Kawaleria szatana #6

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 1

Burzum – Fallen (7/10)

Pan Vikernes jednak nie ma zamiaru odcinać kuponów od szalejącego ostatnio na leśnych polanach całego świata Filosofen, jak mogło się wydawać po zeszłorocznym albumie „Belus”. W tym roku jest bardziej dynamicznie, żaden nudziarz nie postawi przed określeniem black metal przymiotnika atmospheric. Varg stał się bardziej wylewny w słowach i zaczyna podążać w kierunku, który wybrali już jakiś czas temu Darkthrone, połączywszy pastisz z powrotem do punkrockowych korzeni gatunku w stylu Anti Cimex czy Axegrinder. Burzum przybrał za to postawę mędrca z lasu, który niby stoi w miejscu, ale z drugiej strony wprowadza neofolkowe wokale w „Jeg Faller”. Ostatni na płycie „Til Hel Og Tilbake Igjen” to świetna wolta stylistyczna w kierunku minimalnego folku. Pozostając więc w postawionych między innymi przez siebie ramach, Burzum potrafi twórczo ciągnąć swoją koncepcję black metalu zza fotela, bawiąc się, pomimo stringów i czapek ze swoim logo, przede wszystkim swoim własnym wizerunkiem.

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 2

Deafheaven – Roads To Judah (5/10)

Japoński zespół Envy postanowił swego czasu za jednym zamachem wzruszyć do łez dwa segmenty rynku odbiorców muzyki gitarowej. Zachowując swój wcześniejszy charakter emo violence z połamanymi rytmami, skokami napięcia i wrzaskliwym wokalem (po japońsku, co dawało dowolność interpretacji polskim słuchaczom), dołożyli co bardziej ckliwe patenty z post-rocka á la Explosions In The Sky. Narastające do granic absurdu gradacje napięcia, połączone z wybuchami screamo nawałnicy dały efekt bliski sercu każdego przeżywającego pierwsze miłości licealisty. Identyczny patent stosuje na swojej debiutanckiej płycie pochodzący z San Francisco Deafheaven, wymieniając screamo na black metal oraz w znaczący sposób zerkając na swoje obuwie. Swobodne pasaże bliskie Mogwai ewoluują w przewidywalną do bólu, wpisującą się w zgrabny termin USBM sieczkę. Co jakiś czas przerywniki uspokajają atmosferę, znać jednak, że na Zachodnim Wybrzeżu porządnych lasów brak i trudno było nadać utworom charakter wychodzący poza definicję crescendo. Teoretycznie jest i melodyjnie – pojawia się nawet fortepian, i efektownie w warstwie instrumentalnej – wokal to tylko kolejny generator dźwięku, dodający długim utworom blackowego sznytu. Niestety, po przesłuchaniu „Roads To Judah” nasuwa się wniosek, że album mógłby być nagrany na próbie zainspirowanej romantycznym zachodem słońca odbijającego się na białych corpsepaintach muzyków Deafheaven.

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 3

Godstopper – Empty Crawlspace (8/10)

Niewiele wiadomo o tych ludziach. Na pewno są z Kanady i na pewno znają Melvins. Właściwie to muszą znać o wiele więcej, bo w brawurowy sposób łączą noise rock, doom i świetne melodie. Najlepiej wyobrazić sobie Henry’ego Rollinsa z długimi włosami, śpiewającego dla odciętych od źródła amfetaminy psychopatów z Today Is The Day. Miażdżące skoki pomiędzy potężnie zaśpiewanym tekstem, a wyrzyganym bełkotem instrumentów to norma. Jeśli jednak w kawałku „Clean House” gitara wydaje się być kopią dowolnej demówki Pavement, w międzyczasie bas jest zarzynany przesterem, a na wysokości piątej minuty Mike Simpson śpiewa falsetem, coś musi być na rzeczy. „Empty Crawlspace” to właściwie EP-ka, w tym ostatnie półtorej minuty to żart przyjmujący postać ukłonu w stronę gitary Devendry Banharta. Jednak pozostałe osiemnaście minut musi zainteresować każdego, kto lubi nie do końca na poważnie (poczucie humoru ludzi związanych z noise rockiem zawsze mnie zadziwiało) wić się w konwulsjach eklektyczności.

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 4

Merkabah – Lyonesse (6/10)

John Zorn powinien zaprosić ten zespół do domu, obdarować koszernymi ciastkami i nawet pozwolić obejrzeć swoją kolekcję winyli. Kwintet z Warszawy po pierwsze kontynuuje szczytną, zapoczątkowaną przez nieodżałowany Kobong, polską tradycję łączenia połamanego, opartego na linii basu metalu z free jazzowym saksofonem, co jest wyjątkowo bliskie projektom właściciela Tzadik. Po drugie, sama nazwa projektu nawiązuje do tak bliskiej Zornowi kultury żydowskiej – odnosi się do gnostyckiej mistyki sprzed czasów Kabały. Orientalny charakter ujawnia się na tegorocznym, koncertowym nagraniu Merkabah. Powyginane, bardzo bliskie motoryce wspomnianej Neumy riffy zazębiają się z rozpasanym na wschodnią modłę saksofonem. Czuć tu sporo progresywnego ducha, czysty dialog pomiędzy instrumentami pozwala słuchać „Lyonesse” bardziej jako albumu jazzowego. Pomimo zaznaczającej się we wszystkich trzech kawałkach matematyki, brakuje tu hardcorowej agresji jak w Zu, czy szalonej zabawy konwencjami Naked City. Spoistość konceptu daje znać, że panowie mają pomysł na swoją muzykę. Wyczytana z Tory czy nie – muzyczna gematria się opłaca.

