Beck
Guero
[Interscope; 29 marca 2005]
Wiele można było zarzucić Beckowi, oprócz tego że kiedykolwiek szedł na łatwiznę. Kiedy po embrionalnym, garażowym etapie działalności przyszedł czas na jeden z przebojów ubiegłej dekady („We Are The Champions” generacji X), ten zakręcony dwudziestoparolatek w trampkach stał się jednym z symboli bycia cool, a jego niezaprzeczalne zdolności do filtrowania tego co najlepsze w muzyce tanecznej trzech poprzedzających dekad i wszczepiania rezultatu w ducha beztroski lat dziewięćdziesiątych, uczyniły z niego jednego z kluczowych graczy muzycznego recyclingu. Uznany zarówno przez krytykę, jak i masowego odbiorcę, Beck postanowił zerwać z etykietką specjalisty od koktajlowych wariacji, rozwijając jednocześnie drugi, bardziej wyciszony nurt swojej działalności. „Mutations” zaprzeczało „Odelay!”, „Seachange” było jakże różną płytą od „Midnite Vultures”. Wszystko do czasu - niestety, nawet i ta dwutorowa formuła musiała się kiedyś skończyć. Zapowiadana jako kolejny powrót do dyskotekowych korzeni, „Guero” jest tylko i aż sprawnym powielaniem sprawdzonych patentów muzycznego miszmaszu. Na „Guero” Beck przerabia samego siebie.
Nie ma tu mowy o rozczarowaniu, powtórka z rozrywki wypada nadspodziewanie smakowicie. „Que Onda Guero” odkurza oldskoolowe, beastieboysowe bity, zmuszając słuchacza do podrygiwania w dusznej, letniej atmosferze meksykańskiego przedmieścia w małym amerykańskim miasteczku. Niezaangażowana melodeklamacja see the vegetable man/ in the vegetable van zdaje się tylko pogłębiać wrażenie 90’s deja-vu, zresztą zabieg ten powtórzony zostanie jeszcze parę razy. „E-Pro” niedaleko pada od tytułowej jabłoni, brzmiąc jak samochodowa wersja Jon Spencer Blues Explosion. „Send A Message To Her” startuje zupełnie niczym „Devil’s Haircut”, będąc jednym z najbardziej wyrazistych zapożyczeń z „Odelay!”. Tych jest tutaj oczywiście więcej, czyniąc z „Guero” spóźnionego stylistycznego następcę wyżej wymienionego. Co ciekawe, to co kiedyś wydawało się krokiem naprzód, dziś brzmi lekko archaicznie, będąc jednocześnie dowodem zachowania na płycie typowej dla 90’s nagraniowej filozofii („odkręcić wzmacniacz, włączyć magnetofon”). Beck nie stara się korzystać z najnowszych zdobyczy technologii, czując się dobrze w opanowanej przez siebie dyscyplinie. Dodatkowo, „Chain Reaction”, „Go It Alone”, czy „Summer Girl” są na tyle udane, że siedem-dziesięć lat temu mogłyby tworzyć kanon beckowego stylu. Stylu, który w roku 2005 nie pozyska mu raczej nowych zwolenników, lecz odświeży wspomnienia dzisiejszych trzydziestolatków.
Jeszcze jedno. Wszystkim, którzy uważają, że Beck powinien zakończyć karierę (stwierdzenie „Beck powinien się rozpaść” jest nieetyczne) w latach dziewięćdziesiątych należy się riposta. Swoiste posłowie od samego artysty. O co chodzi? Podobno marcowy koncert Becka w londyńskiej Islington Academy składał się wyłącznie z premierowych utworów. Podobno w jego trakcie ktoś krzyknął z tyłu sali play an old one!. Podobno Beck skwitował owo żądanie jednym zdaniem. Podobno było to shut the fuck up!.