swobody i lekkości, których zbyt teatralnemu „Ceremonials” troszeczkę zabrakło, byłoby już w ogóle przecudownie. Młodości jednak można w końcu wiele wybaczyć zwłaszcza, że mamy do czynienia z naprawdę coraz zdolniejszą, ładnie rozwijającą się oraz całkiem inteligentną dziewczyną. (Kasia Wolanin)
Fred Falke – Part IV (5/10)
Nie powinienem spodziewać się niczego szczególnego po longplayu Freda, skoro były partner Braxe’a na przestrzeni ostatnich dwóch-trzech sezonów wyraźnie obniżył loty. Niemiec stał się trochę panem „ja wam zawsze wszystko zremiksuję”, płodził po kilka tracków miesięcznie, intensyfikując wrażenie muzyki opuszczającej taśmę produkcyjną z wydajnością chińskiej fabryki tenisówek. Jednocześnie wizytując stołeczny klub Kamieniołomy odstawił całkiem ewidentną manianę, grając set bardzo rozlazły i kiepski materiałowo. 70 minut z FF było może ekscytujące w 2004, kiedy Friedbergerowie wypuszczali „Blueberry Boat”, w przypadku Falkego równa się niestety głównie maglowaniu miłych i niegroźnych schematów z ostatnich kilku lat. Fred operuje tym samym arsenałem brzmień i tricków, co zazwyczaj, remiksując bieżące hity – tyle, że tym razem ma dużo mniej hooków w zapasie, bo wybitnym autorem piosenek nie jest. „Part IV” jest więc wydawnictwem antyinnowacyjnym – bladą wersją wydanego już siedem lat temu „Upper Cuts”, która zaciekawić może tylko najwytrwalszych miłośników brzmienia french touch. Ahaaa, gwoli sprawiedliwości: jest tu jeden utwór, któremu spokojnie wystawiam ocenę 8/10. To opener, znany od trzech sezonów „808 PM At The Beach”. Niestety, jest to trochę quasiautoplagiacik pomnikowego „Intro”, spreparowanego razem z dawnym kamratem Braxe’em. (Kuba Ambrożewski)
Feist – Metals (7/10)
Gdyby popatrzeć na upływający rok z perspektywy tradycyjnego kobiecego piosenkopisarstwa i na chwilę zapomnieć o Kate Bush, która gra w poniekąd innej lidze, to cały splendor, nominacje oraz nagrody spłynęłyby do PJ Harvey. Skromnie twierdzę, że niezasłużenie, bo z początku niepozorne „Metals” stanowczo przebiło „Let England Shake”. Leslie Feist zmęczona sukcesem „The Reminder”, zrobiła to z pomocą swoich dobrych znajomych, przypominając stare porzekadło, że diabeł tkwi w szczegółach i ubiera się u Prady. Obie płyty są w pewien sposób podobne, nieefektowno-nieefekciarskie. O ile nie kupuję w ostatniej odsłonie twórczości PJ Harvey z całym jej indeksem ocen i refleksji w skali makro (kolejny przykład kiedy koncept i kontekst przesłania muzyczną zawartość krążka), to cała fajność nowej Feist sprowadziła się w moim wypadku do sukcesywnego wyłuskiwania cieszących ucho miniaturek aranżacyjnych. A na przestrzeni dwunastu utworów znalazło się ich co nie miara. Delikatne smyki i dęciaki po prostu akuratnie rezonują z gitarowymi narracjami oraz głosem Kanadyjki – praca poświęcona na dopracowanie kompozycji, melodii, detali instrumentacji czy szlifowania metalicznych powierzchni zdecydowanie nie poszła do piachu. Jest ciemniej, bardziej skrycie, folkowo. Nie znajdziemy tutaj żadnych prób doścignięcia sławy swoich hitów. Feist przyznaje: I just made something for myself, and that feels better than any Grammy. I did what I wanted to do. Od siebie dodam tylko trzy słowa – and it works. (Sebastian Niemczyk)
