sx screenagers.pl - recenzja: The Wedding Present - Take Fountain
Ocena: 7

The Wedding Present

Take Fountain

Okładka The Wedding Present - Take Fountain

[Scopitones; 31 stycznia 2005]

Dawno, dawno temu, w czasach średniowiecza indie, na Wielkiej Wyspie grał sobie The Wedding Present. W chwili debiutu ochrzczony "drugim ulubionym zespołem fanów The Smiths", przez speców od krytyki wrzucony do wyimaginowanej szufladki C-86, pod koniec lat osiemdziesiątych zdołał się dorobić statusu muzycznego outsidera. Ten zwyczajnie wyglądający zespół nie miał ani nabuzowanej ecstasy, funkującej sekcji rytmicznej, ani penetrujących odległe galaktyki, stojących jak słupy soli gitarzystów. Łamiąc ówczesny monopol amerykańskich zespołów na gitarowy brud, The Wedding Present był równie odpychający co przedmieścia Londynu, romantyczny niczym pier w Brighton i jednocześnie proletariacki niczym centrum Glasgow.

Ale do rzeczy. Pięć regularnych płyt długogrających, w tym najważniejsza i najmroczniejsza z nich wszystkich, wyprodukowana w 1991 przez Steve'a Albiniego "Seamonsters", zapewniły grupie status jednego z najciekawszych zjawisk na brytyjskiej scenie przełomu dekad. Po licznych perturbacjach w składzie i umiarkowanym przyjęciu ostatniego albumu, mózg formacji, David Gedge postanowił pochować legendę, ujawniając jednocześnie swoje bardziej wygładzone oblicze w następnym muzycznym projekcie. Cinerama wyraźnie goniła britpopową modę, i choć każdy z trzech wydanych pod tym szyldem albumów utrzymywał naprawdę przyzwoity poziom, nowy zespół Gedge'a traktowany był raczej w kategoriach ciekawostki.

Powrót The Wedding Present nie mógł się nie udać. Lata spędzone w Cineramie zaowocowały dojrzeniem umiejętności kompozytorskich Gedge'a, połączenie wrażliwości melodycznej Ramy z inteligentnym łomotem wczesnego Present z samego swojego założenia musiało zabrzmieć dobrze. Tak właśnie jest na "Take Fountain", albumie stylistycznie zawieszonym gdzieś pomiędzy "Watusi" (1994), a "Torino" (2002). Już drugi na płycie, ośmiominutowy "Interstate 5" jest zwiastunem, lecz również i swoistym streszczeniem reszty kompozycji. Solidna dawka gitarowego rzężenia, sfinalizowana rozmarzonym, cineramowym nastrojem, lecz przede wszystkim Gedge intonujący swoim gardłowo-nosowym głosem: sex was all you needed. Facet się w ogóle nie zmienił. Nic a nic.

Albo inaczej, nie zmieniły się kobiety. Dwadzieścia lat później ciągle nie dają spokoju 45-letniemu dziś Gedge'owi. How did one crazy night/ turn into six weeks/ how can we be going out/ neither of us speaks śpiewa w czwartym utworze, dodając zaraz First time I saw your bikini/ I couldn't help but stare. Heh, Jarvis Cocker byłby dumny. Skojarzenie z Pulp epoki "This Is Hardcore" pojawia się także w dość brawurowym finale płyty. I tu dochodzimy do sedna sprawy: "Take Fountain" nie odkrywa nowych terytoriów, nie stanowi kroku do przodu w muzycznej ewolucji The Wedding Present. To powrót zespołu, z którego dorobku mniej lub bardziej świadomie czerpała bądź czerpie cała masa brytyjskich grup, od Placebo zaczynając, na McLusky kończąc. Witamy z powrotem David. Kopę lat.

Tomasz Tomporowski (1 marca 2005)

Oceny

Tomasz Tomporowski: 7/10
Średnia z 11 ocen: 6,27/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także