Kinky
Kinky
[Nettwerk; 26 marca 2002]
Perwersja - skłonność do zaspokajania instynktów w nienormalny sposób, przewrotność, nienaturalność, wynaturzenie.
Pięciu młodych Meksykanów z podgranicznej Monterrey postanowiło założyć zespół muzyczny. Wokalista, gitarzysta, basista, klawiszowiec i perkusista. Klasycznie.
W 1998 roku byli już dobrze znani na lokalnym rynku muzycznym. Ale, ponieważ rosła w nich ambicja i chcieli się rozwijać, wpadli na pomysł, by zaistnieć na rynku międzynarodowym. W sierpniu 2002 roku pojechali do Nowego Yorku, gdzie podczas corocznego konkursu młodych kapel o nazwie Latin Alternative Music Conference zdeklasowali wszystkich rywali zwyciężając edycję. Zwycięstwo zaowocowało podpisaniem kontraktu płytowego.
Perwersyjnie wdarli się do Ameryki.
Perwersyjnie podbili latynoamerykański Nowy York.
Perwersyjnie zgarnęli główną nagrodę w konkursie młodych kapel.
Wypadałoby nagrać perwersyjnie dobrą płytę, bo przecież byli Kinky, co znaczy... perwersyjny. Perwersyjny zespół nagrywa więc perwersyjny debiut. Wow! To musi imponować. No, przynajmniej słownie.
Płytę przesłuchiwałem na świeżo po zapoznaniu się z najnowszą propozycją grupy Calexico, która zaproponowała niesamowitą wędrówkę po stylach. Od latin-rocka, poprzez fado, jazz, balladę a la Dylan, ambitny pop, skromną elektronikę, aż po klimaty rodem ze spaghetti westernów. Płyta spodobała mi się, naturalną więc koleją rzeczy sięgnąłem do wcześniejszych dokonań zespołu i... wciągnąłem się do reszty. Od tego czasu Calexico jest u mnie na topie.
Podobieństwo z Kinky, przynajmniej pozorne, zaistnieć musiało. Kinky to Meksyk, Calexico to Arizona (gdzie leży, wspominać nie trzeba). Obydwa zespoły łączy na pewno słowo "latino", zdolność do szukania niekonwencjonalnych rozwiązań, mieszanie stylów i brzmień, inspiracja regionalnym folkiem - czy tym z południa Stanów, czy z samego Meksyku. Obydwa próbują też szerszego instrumentarium : trąbek, puzonów, saksofonów. Zaabsorbowany tym, co prezentuje Calexico, wiązałem z Kinky podobne nadzieje. No i miało być perwersyjnie.
Zaczynają melodyjnym basem, który wyznacza rytm do końca utworu i pozwala sądzić, że dalej będzie przynajmniej podobnie, a może nawet lepiej. Ale im głębiej się wsłuchiwałem, tym lepiej orientowałem się, co jest grane.
Owszem, czuć posmak "latino", ale nie w rockowym sosie, bez werwy. Pojawiają się beaty bliższe raczej dyskotekowym wygibasom. Niby gdzieś słychać Mano Negrę, ale tam przynajmniej czuło się chwytliwe ska. Poza tym strasznie denerwuje mnie ta hiszpańska wokaliza, przypomina brazylijski pop w najoryginalniejszym wydaniu. Gdzieś tam można wyłowić jakieś ciekawe smaczki, ale to wszystko w ilościach śladowych. No i całość ewoluuje w kierunku klimatów tanecznych. Tak - w tym sensie naprawdę "latino".
Wciąż szukam perwersji.
Połowa płyty, a mnie dopada nuda. Staram się szukać plusów. Panowie wciąż eksperymentują, bawią się, improwizują. Wprawdzie w sposób wcześniej opisany, ale można zakwalifikować to do elementu improwizacji. Najoryginalniej chyba wciąż brzmi bas. Czasem dołączy trąbka, puzon, czasem klawiszowiec zaskoczy nas jakimś butnym solo.
Tracę nadzieję na perwersję.
Końcówka płyty wita nas tym samym. Zero zaskakujących rozwiązań. Może nieco więcej gitar, ale i tak wrażenie pozostaje to samo. Na dodatek wokal po prostu przeszkadza. W nieprzystępności słuchowej śpiewającego bije chyba tylko pani z Blue Cafe.
Może to moja wina, że oczekiwałem czegoś w bliskich mi klimatach Calexico. Może powinienem założyć większy margines błędu. To, że nie trafia w moje gusta nie znaczy, że jest w ogóle do odrzucenia. To muzyka różnorodna, skoczna, pomieszana, energetyczna, tak jak zaznaczyłem wcześniej - do tańca. Dyskotekowa, w jak najbardziej alternatywnym znaczeniu tego słowa. Dobre rozwiązanie dla ludzi w klimatach już po łatwym disco, a jeszcze przed trudniejszymi eksperymentami. Pomost od prostoty do brzmień trudniejszych.
No i na pewno nie było perwersyjnie. Sugerowałbym więc zmianę nazwy. Może Not Kinky ?