Morrissey
You Are The Quarry
[Sanctuary Records; 17 maja 2004]
Wydaje mi się, że to tak niedawno, a minęło już przecież tyle lat od tamtej pamiętnej wiosny, kiedy po raz pierwszy usłyszałem The Smiths. To był album "The Queen Is Dead", ten zdecydowanie "naj", jeśli o nich chodzi. Zawładnęli wtedy moim kwietniem, majem i czerwcem, a "The Boy With A Thorn In His Side" stał się hymnem tamtych ciepłych, słonecznych dni. To pewnie dlatego głos Morrisseya nieodłącznie kojarzy mi się z wiosną i wtedy brzmi najlepiej. W związku z tym data wydania jego kolejnej solowej płyty nie jest dla mnie żadnym przypadkiem, ani zbiegiem okoliczności. Być może nawet sam Moz nie jest tego świadom, ale ja wiem. To właśnie tak miało być - jest maj i On znów jest w grze. Na siódmy studyjny Artysty poczekaliśmy... siedem lat, od wydanego w 1997 roku "Maladjusted". Kult The Smiths, tak mocny, przybrał jeszcze na sile pod napływem kolejnych pokoleń zarażających się muzyką genialnego kwartetu z Manchesteru. Odkąd serwisy muzyczne podały, że wokalista znalazł w końcu wytwórnię, która chce wydać jego nowy materiał, "You Are The Quarry" stała się jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt ostatnich miesięcy. Wywiady w prasie nie pozostawiały wątpliwości, że ten człowiek jest wciąż jedną z najciekawszych i najbarwniejszych indywidualności rockowego świata. Ale czy ma jeszcze coś do powiedzenia muzycznie?
A czy kiedykolwiek odzywał się nie mając? Morrissey nigdy nie należał do gryzących się w język, ale nie sądzę, żeby był wcześniej równie dosłowny i bezpośredni, jak w szokującym, otwierającym płytę "America Is Not The World", z kultowymi już prawie linijkami o prezydencie, który nigdy nie jest czarnym, kobietą, ani gejem. Dostało się Amerykanom, ale Steven nie miał zamiaru oszczędzać także Brytyjczyków. Już następny w kolejności "Irish Blood, English Heart" brzmi niczym deklaracja dumnego i przekonanego o własnej wartości człowieka, który nie potrafi odnaleźć się w swoim kraju. Z kolei kilka innych tekstów ma wymiar znacznie bardziej osobisty ("I Have Forgiven Jesus", "How Could Anybody Possibly Know How I Feel").
Morrissey wraz z Alainem Whyte'em napisali dwanaście równych, solidnych kompozycji. Nie słychać, żeby przejmowali się modą na garażowy rock albo czymkolwiek innym, poza własnym, charakterystycznym zmysłem melodyjności spod znaku The Smiths i okolic. Jest miejsce na przebojowość. Mamy utwór promujący płytę, dynamiczne "Irish Blood, English Heart", z odpalającą w refrenie jazgotliwą gitarą. Jest urzekające, zwiewne "I Like You", a w nieprzyzwoicie nośnym "First Of The Gang To Die" wydaje się, że czas cofnął się do roku 1987 i słuchamy singla, którym The Smiths promują swój piąty studyjny album, w dodatku nie gorzej, niż zrobiłoby to "Suedehead".
Wszystkie te piosenki pokazują, jak wiele znaczył ten zespół dla muzyki brytyjskiej ostatnich 20 lat. Można się łatwo złapać, kojarząc je bezpośrednio z poszczególnymi singlami np. Suede czy James, po chwili pukając się wymownie w czoło. Przecież to Morrissey, Marr, Rourke i Joyce wymyślili to granie! Jednak większość płyty wypełniają kompozycje w tempie co najwyżej średnim, zaaranżowane raz na modłę zupełnie popową ("America Is Not The World", "Come Back To Camden", "I'm Not Sorry"), innym razem dające spore pole do popisu gitarze Alaina Whyte'a, znacznie cięższej, "konkretniejszej" niż subtelne, miejscami wręcz "piórkowe" perełki Marra. Tak dzieje się chociażby w finałowym "You Know I Couldn't Last", skonstruowanym na zasadzie "zimno - ciepło" (wyciszona, fortepianowa zwrotka - głośny refren), chwilami wręcz monumentalnym numerze z dużym rozmachem.
Liczyłem na to, że to będzie właśnie taki album. Z dobrymi piosenkami, bez muzycznych fajerwerków, za to z kilkoma kąśliwymi, "morrisseyowskimi" tekstami. Czasem to wystarcza i tak jest w tym przypadku. Ten człowiek już raz zmienił muzykę. Teraz oczekuję od niego tylko tego, żeby był Morrisseyem. Reszta przyjdzie sama.
Komentarze
[10 września 2012]
[9 stycznia 2009]