Kent
Du & Jag Doden
[BMG Sweden; 15 marca 2005]
Podczas kiedy w zeszłym roku, za sprawą Dungen, Szwecja znów doszła do głosu na rockowej scenie, cała Skandynawia wstrzymywała oddechy z zupełnie innego powodu. Oto zespół, który w swoim ojczystym kraju posiada od lat status największej gwiazdy, ogłosił zakończenie prac nad nową płytą. Nie było wiadome, czego można się po nowym wydawnictwie spodziewać. Zespół miał w dorobku dwa piękne, niedocenione nieco poza macierzystym regionem krążki, ale jednocześnie ostatnią płytę nagrał pod gusta popowe, odnosząc przy tym szalony sukces komercyjny – w roku wydania „Vapen & Ammunition” formacja zgarnęła Złote Niedźwiedzie, najważniejsze szwedzkie nagrody muzyczne, w każdej liczącej się kategorii. Pokusa powtórzenia tego sukcesu mogła okazać się silniejsza od artystycznej szczerości. Ale zapowiedzi były buńczuczne – Kent rzekomo mieli być w najlepszej od lat formie, a album brzmieć miał od a do z doskonale. Zaszła też ważna zmiana względem poprzedniego krążka – zespół sam zajął się produkcją swoich kawałków. Było to o tyle znaczące, że poprzednie wydawnictwo, mimo ładnych, jak to bywa u Kent, melodii obrzydzało dopieszczeniem produkcyjnym, a cały rockowy nerw ulatywał gdzieś hen na górę Hagnesta. Pierwszy singiel z „Du & Jag Doden”, „Max 500”, niestety nie zwiastował nic dobrego – nie dość, że nie zawierał w sobie tej, niemal obowiązkowej dla Kent, przebojowości, to w kwestii instrumentalnej słuchacze dalej mieli do czynienia co najwyżej z mięciutkimi, wygładzonymi elektronicznie gitarkami. Ale przecież nie single w twórczości Szwedów były najważniejsze – wspomnijmy tu choćby obiektywnie najsłabszą piosenkę z „Hagnesta Hill”, „Music Non Stop”. Wciąż więc oczekiwania były duże.
Otwierający album „400 Slag” z początku utrzymuje słuchacza w napięciu, Joakim Berg wkracza dopiero po dobrej minucie. Potem powoli wszystko się rozjaśnia – Jocke brzmi wciąż tak samo, jego charakterystyczny wokal nie zmienił się. Coś nie tak jest za to z melodią. Gdzieś nagle umyka przebojowość, piosenka nie wbija się w pamięć. Kolejne utwory nie przynoszą żadnej pozytywnej odmiany i nawet ciekawa końcówka nie zamazuje negatywnego wrażenia – album się kończy, a słuchacz nie jest w stanie powtórzyć choćby kawałka którejkolwiek kompozycji. Wcale nie dlatego, że Kent prezentują wymyślną muzykę, za którą ucho nie może nadążyć, ale z innej, prozaicznej przyczyny – nowa płyta wydaje się zupełnie bezbarwna. Trzy lata czekania na takie rozczarowanie?
Kolejne przesłuchania przynoszą jednak lepsze wiadomości – nie jest wcale tak fatalnie, jak można z początku się tego spodziewać. Największa innowacja w stosunku do poprzednich krążków to dużo klawiszy. Szczególnie przyjemnie przedstawia się to na końcu płyty – „Mannen I Den Vita Hatten” ma rozbudowaną dramaturgię i tempo, brzmi jak rozpaczliwe nawoływanie, albo obietnica. Ale nie tylko ten kawałek urzeka: „Den Doda Vinkeln” i „Du Var Min Arme” to zupełnie nieznane z wcześniejszych płyt studium podróżnika – te dwa utwory wydają się być idealnymi opowiastkami do wysłuchania na początku długiej wędrówki albo jazdy pociągiem. Intrygujące? To nie wszystko. Zawsze sympatyzowałem z „Elvis” i „Velvet” („Isola”). Mamy tutaj do nich poważne nawiązanie, a zwie się toto „Du Är Anga”. Znajoma perkusja, znajome tempo, a uroku dodają te piękne szwedzkie zbitki słów langt langt langt harifran i analogiczne din din din att ta med z drugiej zwrotki. Pycha. Innym nawiązaniem, tym razem do poprzedniego albumu, jest, zapożyczony z ”Parlor”, motyw backvocalu korespondującego z Bergiem – to nas czeka w ” Romeo Atervänder Ensam”, utworze z końcówką dramatyczną niemal jak powtarzane kilkakrotnie like tears in the rain (”Rollercoaster”, ”Hagnesta Hill”). Kent nie połykają jednak własnego ogona – wszystko jest podane w nowym formacie i nieco zmienionej stylistyce. To nie są już rozpaczliwe piosenki z ”Isoli”, czy pogoda ducha bijąca z ”Hagnesta Hill”. To coś nowego, innego, o czym świadczy najlepsza piosenka na płycie, ”Palace & Main” (ach te wpadki przy wyborze singli, sic!), albo niespotykane wcześniej przyjemne, pięciokrotne bicie perkusji w ”Klaparen”. Podobać się może też całkiem zgrabne pomrukiwanie gitar. Smucą za to dwie poważne wpadki: wydawnictwo nic by nie straciło bez ”Rosor & Palmblad”, a wyrzucenie ”Järnspöken” możnaby nawet potraktować jako krok do przodu. Szkoda, bo Kent zawsze byli zespołem równym – na każdą płytę starannie wybierali nagrania spośród wielu zapasowych, a ich b-side’y bywały niejednokrotnie lepsze od piosenek na albumach.
Zespół zmienił po raz kolejny stylistykę, ale czmychnął precz od prezentowanego na poprzedniej płycie popu. Pomimo tego, że „Vapen & Ammunition” przyniosło Szwedom niesamowitą sławę i mnóstwo pieniędzy, pomimo tego, że nie mają wśród fanów tego typu pop/rocka w Skandynawii praktycznie żadnych (nie licząc błahego The Rasmus) konkurentów, Kent wciąż czegoś w muzyce szukają, rozwijają się. Nie mydlmy sobie oczu (uszu?) – to nigdy nie był zespół alternatywny, nie byli też wirtuozami instrumentów (jako dwudziestolatkowie nie umieli jeszcze grać na gitarach). Odbiór ich muzyki to przede wszystkim emocje, a uniwersalność przekazu objawia się tym, że nie trzeba być znawcą przesłuchującym 50 albumów miesięcznie, żeby wdać się ze szwedzkim zespołem w muzyczny dialog twórca-słuchacz. „Du & Jag Doden” nie jest wcale łatwa w odbiorze, serio. Fani zespołu pewnie polubią nową płytę, ale dopiero po kilkanastu przesłuchaniach. Ci, którzy Kent nie znają – a nuż odkryją dla siebie coś nowego? A ci, którzy Kent nigdy nie lubili, niech lepiej kupią „Some Cities”. Albo nowego Becka.