Fleet Foxes – Helplessness Blues (6/10)
Granda, w jaką wpakował swoje życie Robin Pecknold, napełniała mnie przeczuciem, że może powstanie coś wstrząsającego, jak zawartość szejkera w rękach niewyrobionego, napalonego barmana. Niestety, nie urzeczywistniło się to. Żeby nie było nieporozumień – to jest dobra, może nawet bardzo dobra płyta. Przecież do takiego „Montezuma” czy „Sim Sala Bim” trudno się o cokolwiek dopieprzyć. Do utworu tytułowego też – brak zastrzeżeń, jest bardzo, bardzo ok. Brodacze z Seattle zmieścili masę wciągających melodii, pokombinowali z aranżacjami, pozmieniali to i owo. Spoko. Odpowiedź na zapytanie, skąd się wzięła pecknoldowska bezsilność w zawładnięciu moją personą, odnalazłem w indeksie numer dziesięć – „The Shrine/An Argument”. Dopiero w tym ośmiominutowym rozdmuchanym fragmencie czuję prawdziwe wyładowania, drżenie wszystkich cząstek. Na wysokości sunlight over me no matter what i do ciarki przedreptały mi po plecach. Dwie kolejne linijki zmroziły tych niedoszłych maratończyków na dłuższą chwilę, by na koniec piosenki zniszczyć je atonalnymi jękami trąbki, kroczącymi wraz ze smyczkowym płaczliwym pochodem. Bardzo nieprofesjonalnym czynem jest ocenianie muzyki przez pryzmat swoich oczekiwań co do kursu obranego przez zespół, ale nie mogę od tego uciec w tym przypadku. Brakuje mi więcej takich chwil. Prób kompletnej ucieczki i redefinicji swojej tożsamości. Czuje, że ta muzyka przechodzi jednak obok mnie, tak jakby nie mogła wydostać z obsesyjnego lisiego perfekcjonizu i pedantyzmu. Została (prze)dorobiona? (Sebastian Niemczyk)
Fuka Lata – Other Sides (6/10)
Przy odrobinie dobrej woli nietrudno w naszym kraju usłyszeć duet LeeDVD i Mito na żywo. Kiedy koncertowa wersja warszawskiego tandemu to wypadkowa rzęsistego space rocka, Fuck Buttons i zestawu efektów, z których można by zbudować Transformersa to wersja studyjna płynie w nieco innym kierunku. Po spojrzeniu na opakowanie płyty, niestandardowy format z posypanym brokatem kolażem, pierwszym skojarzeniem może być witch house. Pięć kawałków trwających niemalże piętnaście minut to intrygująca dronowo-psychodeliczna masa, dla której rzeczą wspólną z wydaniem koncertowym są tylko zawiesiste wokalizy LeeDVD i lepki posmak kwasu. Właściwie tylko ostatni numer „A Seed And The River” to odejście od klimatów The Skaters w stronę rozrzedzającej atmosferę gitary. Przed tym oddechem mamy polską wersję lo-fi tropikalnych dronów, od których karierę zaczynali James Ferraro czy Sun Araw. Życzyć Fuka Lata podobnego sukcesu (również w kwestii używek), gdyż obiema wersjami – koncertową i studyjną – zasługują na uwagę. Także w innych stronach. (Marcin Zalewski)
Half Man Half Biscuit – 90 Bisodol (Crimond) (7/10)
