The Hidden Cameras
The Smell Of Our Own
[Rough; 15 kwietnia 2003]
Kilka dni temu wpadła mi w ręce propozycja grupy The Hidden Cameras "The Smell Of Our Own" awizowana jako dobry, niezależny pop. Czym jest dla mnie dobry, niezależny pop? Hmmm... Na myśl przychodzą od razu takie marki jak Delgados, Belle & Sebastian, Lambchop, Ida, Stereolab,Giant Sand czy ambientowy Air. Wyważony spokój, mniej rockowego hałasu, ciekawe dodatki instrumentalne, spokojne gitary, czasem jakiś postpunkowy pejzaż, trochę elektroniki, wygładzony wokal, raczej melancholijny aniżeli wesoły. Tak, ostatnio raczej odpływam w krainę popowej łagodności.
"The Smell Of Our Own" jest debiutem grupy, której przewodzi niejaki Joel Gibb (znany m.in. ze współpracy z Davidem Bowie) używający na płycie kilkunastu instrumentów (z mniej konwencjonalnych to wibrafon czy marimba, z bardziej chociażby zwykłe gitary) i odpowiadający za główne partie wokalne. Oprócz niego mamy tu także wiolonczelistę, trębacza, pianistę i czteroosobowy chór. Instrumentarium więc bogate, a jak przekłada się to na treść płyty?
Początek ciekawy, zaskakujący, a to za sprawą czegoś, co brzmi jak kościelne organy. Klimat jak z bajki, sielankowy, do którego dopasowuje się ułożony wokal. Chyba jednak zbyt ckliwy, ale nie oczekujmy Bóg wie czego. Ma to być płyta łatwa w odbiorze, a nie wysublimowany eksperyment. W "Ban Marriage" jest już szybciej i bardziej melodyjnie. Płyta nabiera charakteru symfonicznego za sprawą chóru , który w tle ukazuje drugi plan. To wszystko jednak jest tak zrobione, by zanadto nie wybiegać poza ramy gatunku. W "A Miracle" zespół pokazuje akustyczny charakter, jest słodko i ciepło. Utwór "The Animals Of Prey" przypomina piosenkowe hity Beatlesów w stylu "Love Me Do". "Smells Like Happiness" to z kolei ukłon w stronę czegoś cięższego (radzę jednak nie doszukiwać się konkretnych skojarzeń). Dodatkowo ciekawe partie wykonuje człowiek korzystający z fortepianu.
Jeśli ktoś lubi drobne smaczki gospel, na płycie znajdzie je oczywiście za sprawą chóru("Day Is Dawning"). Na pewno jest to interesujące, bo świadczy o twórczym kombinowaniu, pokazywaniu czegoś nowego. Nie twierdzę jednak, że od razu wspaniałe i nie będę się nad tym rozpływał, (osobiście gospel mnie nie fascynuje), ale jeśli jest tylko dodatkiem współgrającym z klimatem ,nie jestem przeciwnikiem podobnych rozwiązań. Płyta nabiera także charakteru improwizacyjnego, a to za sprawą ostatniej minuty w "Day Is Dawning". Bardzo ciekawy moment z trąbką i nieładem w roli głównej. Finał płyty to kościelna nuta. Takie przedszkolne "lalala", positive church song (nie mylić z Arką Noego). Prostota ukazana w "The Man That I Am With My Man" prowadzi nas wiolonczelą i balladowym tonem do końca.
Dla znawców tematu "The Smell Of Our Own" jest ciekawym rozwiązaniem w sferze pop. Nie dogłębnie rozwijającym, ambitnym ponad miarę, ale proponującym prostą, wpadającą w ucho melodykę, która w połączeniu z ciekawym instrumentarium daje muzykę łatwą w odbiorze i poprawiającą nastrój. Niezależny pop na średnim poziomie.