My Morning Jacket
Z
[Badman; 4 października 2005]
It still lasts? Takie pytanie zadawaliśmy sobie na wysokości pięćdziesiątej minuty „It Still Moves” z 2003 roku. Płyta przesadnie rozbudowana, rozciągnięta do granic mozliwości, w końcu nużyła, mimo iż były tam momenty zapierające dech w piersi. Sześćdziesiąt pięć minut dla southern/country-rockowej płyty to za dużo. Jim James nie jest Neilem Youngiem i jak widać nie chce być Robbiem Robertsonem, skoro nagrywa takie kolosy. Stąd, nie wyczekiwano powszechnie nowego albumu i uczciwie przyznam, że dopiero wzmianki o nim przypomniały mi nazwę My Morning Jacket.
Wielu na pewno podoba się „Z” na zasadzie kontrastu. Zachowany jedynie cień ogólnego wrażenia po „It Still Moves” zostaje przykryty przez niespodziewaną przystępność pierwszych utworów. Ci brodacze, którzy całą młodość spędzili na słuchaniu „Music From The Big Pink”, tworzą teraz popowe piosenki. Do piątego utworu włącznie. Po nim jakby do chłopaków z zespołu przyszedł eskimoski duch, ogłosił zakończenie lata, a ci postepując zgodnie z wolą natury, kompletnie zmienili swoje oblicze. I w tym cały tkwi ambaras.
Jim James ma wspaniały głos. Jim James ma też dobre ucho do wyszukiwania w piosenkach innych artystów patentów, które można przerobić dla własnego użytku. I tak prince’owskie wokalizy w „Wordless Chorus” brzmią więcej niż zachęcająco. Nadanie pulsu „It Beats For You” niczym na „Hail To The Thief” lub by być dokładniejszym w „The Same Mistakes” The Cooper Temple Clause (choć nie podejrzewam Jamesa o zrzynanie) konfuduje. O „Gideon” najlepiej napisało All Music Guide: połączenie James i akordów The Who. „What A Wonderful Man” mieści się gdzieś pomiędzy Springsteenem z „The River” i „Born to Run”, przy czym nie chodzi o „Darkness On The Edge Of Town”. Byłoby fajnie gdyby nie dźwiękowe pleonazmy, rozbuchana aranżacja, ozdabiająca prymitywny dość riff. Gdy jeszcze dodamy do tego clashowe „Off The Record” (po co ta maniera wokalna?) to otrzymamy mało zdrowy amalgamat. Niespójna to i nielogiczna zupa, w której pojedyncze kawałki zupełnie do siebie nie pasują. Można wszystko zjeść, czasem smacznie, ale na pewno się nie nasycić. To jest pierwsza część albumu. Ale jest i druga, po prostu wspaniała.
Wreszcie wszystko jest koherentne, stanowi całość. To muzyka z klubiku na prerii, do bólu amerykańska. Obracająca się w tym kręgu. „Into The Woods” jest sentymentalną balladą, dźwiękową ilustracją do obrazku kojota na tle księżyca. „Anytime” zaraża dynamika a la Springsteen z… „The River”. Tyle, że oszczędniej jest to wszystko urządzone, równie świetnie skrojone jak w „One Big Holiday” z poprzedniej płyty. „Knot Comes Loose” dzięki specyficznemu youngowskiemu spokojowi jest w zestawie najbardziej intymne. Na koniec zostawiono „Dondante”, w zamierzeniu epickie i monumentalne. Koniec wieńczy dzieło. Czy to jest arcydzieło?
Cała płyta nie. Ale jest jeden utwór, sześć najlepszych w tym roku minut (poza Sufjanem). Pearl Jam powinni oddać za „Lay Low”, bo o nim mowa, nie tylko „Riot Act”, ale i 95% swoich koncertówek. Oto bowiem James z kumplami wymodzili rockowy klasyk: zwrotka rodem z Big Star (może nieco naciągane porównanie) plus zamaszyste solo. Kiełkuje się uczucie ciągłości z występami największych gwiazd na największych stadionach, z przeżyciami jakie musiały towarzyszyć gdy Neil Young pierwszy raz prezentował „Ambulance Blues”. Wielkie i co oczywiste wznoszące cały album na poziom wyżej.
Tam, gdzie My Morning Jacket wybiera sobie konwencje na chybił trafił, tam jest najwyżej niezłe. Tam, gdzie kształtuje esencję amerykańskiego wielkiego grania potrafi być fenomenalne, a nawet wybitne. Dlatego nie jest to album roku, lecz musi być wysoko. Jak wysoko? Tak jak wysoki jest nasz stopień tolerancji dla albumów z awersami jakościowo odległymi od rewersów…