Od czasów recenzji poprzedniego albumu HMHB autorstwa naszego naczelnego, nie zmieniło się tak naprawdę nic. A jednak, jako ciasteczkowy neofita nie darowałbym sobie, gdybym choćby nie zasygnalizował istnienia „90 Bisodol (Crimond)”. Mój serdeczny kolega porównał kiedyś pół-żartem, pół-serio Nigela Blackwella do Kazika i – co ciekawe – nie minął się wcale z prawdą. Wyłączywszy kuriozalną aurę otaczającą Staszewskiego i tysiące dziwacznych kontekstów, w jakich osadzony jest na krajowym podwórku, tak on, jak i wieloletni frontman kapeli z Birkenhead od lat pełni rolę naczelnego komentatora kompleksowo rozumianej rzeczywistości. Osobie spoza Wysp cholernie ciężko być fanem Half Man Half Biscuit: dziewięćdziesiąt procent fejmu budują im właśnie teksty: często zupełnie niedorzeczne, abstrakcyjne w swojej tematyce (piosenki o korfballu czy detergencie czyszczącym Swarfega, „powaga”), hermetyczne zapewne i dla niejednego rasowego Brytola. Ale jest też coś, co pozwala cieszyć się z tych piosenek bez konieczności specjalnego łamania sobie głowy nad lirykami: to bezpretensjonalne, sympatycznie zapijaczone melodie odsyłające do najciekawszych wytworów pub-rocka, zimnokrwistych gitarowych repetycji spod znaku The Fall czy krewniaków ze złotej ery C86. Pośród pijackich zaśpiewów i atmosfery barowego mordobicia kryją się jednak zagadkowo piękne motywy, jak choćby w niewinnym „Fun Day In The Park”, które, co całkiem możliwe, kiedyś okaże się dla mnie najbardziej wartościową piosenką 2011 roku. (Bartosz Iwański)
Jacaszek – Glimmer (8/10)
Krótko i na temat. „Glimmer” poznałem późno, wręcz za późno, pod koniec grudnia. Polecił mi ją Sebastian Niemczyk, reklamując jako drugą po Heckerze najlepszą ambientową płytę roku. Takiej rekomendacji zignorować nie mogłem, pozytywnie nastawiony, odpaliłem album. Dzieło Gdańskiego muzyka przerosło i moje oczekiwania, i „Ravedeath”. Organiczny ambient Jacaszka, gdzie elektronika oraz akustyczne instrumenty żyją w bardzo dobrej komitywie, zdobywa soundowe szczyty (może nie Himalajskie, ale Andy spokojnie). Przeplecione szumami i destrukcyjnie obrobionymi dźwiękami, wzbogacone długimi pogłosami klawesyn, klarnet i dzwonki chromatyczne tworzą niepowtarzalną, dosyć ciemną kolorystykę. Całość zawieszona jest w pół drogi pomiędzy anachronicznością, a nowoczesnością. Smaczne, wielowarstwowe, bardzo ciekawe fakturalnie dzieło polskiego elektronika to album światowej klasy. A propos, warto nadmienić, skoro mamy tydzień podsumowań, że płyta Jacaszka zebrała w 2011 r. poza granicami całkiem niezłą prasę. I zasłużenie. (Paweł Szygendowski)
Jens Lekman – An Argument With Myself EP (7/10)
Jens Lekman od kilku dobrych lat prowadzi konsekwentnie birbanckie, niespieszne życie. Zaszczyca swą obecnością okazjonalne rausze i bankiety, z szelmowskim uśmieszkiem spija kolejne piwka szpiegując niczego nieświadomą Kirsten Dunst, w wolnych chwilach zaś zmaga się z dysocjacyjnymi zaburzeniami tożsamości i udaje, że zależy mu na wydaniu pełnoprawnego następcy „Nights Falls Over Kortedala”. Cztery lata po premierze tamtego albumu, który na nowo zdefiniował dla mnie pojęcie dansingu, najlepszy storyteller obszaru zlewiska Bałtyku przypomina o sobie skromną, niespełna dwudziestominutową EP-ką. Życzyłbym muzyce w 2012 roku, aby każdy debiutujący wymoczek posiadł podobną do lekmanowskiej umiejętność przekazywania na drobnych wydawnictwach maksimum treści przy minimalnym (przynajmniej z perspektywy odbiorcy) wysiłku twórczym. Na „An Argument