Martha Wainwright
Martha Wainwright
[Zoe Records; 12 kwietnia 2005]
Wydawać by się mogło, że czasy charakterystycznych, zaangażowanych, rockowych wokalistek bezpowrotnie odeszły do lamusa. Wielkie postacie sprzed lat jak Patti Smith czy Ani DiFranco pomimo, że ciągle nagrywają płyty, chyba nigdy już nie wrócą do formy z przeszłości, a godnych następczyń niestety nie widać. Śpiewające panie stawiają teraz na inne środki, zdecydowanie na bardziej kobiece, subtelne i delikatne dźwięki, cierpiąc przy tym wyraźnie na niedobór charyzmatycznych cech osobowościowych. Gdzieś pomiędzy zanikającym trendem tworzenia muzyki w klasycznym duchu, nawiązującym choćby do twórczości wspomnianych już Smith czy DiFranco, a modą na pisanie utworów klimatycznych i kameralnych usytuowała się Martha Wainwright.
Młodsza siostra Rufusa nie jest ani absolutną debiutantką, ani młodziutką niedoświadczoną dziewczyną, osłuchanie i obycie wokalne słychać w jej piosenkach od pierwszej sekundy (w czym zapewne ogromna zasługa doświadczenia zdobytego podczas występów na żywo z rodziną). Ponadto wokalistka dysponuje dwoma poważnymi atutami, obok których nie można przejść obojętnie. Po pierwsze, Martha Wainwright obdarzona została przez naturę niezwykle wyrazistym głosem z charakterystyczną, „knajpianą” chrypką. Można sobie tylko wyobrazić, jak świetnie wokalistka musi wypadać na kameralnych koncertach w miejscach, gdzie w powietrzu unosi się tytoniowy dym i zapach piwa. Po drugie, ta dziewczyna śmiało może o sobie powiedzieć, że jest artystką nie pozbawioną charyzmy i w jakiś sposób wyjątkową. Nie kopiuje bowiem Wainwright nikogo, jest zdecydowanie mniej drapieżna niż Patti Smith, brak jej zaangażowania Ani DiFranco, nie pisze tak nastrojowych utworów jak Tracy Chapman i nie jest taką muzyczną tradycjonalistką jak choćby k.d. lang. W jej piosenkach uderza niepoprawna wręcz szczerość oraz słodko-gorzki klimat przyprawiony delikatnie kąśliwą ironią. Martha Wainwright potrafi opowiedzieć z feministycznym akcentem i lekkim sarkazmem o relacjach damsko-męskich (autobiograficzne „Bloody Mother Fucking Asshole”), jest optymistyczną pesymistką (tak też można!), gdy obserwuje szarą codzienność („This Life”), nie sili się na poetycką perfekcję w mówieniu o uczuciach, ponieważ zakłada, że ludzie z natury są niedoskonali i takimi należy ich pokazywać („TV Show”). Ujmuje i czaruje słuchacza, prezentując refleksyjnym i prostym sposobem historię własnego życia („Far Away”). Liryki wokalistki w zestawieniu z prostymi gitarowymi chwytami, nieudziwnionym i niewyszukanymmuzycznym tłem oraz jej nietuzinkowym głosem tworzą kapitalną i przede wszystkim wciągającą całość.
Imię i nazwisko Marthy Wainwright na pewno warto zapamiętać, nie tylko dlatego, że debiut tej pani to płyta zdecydowanie lepsza niż tegoroczne krążki jej ojca i brata. Wokalistka nie postawiła na efekciarstwo i muzyczne dziwactwa, wyśmienicie odnalazła się w stylistyce klasycznego folku. Dzisiaj takie udane, tradycyjne płyty, od których nie wieje nudą, nagrywa mało kto i dlatego tym bardziej trzeba docenić Marthę Wainwight. Poza tym, kto wie, może szykuje nam się (choć już bez społecznego zacięcia) nowa Ani DiFranco na miarę XXI wieku?