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 5

Weedeater – Jason… The Dragon (7/10)

Cóż, w Monarze na pewno się takiej muzyki nie uświadczy. Niektórzy próbują sugerować, że Weedeater to takie słabsze High On Fire, które korzysta z lewego haszyszu moczonego w toksycznym bagnie gdzieś nad Missisipi. Z tym haszem to właściwie nie jest takie niemożliwe, za to geograficznie lokując się w okolicach Wielkiej Rzeki trafiamy idealnie. Blues, pokryty co prawda sowitą warstwą sludge’owej rzęsistości, rozbrzmiewa w każdym miejscu tego albumu. Oczywiście w przypadku takich piosenek jak „Palm And Opium”, gdzie skondensowane jest bandżo, weranda i słoma w brodzie, nie ma o czym dyskutować, ale nawet w najcięższych stonerowych kawałkach słychać, nie przymierzając, prowincjonalną Alabamę. Tylko wokal Dixie’ego (jakaż trafna ksywka) może nieco odstręczać, kojarząc się bardziej z growlującym Rodem Stuartem niż z Johnym Cashem. Momentami to połączenie robi się nieco kuriozalne, jak w „Homecoming”, gdzie brakuje tylko solówki na przestrojonym do dolnego B dzbana rodem z dziewiętnastowiecznych jug bands. Z drugiej strony, narkotyczne wizje zaganiania bydła niosą ze sobą pewien urok. Cała ta marihuanowo-redneckowa atmosfera „Jason… The Dragon” sugeruje, że brodaci panowie z Weedeater są jak lustra odbijające ich wewnętrzny świat. Są chodzącymi bongami, więc jest stonerowo, proste z nich chłopaki, to sięgają do czarnego korzenia.

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 6

Urfaust – Der Freiwillige Bettler (8/10)

Po zdekonstruowaniu na czynniki pierwsze ta płyta powinna być beznadziejna. Kozi wokal nadający podniosły klimat, wolne tempa, niewiele wspólnego ze współczesną falą fajnego blacku. Przypomina to nieco słynne demo Bathory z roku 1984, które ukonstytuowało wymówkę dla braku umiejętności grania siedmiu akordów na sekundę i blastów. Chodzi mianowicie o słówko raw. Paradoksalnie jednak zamiast hardcorowego szaleństwa zespoły takie jak Urfaust grają wolno (pogłos na perkusji potęguje jaskiniową atmosferę), czasem zatrzymując się wręcz w okolicach dronowych i, może to zabrzmieć odstraszająco, budują atmosferę. Na „Der Freiwillige Bettler” jest sporo ambientu, zagrzebanego plamami gitar, który wnosi jednak bardzo wiele, dla odmiany posępnego, uroku. Melodie – tak, ten album jest w swoim minimalizmie niesamowicie melodyjny – sugerują folkowe ciągoty holenderskiego duetu, zresztą tym, co jako pierwsze przykuwa uwagę na albumie Urfaust jest śpiew. Ta mieszanina wolnych i średnich temp, gęstego, choć klasycznego w formie gitarowego miąższu (bas godny Electric Wizarda), pasażowej atmosfery i wyjącego głosu może nieść skojarzenia z przaśnym gotykiem. Jednak dżinsowe katany, erudycja muzyczna i trudny do skopiowania charakter dają mieszankę, która sygnalizuje, że teraz fajny metal to tylko pasaż á la Bory Tucholskie, albo Peter Brötzmann w ćwiekach.

Zdjęcie Kawaleria szatana #6 7

Battle Of Wolf 359 / Resurrectionists – Split 10" (5/10)

Splity na scenie DIY mają to do siebie, że często jedna kapela jest świetna, a druga to po prostu kumple ze skłotu obok (choć nieco podobne LP „The Bold And The Beautiful” z Tunguską to mistrzowska kooperacja polsko-irlandzka). W wypadku kolaboracji Hiszpanów z Niemcami to ci pierwsi wyrywają ćwieki z pasków swoim, przez złośliwych wyśmiewanym, neocrustem. Mieszanina hardcorowo-punkowej prostoty z trashowym szatanem w tle i raczej emocjonalnym wokalem miesza się ze screamo, post-rockowymi patentami i lekką nutką grindcore’u. Ci, którzy podśmiewają się z prefiksu neo- zawsze mają drugą część płyty. Pięć kawałków Resurrectionists, trwających łącznie sześć minut, to solidny strzał na dwa wokale, który będzie się na pewno świetnie komponował na koncertach z wyciągniętymi w górę pięściami. Jednak to Battle Of Wolf 359 w charakterystyczny dla neocrustowych zespołów jak Madame Germen, czy nieodżałowana Fall Of Efrafa epicki sposób wyżywa się na zastanej rzeczywistości. Płyta dla osób podenerwowanych.

Marcin Zalewski (12 marca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: shatan
[13 marca 2011]
\m/
Gość: człowiek-pieczarka
[12 marca 2011]
Czyli jeszcze rok temu.
Gość: kolargol
[12 marca 2011]
Ten Godstopper to musi być najgorsza okładka roku. Plus najgorsze logi w historii - mogłem im takie zrobic jak miałem 12 lat.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także