With Myself” Szwed po raz kolejny szerokim, wodzirejskim gestem zaprasza do niezobowiązującej zabawy – tym razem także w towarzystwie lejącego się z nieba żaru tropików i w akompaniamencie lokalnych tercetów egzotycznych. Flirtując za afro-karaibską rytmiką (jak choćby w utworze tytułowym) Jens ładnie wpisuje się w tradycję zapoczątkowaną przez innego inteligencika, Paula Simona. Owszem, bywa kontrowersyjny (smutne reggae „So This Guy At My Office”), ale jednocześnie piekielnie zabawny („Waiting For Kirsten”). Cóż, nie od dziś wiadomo, że cechą dystynktywną naszego bohatera pozostaje piorunujący eklektyzm, którego symbolem jest w tym zestawie „New Directions” łączące w sobie Beatli, młodzież z Body Language i Orange Juice epoki Zeke. Mało? (Bartosz Iwański)
Marcelina – Marcelina (7/10)
Oszczędźmy Marcelinie Stoszek porównań z Moniką Brodką i Izą Lach, choć leniwego recenzenta słuchającego jej debiutu momentami aż ręka swędzi, żeby pokusić się o ulokowanie jej wpół drogi między zadziorną autorką „Grandy” i największą fanką Beach Boys w polskim mainstreamie. Artystka znana niegdyś jako Mariija ma jednak swój całkiem autonomiczny od nich przelot – nasłuchała się z pewnością śpiewanego, babskiego jazzu, czuć też u niej naleciałości neosoulowe, a na imprezie na bank nie wzgardzi tanecznym r’n’b (wpływy Neptunes w „Insane”). Spokojnie, Marcelina nie jest Ewą Sonnet i nie jest nią tak bardzo, jak tylko się da – niewinność jej debiutanckiego materiału onieśmiela, te piosenki epatują specyficznym „ciepełkiem”, pachną śniadaniem do łóżka zaserwowanym w leniwe niedzielne południe, jednocześnie ich naiwny optymizm jest zaskakująco zaraźliwy. Uśmiechnąć można się tu prawie do każdego z utworów, bo też trudno o łatwiej lubialną postać na krajowej scenie niż Marcelina. Wśród prawie samych fajnych kompozycji (te mniej pasujące do reszty zazwyczaj wyróżnia angielski tekst) wybijają się jednak dwie: śliczny pastisz estetyki girl groups „Nie chcę już” i autentycznie poruszające wyznanie „Tatku”. (Kuba Ambrożewski)
Master Musicans Of Bukkake – Totem Three (7/10)
Gdyby ego muzyków kolektywu Master Musicans Of Bukkake wzrosło jeszcze bardziej, nie tylko próbowaliby skupić na jednym albumie ogrom etnomuzykologicznych inspiracji, ale prawdopodobnie wysłaliby trzecią część serii „Totem” w kosmos jako wizytówkę naszej planety. Siedem utworów, siedem repetycyjnie powtarzających się motywów i z jednej strony zarzut, że to sarmacka fantazja tak wodzić palcem po muzycznym globusie. Z drugiej mamy takie czasy, że nawet najbardziej eklektyczne tradycje mogą zostać spięte jednym nawiasem. Na ostatniej płycie MMoB klamra jest tak naturalna jak tylko etniczne inspiracje być mogą. To sama muzyka zawsze mówi o tym samym. Brzmi to nieco pompatycznie (prawie jak kończący płytę „Failed Future” wykradziony z repertuaru kosmicznego Pink Floyd), ale piosenki takie jak inspirowany sceną Agadez „Prophecy Of The White Camel / Namoutarre” obok kameralistycznego „6000 Years Of Darkness” nie powodują żadnego dyskomfortu w odbiorze. Psychodeliczna atmosfera tak naprawdę jest wtórna względem czystego i radosnego spaceru po tradycjach tej planety. Master Musicans Of Bukkake to najlepsza agencja turystyczna minionego roku. (Marcin Zalewski)
