sx screenagers.pl - recenzja: Lovedrug - Pretend You're Alive
Ocena: 7

Lovedrug

Pretend You're Alive

Okładka Lovedrug - Pretend You're Alive

[Militia; 27 lipca 2004]

Lovedrug wyskoczył jak diabełek z pudełka i zupełnie nieoczekiwanie zaatakował bardzo ciekawą płytą.. Łącząc egzaltację Muse (na szczęście bez popadania w operetkową przesadę), energię At The Drive-In (ale już bez tej hardcore’owej zaciekłości) i ciężar Incubusa (jednak nie ocierając się tak wyraźnie o metal), stworzył może nie wybitne, ale na pewno ważne dla nowego rocka progresywnego dzieło. Umiejętnie dozuje czad i ładne melodie, na równi stawia zmasowany atak gitar i akustyczne brzmienia „pudeł”. Jednak najważniejszym elementem muzyki Lovedrug jest jego wokalista. Michael Shepard dysponuje intrygującą barwą głosu; potrafi zaśpiewać wysoko, potrafi też zakwilić zupełnie jak... Bjork. Jeśli dodamy do tego wyraźny amerykański akcent, efekt jest naprawdę wart uwagi.

Płyta zaczyna się genialnie. Nie boję się użyć tego sformułowania, bo „In Red” to najlepszy progrockowy utwór, jaki słyszałem od dłuższego czasu. Klimat buduje wyrazista praca sekcji rytmicznej i dochodzące z czasem coraz to nowe motywy gitarowe. Po kilku minutach dość przewidywalnego grania następuje niemal całkowite wyciszenie: stłumiony głos Sheparda i samotna gitara w lewym głośniku. A potem eksplozja zgiełku i desperacki krzyk wokalisty. Wrażenie jest, cóż, piorunujące. Potem już bywa różnie. „Blackout” trzyma poziom (świetne wokale!), balladowe zwrotki i wybuchające, melodyjne refreny dają bardzo przyzwoity numer, doskonały do promowania albumu. „Spiders” to już klasyczna ballada. Mieszanina ładnych, dość grzecznych dźwięków i trochę zbyt bliskich nu-metalu czadów (chociaż w „Pandamoranda” całkiem nieźle wypadają przeszywające piski gitar i wzmacniaczy, a „The Monster” ma sporo przestrzeni) wypełnia płytę aż do utworu nr 10, w którym następuje niemal filmowy zwrot akcji. „Radiology” to godny kontynuator linii wytyczonej przez „In Red”. Ma w sobie to coś, co przyciąga i pozwala wierzyć, że Lovedrug to nie kolejny zespół-efemeryda, po którym zostanie tylko jeden utwór i mętne wspomnienie typu „tam chyba śpiewał koleś podobny do Matthew Bellamy’ego”. W tym przekonaniu utwierdza mnie „Candy”, o którym można powiedzieć tylko jedno: bomba! To clue płyty i wyraźna wskazówka, że tą ścieżką zespół powinien podążać. W skrócie: prościutki motyw grany na fortepianie, piękna gitara i doskonała linia wokalna. Ta piosenka zapada głęboko w pamięć i nie jest w stanie popsuć jej nawet zbyt oczywisty jak na mój gust refren. Tak trzymać! W ogóle końcówka płyty jest bardzo udana. Podoba mi się ponad 6-minutowy „It Won’t Last”, pełen kontrastów i momentami dość ciężki. Ładnie zamyka album fortepianowa miniatura „Paper Scars”.

Miła niespodzianka, to słowa, które cisną się na usta po przesłuchaniu płyty Lovedrug. Daleko jeszcze do ideału, ale to co usłyszałem napawa optymizmem. Chłopaki potrafią grać, potrafią okazywać swoje emocje i nie przesadzają z artystowskim podejściem, jakie reprezentuje wiele współczesnych zespołów progresywnych. Fajnie byłoby pójść na ich koncert. To chyba wystarczająco dobra rekomendacja?

Marceli Frączek (25 maja 2005)

Oceny

Marceli Frączek: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także