Starsailor
On The Outside
[EMI; 17 października 2005]
Potrzeba dużej cywilnej odwagi, żeby dziś przyznawać się do sympatyzowania ze Starsailor. Już nawet nie chodzi o to, że praktycznie nikt nie czeka na ich nową płytę. W dobie internetu i nieograniczonej w nim wolności słowa każdy może sobie poużywać do woli, a doprawdy trudno znaleźć tak wdzięczny obiekt jak ci koledzy. Płaczliwy, pretensjonalny ton Jamesa Walsha, aspiracje artystyczne sięgające rywalizacji z Coldplay i Travisem, nie wspominając o „romantycznych” tekstach – naprawdę niełatwo o racjonalne argumenty w obronie Starsailor. Bo jakże to, mając wciąż świeżo w pamięci his father was a drinker, wrócić na poważnie do your daddy was an alcoholic? Dlatego ciężko mi wytłumaczyć pewien sentyment, jakim wciąż darzę „Love Is Here”. Może za verve’owskie „Good Souls”? Może dlatego, że to były mimo wszystko same ładne piosenki? A może po prostu nie miałem jeszcze internetu i nie miał mnie kto do Starsailor uprzedzić?
Drugie podejście drużyny Walsha nie było już tak udane. A może prościej – było nieudane. Moja kopia „Silence Is Easy” leży nawet nie wiem gdzie, z pewnością nieużywana od września 2003. Mimo wymyślenia kilku przyjemnych melodii, Starsailor polegli wychodząc ze studia z albumem, który chciał w swoim optymizmie być zaprzeczeniem debiutu, co jednak w połączeniu z niezmiennie szlochającym śpiewem Walsha musiało być nieźle konfundujące. Co zrobią dalej? Oczywiście mało kto w ogóle się nad tym zastanawiał. Wyrok nad trzecią płytą Starsailor już zapadł, paragraf się znajdzie.
Starsailor postawili więc na korektę konwencji. Zamiast kolekcji rozżalonych ballad, poszli w kierunku podrasowania brzmienia do rozmiarów stadionowych. Choć wciąż będzie to konkurencja w obrębie nurtu powszechnie pogardzanego, Starsailor A.D. 2005 zgłasza chęć rywalizacji bardziej z Muse niż z Travis. Krótko mówiąc: próbują grać rocka. „On The Outside” to najgłośniejszy ich album, bez oszczędzania prądu, z mięsistymi riffami, organami, skandowaniem i waleniem w bęben. I gdybyśmy znajdowali się właśnie na stronie www.prawdziwyrock.pl, bez problemu sklasyfikowałbym płytę jako pierwszą udaną w dyskografii, wspomniał coś o tym, że Starsailor wreszcie się odnaleźli i wszystko idzie ku dobremu. Tak jednak nie jest, więc odnoszę raczej wrażenie, że silniejsze uderzanie w struny, pompatyczne otwarcia utworów i te wszystkie oooooo-oooooo, to przykrywka dla kompozycyjnej nijakości, w najlepszym razie powtarzalności materiału.
Już pierwszy na płycie „In The Crossfire” zdradza na wysokości thank God for that spowinowacenie z thank goodness for the good souls. A to najjaśniejszy punkt tego albumu – jak się po przesłuchaniu materiału okazuje, bez wątpienia najgorszego w dorobku zespołu. Potencjał melodyczny Starsailor wydaje się być na ostatecznym wyczerpaniu. To odbiera grupie Walsha jej największy atut, brzmieniu i tekstom jakiekolwiek znaczenie, nam resztki przyjemności ze słuchania. Przyznaje rację złośliwym krytykom.
Komentarze
[24 maja 2017]
[4 maja 2017]
LOL, ta recenzja jest sprzed 12 lat
[30 kwietnia 2017]
Za czasów gdy mieliśmy ze sobą kontakt, nie byłeś tak zjadliwy w stosunku do osób o innych upodobaniach.