The Necks – Mindset (7/10)
Australijskie trio The Necks zawsze sprawiało wrażenie zaprogramowanego mechanizmu, który odpowiedzialny jest za wytwarzanie muzyki organicznej, żywej i stale się rozwijającej. Jazzowe instrumentarium (fortepian, kontrabas i perkusja) było punktem wyjścia do stworzenia nagrań – urzekających barwą dźwięku oraz linearnym narastaniem początkowo ledwo nakreślonych motywów, a nie niekończącymi się solówkami poszczególnych członków zespołu. Nie inaczej jest z „Mindset”, które, jak wskazuje większość źródeł, jest już szesnastą płytą w dorobku tego zasłużonego tandemu. Opiera się ona na znanych z poprzednich płyt koncepcjach, ale jak to zwykle bywa u The Necks, ponownie zaskakuje formą ich egzekwowania. Dzieje się tak zwłaszcza w przypadku „Rum Jungle” – opresyjnej, poprzecinanej niemal glitchowymi zniekształceniami kanonadzie dźwięków. Szelest perkusyjnych talerzy, proste fortepianowe motywy i pełzająca basowa pulsacja wprawiają w prawdziwy błogostan i pozwalają muzyce unosić się lekko i swobodnie nad ziemią. (Piotr Wojdat)
Niski Szum – Songs From The Woods (7/10)
Marcin Dymiter jest postacią, którą swoją bogatą działalnością na scenie muzyki niezależnej permanentnie intryguje i rozszerza horyzonty swoje i słuchaczy. Ewa Braun to dla rzeszy ludzi najważniejsza polska kapela niezależna lat dziewięćdziesiątych, Mordy współtworzyły fenomen Trójmiejskiej Sceny Alternatywnej, a solowe projekty pod szyldem Emiter to jedne z istotniejszych polskich dokonań w sferze field recodings i muzyki elektroakustycznej. W swoim nowym projekcie Dymiter powraca jednak do pierwszego i ciągle przewijającego się w jego nagraniach instrumentu jakim jest gitara. „Songs From The woods” to reinterpretacja, prawdopodobnie jedna z wielu, wyobrażenia o możliwościach tego instrumentu. Jest jedynym, poza pojawiającą się gdzieniegdzie melorecytacją poematu Roberta Frosta, źródłem dźwięku, jednak płyta w żaden sposób nie nudzi. Minimalna formuła, wypełniona monologiem raz popadającym w drony, raz w wolną improwizację jawi się zaskakująco liryczna. Jest tutaj wyjątkowo wiele z ducha folku i minimalnego bluesa, jak w dyptyku „The Woods”, co aż prosi się, żeby zabrać ze sobą album na spacer po rzeczonym lesie. Najlepiej na tyle ciemnym, żeby niczego nie widzieć i wszystko słyszeć. (Marcin Zalewski)
Prince Rama – Trust Now (7/10)
To nie przypadek, że Abhay Charanaravinda Bhaktivedanta Swami Prabhupada założył Międzynarodowe Towarzystwo Śwadomości Kryszny właśnie w Nowym Jorku. Atrakcyjny, bo względnie pojmowalny dla człowieka Zachodu nurt hinduistyczny znakomicie wpasował się w estetykę flower power i czas rozkwitu new age. Religijny miks w latach sześćdziesiątych (Prabhupada rozpoczął działalność misyjną w 1966) był jeszcze pozbawiony wypaczeń urokliwie opisywanych w książkach Houellebecqa. Mantrowanie hare krishna połączone z rozdawaniem ulotek i poszerzaniem świadomości trafiło na wyjątkowo podatny grunt. Podatny i płodny na tyle, że do teraz przeniesienie wschodniego Oświecenia na grunt zachodni inspiruje.
