The Darkness
One Way Ticket To Hell... And Back
[Atlantic; 28 listopada 2005]
Uprawianie profesji zespołu komediowego jest szansą na szybki wzrost do chwały po zaskoczeniu prezentowanego skeczu, jest również dobrowolnym przytwierdzeniem sobie etykietki sezonowej sensacji, w końcu nic tak nie męczy jak opowiadany w kółko ten sam dowcip. Kiedy w oparach drugiej fali garage na rynku muzycznym UK pojawiła się drwiąca z konwencji formacja The Darkness, nasz recenzent wyraźnie nie załapał humorystycznego wymiaru całego przedsięwzięcia, biorąc zespół za najgorszy „hot new band” 2003. Co innego kupujący płyty. "Permission To Land" rozbawił cztery miliony ludzi na całym świecie, o milion więcej niż zdołał wyciągnąć na parkiet „Franz Ferdinand”. Z powodu nietrafnego wnioskowania na wspomnianym recenzencie dokonaliśmy sądu – wysłaliśmy go do UK wystawiając na wszechobecne działanie płyty. Zabieg przyniósł efekty: już po miesiącu dostrzegł fenomen wydawnictwa. Po drugim zaczęło mu się podobać. Kolejno nadeszły etapy przesytu, obrzydzenia, nienawiści, zrezygnowania i apatii. Po pierwszej próbie samobójczej przerwaliśmy eksperyment.
Można polemizować czy dowcip „Permission To Land” był wystarczającym powodem do osiągnięcia przez The Darkness statusu megagwiazdy. Można go częściowo zrozumieć biorąc pod uwagę pęd za nowościami w Wielkiej Brytanii. Większy sens miało wypromowanie nowego zespołu czerpiącego z tego, do czego lata osiemdziesiąte wolałyby się dziś nie przyznawać, niż powiedzmy odkurzenie ciągle istniejących Skid Row. Druga sprawa, że wrażenie świeżości jest tu podwójnie złudne, bo wiekowo formacja do najmłodszych nie należy. Justin „z tyłu liceum z przodu muzeum” Hawkins i jego kompani to raczej grupa starych wyjadaczy, która zamiast grać do kotleta covery Queen i AC/DC postanowiła stworzyć coś swojego. Efekt przeszedł oczekiwania: w programowym założeniu stworzenia najbardziej tandetnej i kiczowatej płyty jakiej od dawna nie słyszała muzyka rockowa muzycy odnieśli bezdyskusyjny tryumf. Choć Andrew WK zrobił to samo wcześniej, głośniej i lepiej, The Darkness mają cztery miliony powodów by sądzić, że to oni znaleźli sedno koncepcji.
Jeżeli „Permission To Land” było wzorowo zaplanowaną i wykonaną, najgorszą płytą roku, a „One Way Ticket To Hell... And Back” nie utrzymuje jej poziomu, to nazwanie go albumem gorszym nie pasuje do układanki. Nie oznacza to, że „One Way” jest w czymkolwiek lepszy, miejcie świadomość odwrotności skali. Albo inaczej: formą oceny dyskografii The Darkness będą na Screenagers białe gwiazdki. Myśląc o formacji jako o kombinacji obciachowej rockerskiej rifferki i wysokooktanowego popiskiwania Justina już w połowie płyty chce się zakrzyknąć: dorzućcie do pieca chłopaki! Oprócz dwóch ewidentnych singli („One Way Ticket”, „Is It Just Me?”) drugi album The Darkness jest zaskakująco mało rockowy, co dla parodii zespołu rockowego jest poważnym defektem. Przewijająca się czasem zagubiona solówka przypomina, że nie słuchamy nowego albumu Scissor Sisters („Girlfriend” sprawia wrażenie wyciągniętego z ich repertuaru). Muzyczna ewolucja to w wypadku zespołu komediowego niewłaściwe słowo, postępującego z wiekiem łagodnienia również nie da się przyłożyć, dalsza więc analiza „One Way Ticket...” jawi się jako niepotrzebna. Nie ma szans, żeby ten pociąg kiedykolwiek dojechał piekła. Do piekła trzeba umieć trafić. Na piekło trzeba umieć zasłużyć.