Sparta
Porcelain
[Geffen Records; 13 lipca 2004]
Często bywa tak, że pierwsza płyta stanowi dla zespołu katalog odniesień i inspiracji, a prawdziwie indywidualną wypowiedzią staje się dopiero płyta druga. Nie inaczej było ze Spartą. Debiutancka „Wiretap Scars” pełna była wspomnień po At The Drive-In, poprzednim zespole Jima Warda, Paula Hinojosa i Tony’ego Hajjara. Nic zresztą dziwnego, część utworów z debiutu powstała zaledwie kilka tygodni po rozpadzie ATDI. Na „Porcelain” po poprzedniej kapeli nie ma w zasadzie śladu. Sparta to zupełnie nowy zespół o własnym, ukształtowanym już obliczu. Proste, gitarowe, melodyjne granie, czasem oparte na punk rocku, czasem na rzeczach bardziej noise’owych i psychodelicznych. Największą nowością w muzyce artystów z El Paso jest jednak ład. O ile na płytach ATDI i, częściowo, na „Wiretap Scars” dominowało kompozycyjno-aranżacyjne szaleństwo, o tyle dzisiejsza Sparta jawi się zespołem uporządkowanym. Wszystkie instrumenty mają swoje określone miejsce i nie starają się wychylać, a kompozycje są przemyślane i względnie proste. „Porcelain” to zbiór nieskomplikowanych, choć mądrze skomponowanych piosenek, w których główną rolę odgrywają gitary i wokal Jima Warda. Album utrzymany jest w jednostajnym klimacie. Trochę smutnym, trochę nerwowym, trochę nostalgicznym. Jakby deszczowym. Z jednej strony, można dać się temu uwieść, z drugiej jednak znajdą się pewnie i tacy, których to znuży. Jeśli bowiem ktoś oczekuje porcji radosnego hałasu – zdecydowanie trafił pod zły adres.
Jest na albumie kilka rzeczy, które mogą zachwycić. Po pierwsze, gitary. Wspólnie tworzą pewną całość, która potrzebuje wytężonej uwagi słuchacza, żeby dało się wychwycić wszystkie niuanse. Rzecz zresztą nie dotyczy tylko gitar. Tu tylko na pozór wszystko brzmi prosto. W rzeczywistości pod podszewką zwykłych, trzyminutowych utworów aż kipi od pomysłów. Kontrasty, hałasy, świdrujące, lekko chorobliwe riffy – znajdziemy tego mnóstwo. Od dawna nie zdarzyło mi się z taką przyjemnością wsłuchiwać w same tylko smaczki aranżacyjne. Zresztą, kapela nie ogranicza się do typowo rockowego instrumentarium. Czasami pojawia się fortepian, czasem smyczki, czasem odrobina elektroniki. Efekt tych eksperymentów bywa różny, ale na ogół Sparta wychodzi z nich zwycięsko. Warto też zwrócić uwagę na wokal Jima Warda. Bez tego głosu Sparta byłaby zupełnie innym zespołem. Czasem nieco naburmuszony, czasem schrypnięty, płynnie przechodzący w przejmujący krzyk staje się znakiem rozpoznawczym kapeli. Często najbardziej energetyczne fragmenty płyty napędzane są właśnie śpiewem wokalisty. Jeżeli nawet nie jest to techniczne mistrzostwo świata, to z całą pewnością jeden z jaśniejszych punktów albumu. Nie za umiejętności, ale za to coś, co sprawia, że o tym głosie trudno zapomnieć. Niestety, muzycy chcieli chyba, żeby każdy mógł w pełni docenić ich inwencję i dbałość o szczegóły. Brzmienie płyty jest bardzo klarowne, czyste, co z jednej strony znakomicie ułatwia słuchanie, z drugiej... nieco drażni. Aż się bowiem chwilami prosi, żeby rozkręcić wzmacniacze na full i dać się ponieść, tymczasem na „Porcelain” nic takiego nie następuje. Wszystkie, nawet najostrzejsze fragmenty mają w sobie pewną łagodność i to zwyczajnie przeszkadza. Za czysto to brzmi, za ładnie. Nie ma w tym odrobiny brudu, który jest przecież przyprawą hałaśliwego rock and rolla: dodaje pasji, energii i sprawia, że człowiek czuje się jak na szalonym koncercie.
Choć „Porcelain” jest bardzo równa i znakomicie słucha się jej jako całości, kilka piosenek można wyróżnić. Po pierwsze „While Oceana Sleeps”, którym przez kilka dni zakatowałem wszystkich znajomych. Pełnym oszczędnej elegancji. Ani jednego dźwięku ponad minimum: świetny riff, znakomity wokal, hymnowaty refren, a wszystko kapitalnie wpada w ucho. Bardzo dobry jest też nieco wolniejszy, cięższy i bardziej przytłaczający „End Moraine”. Prawdziwa rockowa jazda – prosta, ale chwytliwa, w której krzyk przeplata się z delikatnym śpiewem przy akompaniamencie bardzo mądrego hałasu. „Death In The Family” – raczej wolny, ale mocny numer ze świetną, świdrującą gitarą. I duecik: „Syncope” i „Tensioning”. Duecik, bo „Syncope” to tylko nieco ponadminutowa śliczna miniaturka na samą gitarę, znakomicie wprowadzająca w nastrój „Tensioning”. Pięknej ballady, której sześć minut przepływa niepostrzeżenie. Znakomicie zaaranżowanej, w której tak różne elementy, jak fortepian, smyczki, sample i loopy świetnie ze sobą współbrzmią. Żeby jednak nie było za słodko – zdarzyło się Sparcie kilka wpadek. „Lines In Sand” i „From Now To Never”, czyli teoretycznie utwory najciekawsze, zwyczajnie rozczarowują. Podejrzewam, że są szczególnie bliskie sercom muzyków, a żaden z nich specjalnie nie wyszedł. Pierwszy jest zbyt długi i monotonny, drugi z kolei posklejano z różnych części, które średnio do siebie pasują. W pewnym momencie człowiek zaczyna się zastanawiać, o co właściwie artystom chodziło.
Drugi album Teksańczyków miał wszelkie dane, żeby być kapitalny. Znakomite utwory, świetnie zagrane i zaaranżowane, w dodatku potrafiące naprawdę poruszyć. A jednak czegoś na nim zabrakło. Chyba zwyczajnie magii, która odróżnia te największe dzieła od dziesiątek innych, zaledwie bardzo dobrych płyt. I dlatego, mimo obiektywnie niewielu błędów, a mnóstwa zalet, nie można się nim w pełni zachwycić. Sparta niewątpliwie ma potencjał na to, żeby dołączyć do największych współczesnego rocka. Ale jeszcze nie teraz. Nie na „Porcelain”.