O wpływie wyżej opisanego zjawiska na muzykę Prince Rama powiedziano już wszystko, od eklektycznego mistycyzmu, po radosną reinkarnację, z którą to zresztą spotykamy się na tegorocznym „Trust Now”. Zaufać warto, gdyż Taraka i Nimai Larson, tym razem jako duet po etapie eksperymentów zaczęły wreszcie iść w stronę kompozycji. Pomogły im przy tym pracujący między innymi z Animal Collective czy Sun City Girls Scott Colburn, miejsce nagrań, którym był kościół z XIX wieku i inspiracja mistyką Paula Laffoleya. Utwory wreszcie stały się piosenkami, jak „Rest In Peace” z ultrapopowym otwarciem i naiwnie orientalną obudową. Dziewczętom udaje przemycić się również pomysły spoza hinduskiej mitologii jak śliczne, nibyjapońskie klawisze w „Portaling” czy radosna piosenka na trzy, czyli zamykające „Golden Silence”. W zeszłorocznym Postscriptum Prince Rama została oskarżona o nurzanie się w pretensjonalności. W tym roku, gdy dodamy jeszcze radosny projekt „15 Minutes Practise” wydany jako VHS z ćwiczeniami aerobiku z całą stanowczością można napisać, że karmiczne koło się domyka. (Marcin Zalewski)
Prurient – Bermuda Drain (7/10)
To chyba niezły szok dla wszystkich miłośników dotychczasowej twórczości Prurient. Dominick Fernow postanowił odświeżyć formułę swojego noise’owego projektu i zamiast kłujących w uszy brudnych, przesterowanych szumów i trzasków nagrał album oparty w dużej mierze o syntezator (co oczywiście nie oznacza, że nie zderzymy się również ze ścianą sprzężeń). Zaskoczeniem dla wszystkich die-hard-noise-boys może być fakt, że Fernow nie stroni tym razem od beatów oraz melodii i to niekiedy bardzo chwytliwych, hołdujących starej szkole syntezatorowego grania z lat 80. Każdy utwór na tym albumie ma swój charakterystyczny motyw, zaś niektóre patenty - cudownie banalne w swej prostocie – budzą skojarzenia z soundtrackiem do „Assault On Precinct 13” zrobionym przez Johna Carpentera, ale również z niektórymi płytami Tangerine Dream. To nie koniec palety skojarzeń. Czasami nasze myśli biegną ku twórczości Coil (np. w „Myth Of Sex”), a kiedy Fernow uprawia swoje spoken word (zwłaszcza w „Palm Tree Corpse”, gdy beznamiętnie deklamuje If I could, I would take a tree branch and ram it inside you), ten zimny, pozbawiony emocji głos budzi skojarzenia z osobą Boyda Rice’a i jego psychopatycznymi wierszykami. Prurient nie tylko nie stępił swojego pazura, wybierając taką formę ekspresji, ale wręcz pogłębił chorobliwą atmosferę panującą dotychczas na jego płytach. Bardzo świeża i zaskakująca pozycja. (Paweł Jagiełło)
Rustie – Glass Swords (7/10)
Opłacało się poczekać kilka lat na ten debiut. Szkockiemu producentowi udało się to, na czym sromotnie polegli Justice z ich „Audio, Video, Disco”. Rockowa toporność osiągnięta elektronicznymi środkami, dawno nie brzmiała tak świeżo. Ejtisowe fusion Allana Holdswortha (idola Rustiego) nigdy nie było tak przebojowe. Oj, nie jest to rzecz dla wysublimowanych pięknoduchów. Russell wali z pięści prosto w nos swoimi bezczelnymi bangerami w rodzaju „Hover Traps”, „Surph” czy „Ultra Thizz”. Nie boi się obciachu w postaci kreskówkowych melodyjek, trance’owych syntezatorów czy gitarowych solówek, i stawia na produkcyjny maksymalizm. Nie przejmuje się też specjalnie wymogami sceny tanecznej, tworząc łamańce, które prędzej chyba przypadną do gustu otwartym na nowości fanom prog-rocka. I choć zdarzają mu się słabsze momenty, to jeśli jakikolwiek tegoroczny album elektroniczny miałby w przyszłości dorobić się statusu klasyka, to w ciemno obstawiałbym „Glass Swords”, bo dawno nie mieliśmy do czynienia z czymś tak futurystycznym, pomimo korzeni głęboko zapuszczonych w wielu różnych tradycjach. (Paweł Gajda)
Scorn– Yozza (7/10)
Najprawdopodobniej ta czteroutworowa EP-ka jest ostatnim materiałem wydanym pod szyldem Scorn. Tak przynajmniej wynika z oświadczenia zamieszczonego na oficjalnej stronie Micka Harrisa. Nie ma się jednak czym przejmować, bowiem – znając gargantuiczną wręcz produktywność tego artysty – doczekamy się jeszcze ciekawych dźwięków jego autorstwa. Tymczasem „Yozza” podąża tropem wytyczonym przez ostatniego długograja, który stanowił dalsze rozwinięcie linii ewolucyjnej, zapoczątkowanej przez klasyczną już dziś pozycję, jaką jest „Plan B” z 2002 r. Od tamtej pory struktura brzmieniowa Scorn zmieniła się głównie pod względem masy i gęstości. Zasada formalna została w gruncie rzeczy ta sama. Otrzymujemy więc muzykę utkaną z wielu warstw nakładających się na siebie bitów i zapętlonych trzasków. Ostry jak żyletka, pogięty niczym drut kolczasty, klinicznie zimny dubstep / illbient, zbudowany został na solidnym fundamencie z głębokiego basu i obłożony teksturami chropowatych dronów i metalicznych pogłosów. Chociaż dźwięki nawarstwiają się niekiedy do poziomu białego szumu, to wyrazistość kompozycji pozostaje nietknięta za sprawą, wprowadzającego konstrukcyjny rygor, bitu. Pilny obserwator twórczości Harrisa nie będzie zaskoczony, natomiast śmiało możemy powiedzieć, że jest to pożegnanie w pięknym stylu. (Paweł Jagiełło)
The Sea And Cake – The Moonlight Butterfly (7/10)
Nikt w polskim internecie nie napisał o The Sea And Cake tyle, co Screenagers, w związku z czym coraz trudniej jest nam odnosić się do kolejnych, stylistycznie zbieżnych wydawnictw chciagowskiej formacji. Dość szczęśliwie, „The Moonlight Butterfly” pozostawia recenzentowi uchyloną furtkę: Sam Prekop i koledzy nie tylko sięgają tu po środki wyrazu mniej oczywiste niż na dwóch poprzednich krążkach. Swoją kompozytorską formą pozwalają też postawić śmiałą tezę o najlepszym albumie The Sea And Cake od przeszło dekady, a więc premiery genialnego „Oui”. O ile jednak wcześniejsze płyty raczej umacniały wizerunek grupy jako wyluzowanych easy-listeningowych akademistów, twórców wyrafinowanej, melancholijnej muzyki do sławetnych drinków z palemką, o tyle sześcioutworowe „The Moonlight Butterfly” dobitnie przypomina, że obcujemy z zespołem złożonym nie z sezonowych, pitchforkowych wunderkindów, co autentycznie naznaczonych geniuszem wirtuozów i wielkich techników. Tam, gdzie Sea And Cake na moment zapominają o powinowactwach wypływających z własnego szyldu i na chwilę zmieniają się w band krautrockowy (szukajac wpływów zarówno w motoryce Neu!, jak i kosmicznych podróżach Cluster), tam też nadzieja i wiara w nieśmiertelność asów Thrill Jockey pozostaje całkowicie niezmącona. Nawet jeśli poza epizodycznymi wycieczkami w muzyczną noc, wciąż grają ten sam utwór, to przecież ciągle jest to jeden z najpiękniejsza piosenek, jaką można sobie wymarzyć. (Bartosz Iwański)
Colin Stetson – Those Who Didn’t Run [EP] (8/10)
Trudno o bardziej spektakularne tegoroczne wyjście z cienia. Colin Stetson był do tej pory znany garstce najbardziej zagorzałych i najlepiej zorientowanych w temacie fanów Arcade Fire, Toma Waitsa czy Bell Orchestre. Rola drugoplanowego sidemana zaczęła go jednak mocno uwierać, co dał wyraz na docenionej – także przez nasz serwis – płycie „New History Warfare vol. 2”. Amerykański saksofonista zrealizował na niej swój autorski pomysł na muzykę, który z jednej strony pozwala wiązać z nim ogromne nadzieje na przyszłość, ale z drugiej strony sprawiał wrażenie nie do końca ukonstytuowanego. Ten problem na szczęście nie dotyczy nieco pominiętej EPki „Those Who Didn’t Run”. Muzyka na niej zawarta od pierwszego kontaktu robi piorunujące wrażenie. Oba utwory utrzymane są w duchu minimalistycznych koncepcji Philippa Glassa, z tą różnicą, że są one zinterpretowane na potrzeby jazzowej konwencji. Przy okazji uzupełniają się niczym yin i yang: utwór tytułowy znamionuje nadejście dźwiękowej jatki, a „The End Of Your Suffering” urzeka melancholią i niespotykaną do tej pory na taką skalę w twórczości Stetsona głębią. „Those Who Didn’t Run” to kolejny krok do przodu w twórczości znakomitego saksofonisty i mocny kandydat do tytułu EP-ki roku. (Piotr Wojdat)
Vanbot – Vanbot (7/10)
W kulturze japońskiej istnieje podobno taki zwyczaj, że zanim staniesz się samodzielnym, oryginalnym twórcą, najpierw powinieneś szkolić swój warsztat jako wierny imitator wybranego przez siebie mistrza. Szwedka Ester Ideskog najwyraźniej próbuje przenieść to niepisane prawo na grunt zachodni. Jak już zauważył parę miesięcy temu Kuba Ambrożewski, każdy dźwięk singlowego „Lost Without You” jakby celowo nawiązuje do twórczości rodaczki Vanbot – Robyn. Zaglądając na stronę internetową dziewczyny można przeżyć drobny szok, ponieważ nawet wizualnie stara się ona zbliżyć do imidżu pani Carlsson. Wszystko to w naszym kręgu kulturowym byłoby dość kompromitujące, gdyby nie fakt, że Ester okazuje się być całkiem uzdolnioną osobą (prawie cały materiał napisała i wyprodukowała sama). Słuchając tego albumu, trudno czasami nie odnieść wrażenia, że, przynajmniej w kwestii kompozycji, uczennica przerosła mistrzynię i jest już gotowa by być po prostu sobą. Od imprezowych bangerów („Make Me, Break Me”, „Numb”), poprzez bardziej zadumane przeboje („Lost Without You”, „Ringing”), po całkiem udane typowo albumowe tracki – „Vanbot” to w tym roku obowiązkowa pozycja dla fanów synth-popu. (Paweł Gajda)
Brian Wilson – In The Key Of Disney (6/10)
Czy Brian Wilson stał się pod koniec życia ofiarą krwiopijców z branży rozrywkowej, którzy w niedomagającym coraz bardziej, aczkolwiek niezmiennie posiadającym status żywej legendy muzyki popularnej ex-liderze Beach Boys znaleźli żyłę złota i pewną lokatę na przyszłość? Czy może po prostu nagrywając własne wersje wielkich disneyowskich hitów to sam Wilson, poczciwy, ale też mentalnie obciążony staruszek spełnia swoje kolejne po zabawach z Gershwinem marzenie? Gdziekolwiek nie leżałaby prawda, jakkolwiek ordynarna nie wydaje się na papierze wizja powierzenia kreskówkowych, twardo osadzonych w kontekście obrazu i oryginalnych wykonawców evergreenów umęczonemu wokalowi Wilsona, faktem jest, że żadna tegoroczna płyta nie wzruszyła mnie tak bardzo, jak „In The Key Of Disney”. Ciężko tu o racjonalne wytłumaczenie, ale kiedy słyszę, jak Wilson łamiącym się głosem przypomina o pięknie kawałków z Dumbo czy Pocahontas lub – za Eltonem Johnem – stawia pytanie „Can You Feel The Love Tonight?”, dysonans między przekazem a przekaźnikiem staje się tak abstrakcyjny, że nagle wszystko nabiera zupełnie nowego sensu. Disneyowskie piosenki stają się soundtrackiem do pięknego odchodzenia, myślę o Wilsonie niemal jak o własnym dziadku i – chociaż chyba nie chciałbym oglądać go na scenie – skrycie marzę, by żył wiecznie. A, tak w ogóle, to Brian wydał w ubiegłym roku jeszcze jedną płytę, ponoć warto sprawdzić. (Bartosz Iwański)
Komentarze
[12 stycznia 2012]
[11 stycznia 2012]
[11 stycznia 2012]
[11 stycznia 2012]
[10 stycznia 2012]
[10 stycznia 2012]
dzięki, jest kilka objawień i niespodziewajek : )
[10 stycznia 2012]
[10 stycznia 2012]
Niemniej jednak, fajnie się czyta to Post Scriptum.
[10 stycznia 2012]
[10 stycznia 2012]